Rozliczono - Ambroise Greengrass - osiągnięcie Badacz Tajemnic I
Świt był przepiękny. Mgła unosząca się nad wrzosowiskiem sprawiała, że nie było widać, gdzie kończy się polać ziemi a gdzie zaczyna morze. Niebo nie było jeszcze całkowicie niebieskie, przyciągało wzrok mieszanką fiołkowej lawendy i subtelnego łososiowego różu. Pojedyncze postrzępione chmury spokojnie płynęły po niebie.
Było zimno. Szczególnie chłodno z uwagi na wilgoć, ale zupełnie inną niż ta w Londynie. Para tworzyła chmurki wokół ust. Igiełki mrozu szczypały twarz wywołując soczyste rumieńce. Niemal tak czerwone jak zmarznięte wierzchy dłoni, których tym razem nie skrył pod skórzanymi rękawiczkami, bo nie chciał zniszczyć materiału.
To było nierozsądne w świetle tego jak wyglądała reszta jego ubrań, ale naprawdę lubił te rękawiczki. Stanowczo zbyt mocno skupiał się na tej myśli, bo w innym wypadku zaczynał dryfować nimi w innym kierunku. Nie potrzebował wspomnień ostatnich dni. Szczególnie tych najświeższych, które nadal nie zaszyły się w jego głowie.
Wciąż były na powierzchni. Wybudziły go jeszcze przed wschodem słońca. Wiedział, że już nie zaśnie. Niepokój tlący się wewnątrz nie miał znaleźć ujścia w ciepłej pościeli tylko w rześkim, orzeźwiającym chłodzie poranka. Nawet przy boku ukochanej kobiety, której nie chciał budzić bez potrzeby. Należało jej się tyle spokojnego snu ile tylko mogła zaznać.
Wyglądała błogo, oddychała spokojnie, więc jak najciszej wyślizgnął się z łóżka, stawiając ostrożne kroki między porozrzucanymi ubraniami, których nawet nie próbował zbierać. Nieporządek nie był czymś czym mógłby się teraz przejmować.
Mimo to przez godzinę starał się uporządkować salon i kuchnię, przygotować miejsce na blacie, przetrzeć kurze pod rzadziej używanymi słoiczkami, poustawiać książki na całkiem licznych półkach. Robił to bezmyślnie, żeby zająć czymś ręce zanim na zewnątrz nie zrobi się na tyle jasno, żeby mógł wyjść bez konieczności zapalania różdżki.
W końcu może mieszkali na uboczu. Nie mieli sąsiadów przynajmniej po dwie mile z każdej strony. To była jedna z licznych zalet, dla których wybrali akurat ten dom. Nie mówiąc o mniej konkretnych a bardziej sentymentalnych powodach. Mimo to czasy były dziwne i wolał nie wychylać się tu z magią bez takiej konieczności.
W ostatnim czasie i tak musieli częściej uciekać się do korzystania z pomocy czarów, więc wychylanie się tym bardziej było niewskazane. Wychodząc na zewnątrz, poprawił drewnianą okiennicę, która przez pół nocy stukała pod napływem wiatru. Własnymi rękami wcisnął ją na miejsce, brudząc sobie dłonie, ale czując się trochę lepiej po tym przypływie sprawczości. Magia nie była wszystkim - musiał robić takie rzeczy, by o tym pamiętać. Nie mógł zapomnieć. Byłoby zbyt łatwo to zrobić. Szczególnie teraz.
Teraz nie wiało. Było cicho i spokojnie. Tak bardzo, że słyszał swój każdy krok na śniegu skrzypiącym pod butami, gdy ruszył dalej wokół terenu Piaskownicy.
Trzymał różdżkę nisko pod połami rozchylonego płaszcza, mrucząc pod nosem swój standardowy repertuar zaklęć ochronnych i wykrywających niechcianą obecność, które postanowił odnowić, korzystając z potrzeby odetchnięcia mroźnym powietrzem nowego poranka.
Takie spacery stały się jego nowym rytuałem, praktycznie już codziennością, podczas której zaczął rozmyślać o naprawdę różnych rzeczach. Tego dnia usilnie starał się znaleźć coś, co odciągnęłoby go od tych najmniej pożądanych kłębiących się w jego głowie od dwóch godzin, kiedy go obudziły.
- Moglibyśmy... ...powinniśmy wziąć psa - odezwał się bez patrzenia przez ramię, wyczuwając obecność za plecami. - Jakiegoś dużego, który mógłby pilnować terenu przed mugolami - uważał to za całkiem rozsądny pomysł, jeśli mieli tu spędzić jeszcze niezliczone dni.
Wojna trwała. Nie wyglądało na to, by miała odpuścić. Wręcz przeciwnie. Wdzierała się coraz głębiej i powrót do wcześniejszego życia nie brzmiał już jak coś, co mogliby zrobić. Wszystko się zmieniło. Wszystko i wszyscy.
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down