• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Poza schematem Retrospekcje i sny v
« Wstecz 1 2 3 4 5 … 14 Dalej »
[02.1971] Czekając na nadejście dnia || Ambroise & Geraldine

[02.1971] Czekając na nadejście dnia || Ambroise & Geraldine
Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#1
31.10.2024, 17:32  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 18.12.2024, 09:30 przez Baba Jaga.)  
adnotacja moderatora
Rozliczono - Geraldine Yaxley - osiągnięcie Badacz Tajemnic II
Rozliczono - Ambroise Greengrass - osiągnięcie Badacz Tajemnic I

Świt był przepiękny. Mgła unosząca się nad wrzosowiskiem sprawiała, że nie było widać, gdzie kończy się polać ziemi a gdzie zaczyna morze. Niebo nie było jeszcze całkowicie niebieskie, przyciągało wzrok mieszanką fiołkowej lawendy i subtelnego łososiowego różu. Pojedyncze postrzępione chmury spokojnie płynęły po niebie.
Było zimno. Szczególnie chłodno z uwagi na wilgoć, ale zupełnie inną niż ta w Londynie. Para tworzyła chmurki wokół ust. Igiełki mrozu szczypały twarz wywołując soczyste rumieńce. Niemal tak czerwone jak zmarznięte wierzchy dłoni, których tym razem nie skrył pod skórzanymi rękawiczkami, bo nie chciał zniszczyć materiału.
To było nierozsądne w świetle tego jak wyglądała reszta jego ubrań, ale naprawdę lubił te rękawiczki. Stanowczo zbyt mocno skupiał się na tej myśli, bo w innym wypadku zaczynał dryfować nimi w innym kierunku. Nie potrzebował wspomnień ostatnich dni. Szczególnie tych najświeższych, które nadal nie zaszyły się w jego głowie.
Wciąż były na powierzchni. Wybudziły go jeszcze przed wschodem słońca. Wiedział, że już nie zaśnie. Niepokój tlący się wewnątrz nie miał znaleźć ujścia w ciepłej pościeli tylko w rześkim, orzeźwiającym chłodzie poranka. Nawet przy boku ukochanej kobiety, której nie chciał budzić bez potrzeby. Należało jej się tyle spokojnego snu ile tylko mogła zaznać.
Wyglądała błogo, oddychała spokojnie, więc jak najciszej wyślizgnął się z łóżka, stawiając ostrożne kroki między porozrzucanymi ubraniami, których nawet nie próbował zbierać. Nieporządek nie był czymś czym mógłby się teraz przejmować.
Mimo to przez godzinę starał się uporządkować salon i kuchnię, przygotować miejsce na blacie, przetrzeć kurze pod rzadziej używanymi słoiczkami, poustawiać książki na całkiem licznych półkach. Robił to bezmyślnie, żeby zająć czymś ręce zanim na zewnątrz nie zrobi się na tyle jasno, żeby mógł wyjść bez konieczności zapalania różdżki.
W końcu może mieszkali na uboczu. Nie mieli sąsiadów przynajmniej po dwie mile z każdej strony. To była jedna z licznych zalet, dla których wybrali akurat ten dom. Nie mówiąc o mniej konkretnych a bardziej sentymentalnych powodach. Mimo to czasy były dziwne i wolał nie wychylać się tu z magią bez takiej konieczności.
W ostatnim czasie i tak musieli częściej uciekać się do korzystania z pomocy czarów, więc wychylanie się tym bardziej było niewskazane. Wychodząc na zewnątrz, poprawił drewnianą okiennicę, która przez pół nocy stukała pod napływem wiatru. Własnymi rękami wcisnął ją na miejsce, brudząc sobie dłonie, ale czując się trochę lepiej po tym przypływie sprawczości. Magia nie była wszystkim - musiał robić takie rzeczy, by o tym pamiętać. Nie mógł zapomnieć. Byłoby zbyt łatwo to zrobić. Szczególnie teraz.
Teraz nie wiało. Było cicho i spokojnie. Tak bardzo, że słyszał swój każdy krok na śniegu skrzypiącym pod butami, gdy ruszył dalej wokół terenu Piaskownicy.
Trzymał różdżkę nisko pod połami rozchylonego płaszcza, mrucząc pod nosem swój standardowy repertuar zaklęć ochronnych i wykrywających niechcianą obecność, które postanowił odnowić, korzystając z potrzeby odetchnięcia mroźnym powietrzem nowego poranka.
Takie spacery stały się jego nowym rytuałem, praktycznie już codziennością, podczas której zaczął rozmyślać o naprawdę różnych rzeczach. Tego dnia usilnie starał się znaleźć coś, co odciągnęłoby go od tych najmniej pożądanych kłębiących się w jego głowie od dwóch godzin, kiedy go obudziły.
- Moglibyśmy... ...powinniśmy wziąć psa - odezwał się bez patrzenia przez ramię, wyczuwając obecność za plecami. - Jakiegoś dużego, który mógłby pilnować terenu przed mugolami - uważał to za całkiem rozsądny pomysł, jeśli mieli tu spędzić jeszcze niezliczone dni.
Wojna trwała. Nie wyglądało na to, by miała odpuścić. Wręcz przeciwnie. Wdzierała się coraz głębiej i powrót do wcześniejszego życia nie brzmiał już jak coś, co mogliby zrobić. Wszystko się zmieniło. Wszystko i wszyscy.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#2
31.10.2024, 20:11  ✶  

Zima nie zamierzała łatwo odpuścić w tym roku. Nadal na dworze panował przerażający chłód, szczególnie w nadmorskiej okolicy. Tutaj wiatr był zawsze zdecydowanie zimniejszy niż w mieście, potrafił przynosić uczucie, jakby smyrał nawet kości. Nie, żeby szczególnie to przeszkadzało podczas tych nocy spędzonych w Piaskownicy. Wręcz przeciwnie, melodia na zewnątrz, świsty i gwizdy przynosiły całkiem przyjemny sen, wcale nie brakowało jej tutaj zgiełku miasta. Przywykła do tego, że znajdują się daleko od świata, coraz bardziej jej to odpowiadało, mogłaby rzecz nawet, że wcale nie brakowało jej tłocznych ulic Londynu.

Wysypiała się tutaj całkiem nieźle. Nie budziły jej koszmary, może przez to, że uważała to miejsce za względnie bezpieczne. Nikt nie wiedział o ich kryjówce w Whitby. Nie było więc możliwości, aby ktoś ich tutaj niepokoił. Przynajmniej pozornie, to nie oznaczało, że się nie pilnowali, dbali o to, aby Piaskownica nadal była ich ostoją. Nie mogli pozwolić sobie nawet na najmniejszy błąd, była tego świadoma. Szczególnie, że zupełnie niepotrzebnie zdarzyło jej się wychylić. To mogło przynieść im niespodziewanych, nie do końca mile widzianych gości. Robili więc wszystko, aby nie zostać zaskoczonym, to znaczy Ambroise głównie się tym zajmował. Dbał o to, aby nie stała się im krzywda. Doceniała jego wysiłek, troszczył się o nią jak nikt inny.

Przebudziła się dosyć późno, otworzyła oczy i dostrzegła, że miejsce na łóżku obok niej jest puste. Dotknęła dłonią pościeli, na której powinien leżeć jeszcze niedawno i zauważyła, że była już zimna, to by oznaczało, że musiało już trochę minąć od kiedy wyszedł z sypialni. Nie zamierzała marnować reszty dnia na leniwym wylegiwaniu się w łóżku. To nie do końca było w jej stylu, wolała spędzać czas w inny sposób.

Dlatego też wygramoliła się z niego całkiem szybko, rzuciła okiem za szybę, słońce zaczynało wschodzić, był to nie najgorszy moment na to, aby się obudzić. Wyszła z sypialni, nasłuchiwała, aby zlokalizować, gdzie można znaleźć ukochanego jednak przywitała ją cisza. To by oznaczało, że znajdował się na dworze. Nie umknęło jej, że zdążył już nieco ogarnąć dom, cóż trafił jej się naprawdę niesamowity facet, który dbał o ich gniazdko.

Chwilę zajęło jej ogarnięcie się, odmówiła sobie kawy, bo chciała do niego dołączyć, być może była szansa, że jeszcze zdąży na ten piękny spektakl który odbywał się na zewnątrz. Poranki w Whitby były zdecydowanie dużo bardziej malownicze, niż wszędzie indziej.

Wyszła po cichu na zewnątrz, opatulona w gruby płaszcz, rozglądała się uważnie, aby znaleźć znajomą postać. Nie zajęło jej to długo, bo teren przynależący do Piaskownicy nie był największy.

Obserwowała Ambroisa dłuższą chwilę, wpatrywała się w niego jak zaklęta. Lubiła go podglądać, kiedy wykonywał te wszystkie czynności. Następnie powoli zbliżyła się w jego kierunku. Myślała, że uda się jej go zaskoczyć, niestety nim zdążyła do niego podejść wyczuł jej obecność.

- Możemy wziąć psa, może nawet dwa, żeby nie czuł się samotny. - Zwierzętom chyba łatwiej było żyć w parze, w sumie trochę z nimi było jak z ludźmi.

Podeszła jeszcze bliżej mężczyzny, zatrzymała się tuż za nim, złapała go w pasie i się do niego przytuliła. Oparła głowę na jego ramieniu i napawała się jego zapachem, teraz nieco innym niż zazwyczaj, bo trochę słonym i wietrznym.

- Dawno wstałeś? - Zapytała, chociaż była niemalże pewna, że tak było. Zdążył zrobić już dosyć sporo, a to wszystko wymagało czasu. Pewnie nie spał najlepiej. Miała wrażenie, że coś go ostatnio męczyło, póki co jednak o to nie pytała. Stała tak sobie po prostu wtulona w niego wpatrując się przed siebie.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#3
31.10.2024, 22:40  ✶  
Wraz z lekkim muśnięciem wiatru otulił go ciepły znajomy zapach. Nadal pachniała świeżą pościelą i błogością poranka a także tą mieszanką woni, które nieodmiennie sprawiały, że przymykał oczy pozwalając sobie na chwilę zapomnienia z jej ramionami obejmującymi go ciasno w pasie. Mimowolnie się uśmiechnął, sięgając po jedną z jej dłoni, żeby przenieść ją sobie wyżej w okolice serca.
Spodziewał się, że spyta go o ten nagle wyczulony słuch, bo naprawdę wielokrotnie pokazała mu, że umie się skradać, więc tego dnia również z pewnością szła ku niemu cicho i z typową dla niej lekkością niemal bezgłośnych kroków. Mimo to, to chyba było coś znacznie bardziej podświadomego. Po prostu wiedział, wiele rzeczy po prostu wiedzieli.
Tak jak to, że ich życie zmierza we wspólnym kierunku. Nie było innej możliwości. Chciał łączyć z nią przyszłość, jakakolwiek by nie była (żywił nadzieję, że z czasem bezpieczniejsza) i psy. To była całkiem zabawna myśl, ale tak - chciał mieć z nią rodzinę i te dwa psy, którym tak ochoczo przyklasnęła, od razu robiąc z nich liczbę mnogą.
- Hola, hola. Przed chwilą nie było żadnego - zaprotestował bez jakiejkolwiek powagi, odruchowo szeroko się uśmiechając i bez wahania zamykając ręce dziewczyny w swoich - przycisnął jej palce do wełnianego płaszcza, przykrywając je dłońmi.
Było zimno, nawet jeśli chwilowo nie wiało to nad morzem podmuchy wiatru zrywały się gwałtownie i bez ostrzeżenia. Po kilku miesiącach można było przyzwyczaić się do dźwięków otoczenia: zawodzenia wiatru, szumu fal, szelestów suchych wrzosów i świstów traw morskich ocierających się o siebie.
To było dla niego już całkowicie znajome, ale temperatura odczuwana zupełnie inaczej niż między ciasno zbitymi kamienicami w Londynie lub osłoniętej lasem Dolinie Godryka nadal stanowiła wyzwanie do podejmowania każdego dnia. Tu nie byli w żaden sposób osłonięci przed warunkami atmosferycznymi.
Ani przed czymkolwiek innym, jeśli środki ostrożności zawiodą - przemknęło mu przez myśl, ale to od siebie oddalił, pocierając ręce ukochanej i po chwili namysłu kiwając głową z aprobatą.
- Mogą być dwa. We dwoje jest lepiej - przyznał zgodnie z prawdą.
Czuł się zdecydowanie lepiej, gdy oboje byli w domu. Nie myślał o tym tak bardzo podczas dyżurów, ale w innych okolicznościach już tak. Szczególnie po tym, co stało się stosunkowo niedawno. Tamto niebezpieczeństwo zostało zażegnane, ale na horyzoncie zawsze mogło czaić się kolejne.
Mieli trudne, ponure i wrogie czasy. Należało być przezornym, nie wychylać się zbyt mocno a w ich przypadku to bywało trudne. Zwłaszcza teraz miał tego pełną świadomość a nie chciał niepotrzebnie świrować. Obiecał, że nie będzie, więc dotrzymywał słowa. Nie miał skłonności do martwienia się na zapas, nie był unikowy, nie chciał uciekać i kryć się po kątach.
Zamiast tego wybierał bycie przezornym oraz te milczące przechadzki z zaklęciami na ustach po terenach, które uważał za ich, bo nie stały tam żadne inne domy. Nadmorskie wrzosowiska ciągnęły się całkiem daleko. Czasami przy lepszej widoczności można było dostrzec światła z domu sąsiadów, ale tej zimy było wyjątkowo mgliście, przez co często mogli czuć się jak jedyni ludzie u brzegu morza. To bywało uspokajające.
Ambroise ani przez chwilę nie żałował przeprowadzki. Wbrew pierwszym myślom wcale nie tęsknił za gwarem, tłokiem i ściskiem miasta, w którym ostatnio coraz częściej bywało niespokojnie. Co prawda nikt nie naparzał się na ulicach. Przynajmniej nie codziennie, ale dało się odczuć powszechny niepokój oraz gdzieniegdzie niepokojąco bojowe nastroje.
Nie mogli tu zostać na zawsze, ale powoli zaczął skłaniać się ku myśli, że gdy wreszcie podejmie wszystkie planowane kroki to być może przedyskutują kwestię zakupu większego domu w bardziej czarodziejskim siedlisku. W dalszym ciągu na uboczu, ale już bliżej wspólnych korzeni. Byli częścią magicznej społeczności. Miewał trudność z dogadaniem się z tą niemagiczną, stąd starał się w większości stronić od zbędnego kontaktu.
Całe szczęście nie mieli zbyt wielu sąsiedzkich wycieczek. Częściowo z uwagi na oddalenie od miasteczka, częściowo przez rzucone zaklęcia a być może niedługo również przez zwierzęta w liczbie mnogiej. Psy - to brzmiało naprawdę dobrze. Mógł sobie wyobrazić poranne spacery w towarzystwie czworonogów. Nie mówiąc o tym, że to miała być kolejna wspólna decyzja. Czuł się właściwie podejmując je z właściwą osobą.
- Hm? Czy ja wiem? - Nie mógł tak od razu odpowiedzieć na to pytanie, toteż skierował wzrok w stronę horyzontu, próbując stwierdzić jaka jest godzina.
Była zima, słońce w dalszym ciągu wstawało późno, potrzebowało dużo czasu, żeby pojawić się na nieboskłonie. To znaczyło, że może być około siódmej, może ze dwadzieścia po. Przynajmniej tak wywnioskował z pozycji bladozłotej kuli na niebie.
Uniósł wzrok kierując go w prawy górny róg, przy czym zmarszczył czoło. Starał się dać jej mniej więcej właściwą odpowiedź. Taką, która byłaby szczera, ale nie wywołałaby dalszych pytań o to, co znowu wyrwało go z łóżka tak wcześnie.
To nie był pierwszy raz. W ostatnich dniach nie sypiał zbyt dobrze. Kładł się później niż zazwyczaj, robiąc szybki obchód po terenach wokół domu w ramach wieczornego papierosa. Wstawał z szybszym kołataniem serca. Zajmował ręce i myśli. Nie przez cały czas był niespokojny. Zazwyczaj czuł się dobrze, szczególnie w ich domu i w obecności Geraldine, która miała na niego kojący wpływ. Nie wiedział, na ile świadomie a na ile po prostu przez to, że była sobą - dokładnie tą dziewczyną, z którą związał się lata temu i która samą sobą wnosiła poczucie stabilności w jego życiu. Nawet w tak paskudnych czasach, gdy nie mogli być pewni zbyt wiele.
- Chwilę po w pół do piątej - przyznał całkiem zgodnie z prawdą.
Z pewnością i tak wywnioskowała co nieco po chłodzie pościeli po jego stronie łóżka i stanie, w którym zostawił dom zanim wyszedł na zewnątrz. Poprzedniego wieczoru narobili trochę bałaganu dokazując, pijąc alkohol, paląc i oddając się sobie na wiele różnych sposobów, na których wspomnienie odruchowo się uśmiechał. To była jedna z lepszych nocy. Takich, dzięki którym miał szansę zasnąć głębiej, choć w dalszym ciągu obudził się na długo przed wschodem słońca.
To stawało się uciążliwą codziennością, ale przynajmniej dzięki temu miał dużo czasu na poranne czynności, po których mógł znaleźć jeszcze kilka chwil na takie spokojne momenty jak ten.
- Wyspałaś się? Masz ochotę na śniadanie? - Zasugerował następny krok po tym, gdy skończy, skończą poranny spacer. Błogo było tworzyć wspólną rzeczywistość w opuszczonym, skrytym we mgle zakątku świata.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#4
01.11.2024, 10:35  ✶  

Miał zimne dłonie, zwróciła na to uwagę, kiedy dotknął jej ręki, musiał więc już być na zewnątrz dosyć długo, skoro zdąrzył się wychłodzić, aż tak. Nie pytała. Wiedziała, co tu robił i dlaczego znajdował się na dworze. Niestety powodem nie było tylko podziwianie wschodu słońca, który swoją drogą był całkiem malowniczy.

Przez trwającą wojnę zrobili się jeszcze bardziej ostrożni, dbali o to, aby przez drobne niedopatrzenia nie zdarzyło się nic złego, to było całkiem roztropne, lepiej przecież zapobiegać, niżeli walczyć z konsekwencjami.

Czasem trochę tęskniła za tym, jak było jeszcze ledwie kilka miesięcy wcześniej, kiedy nic nie świadczyło o tym, że mogłoby dojść do takich zmian. Jasne, były jakieś przesłanki świadczące o tym, że coś mogłoby się wydarzyć, ale nikt chyba nie spodziewał się, że problem eskaluje do takich rozmiarów. Mieli już szansę dostrzec, że może to dotyczyć również ich, co przynosiło niepokój, bo przecież nie chcieli nic więcej tylko żyć w swoim całkiem nieźle ułożonym świecie. Szczególnie, że przecież poświęcili wiele lat na to, aby to wyglądało w odpowiedni sposób. Musieli wprowadzić trochę zmian, aby dalej móc żyć, tak jak do tego przywykli.

Prychnęła cicho słysząc jego udawane oburzenie. Cóż, nie musiał jej specjalnie długo namawiać na wzięcie psa, właściwie to zawsze chciała mieć jakiegoś. Kiedyś nie mogła sobie na to pozwolić ze względu na to, że sporo podróżowała, teraz mieli dom, w którym zazwyczaj było jedno z nich, to nie był więc żaden problem, wręcz przeciwnie. Naprawdę spodobał jej się ten pomysł.

- Tak, jest lepiej, zdecydowanie lepiej. - Zgadzali się w tym oczywiście. Aktualnie chyba jednak nie chodziło jej tylko o psy. Najpewniej czuła się bowiem, kiedy byli razem. Miała wtedy pewność, że są w stanie sobie pomóc, gdyby coś poszło nie tak. Miała świadomość, że teraz wcale nie było trudno o to, aby coś szło nie po ich myśli. Nikt bowiem nie wiedział, kiedy i gdzie uderzą poplecznicy Voldemorta po raz kolejny. Razem byli bezpieczniejsi, mogli sobie pomóc w razie ewentualnej konfrontacji, która na pewno kiedyś jeszcze się wydarzy. Nie zapowiadało się bowiem, aby ta wojna miała się szybko skończyć. Mimo, że ustalili, iż nie będą się angażować w działania wojenne, to ich to nie ominęło, no trochę przez narwany charakter panny Yaxley.

Dźwięk fal uderzających o brzeg uspokajał. To miejsce kojarzyło jej się z ostoją, którą sami sobie wybudowali. Dosyć spontaniczny pomysł kupna tego domu zrealizowany kilka lat temu okazał się być całkiem trafny. Zwłaszcza w tych trudnych czasach, w których przyszło im żyć. Mieli swoje miejsce na ziemi, w którym mogli się chować, chociaż nie do końca chować, bo przecież wcale nie unikali konfrontacji, gdy do nich przychodziło. Mogli po prostu w miarę normalnie żyć, mimo tego, co działo się w Wielkiej Brytanii.

- Wcześnie, znowu nie mogłeś spać? - Nie zamierzała pominąć tego tematu, bo nieco ją to martwiło. Miała wrażenie, że ostatnio zbyt wiele brał na swoje barki, za bardzo się angażował w to wszystko. Doceniała to, ale to było raczej niezdrowe. Musieli jakoś się w tym odnaleźć i najlepiej, aby to nie było szczególnie bolesne dla żadnego z nich.

Nie chciała, aby cierpiał przez jej głupie wybory. To ona powinna być tą, która teraz brała odpowiedzialność na siebie, a było zupełnie odwrotnie.

Niepokoiło ją to, że zdarzało się to coraz częściej mimo tego, że minęło już trochę czasu od tych niefortunnych wydarzeń do których doszło w styczniu.

- Martwi mnie to, wiesz? - Tak, zamierzała się tym również z nim podzielić. Może powinni w jakiś sposób pomóc mu coś z tym zrobić, nie sądziła, że posiłkowanie się eliksirami było szczególnie zdrowe, lepiej było to ogarnąć w inny sposób, może jakoś przerobić ten problem? Może dzięki temu będzie mógł spać spokojniej. Zależało jej na tym, żeby nic go nie męczyło i nie gnębiło. Sen wbrew pozorom był dosyć istotną częścią życia i nawet ona sobie z tego zdawała sprawę.

- Tak, wyspałam się. - Czuła się nawet przez to nieco winna, bo ona w przeciwieństwie do niego nie miewała żadnych problemów ze spaniem. Szczególnie w tym miejscu. Bliskość morza, plaży - to wszystko ją uspokajało i kołysało do naprawdę głębokiego snu, zwłaszcza, kiedy on znajdował się na drugiej stronie łóżka. Całość powodowała, że sypiała zdecydowanie dużo lepiej niż wcześniej.

- Napiłabym się kawy. - Tak, to nadal było jej ulubione śniadanie, oczywiście z towarzyszącym temu papierosem, chociaż oczywiście doceniała to, że Ambroise nauczył się całkiem nieźle gotować od kiedy tutaj zamieszkali. Ona nadal tego nie zrobiła, zamierzała uciekać od tego obowiązku tak długo, jak tylko się dało. Wolałaby nie być odpowiedzialna za przypadkowe podpalenie ich wspólnego domu.

- Idziemy do domu? - Zapytała jeszcze, bo nie była pewna, czy zdążył skończyć te swoje rytuały, czy jeszcze coś było tutaj do zrobienia.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#5
01.11.2024, 12:21  ✶  
Nawet nie dostrzegł, kiedy zrobili się tacy poważni i odpowiedzialni w zakresie kontaktów ze światem zewnętrznym. Zawsze dbali o swoją prywatność, ale teraz szczególnie po styczniowych wydarzeniach, stali się jeszcze bardziej przezorni. Pasowało mu to, przynajmniej z jednej strony. Poczuł ulgę, gdy zrozumiał, że tamten naprawdę bolesny test był właśnie tym - wyłącznie próbą i ostrzeżeniem, które wzięli sobie do serca.
Nie mógłby jej stracić. Wiedział to od wielu lat a takie chwile jak ta wyłącznie utwierdzały go w przekonaniu, że z nią jego świat był pełny, nawet jeśli dookoła szalała wojna. Bez niej rozpadłby się na drobne kawałeczki. Miał to przed oczami. Nadal pamiętał tamte godziny. W dalszym ciągu czuł posmak krwi w ustach na samą myśl o tym jak niepokojąco blisko było.
Wyrzuty minęły. Ta najgorsza atmosfera rozpłynęła się. Między nimi musiało być dobrze. W innym wypadku nawet nie chciał wiedzieć, jak szybko straciliby wszystko, co budowali przez lata. Wolał się w to nie zagłębiać. Budować dalej, choć z większym trudem aniżeli niszczyć. A było w nim wiele niszczycielskiej siły, którą nie potrafił kierować bez ciepłej dłoni na piersi i spokojnego oddechu tuż obok niego otulającego go poczuciem pewności, że to co robią jest właściwe.
Od przeniesienia się z Londynu na wieś. Po decyzję o psie, psach aż do zmiętego, wielokrotnie składanego pergaminu z podkreślonymi nieskładnymi słowami w kieszeni jego płaszcza. Nie umiał wysławiać się tak dobrze jak mógłby tego pragnąć, gdy nie chodziło o czczą bajerę.
- Wiem - przyznał, ściskając jej dłoń, której przyjemne ciepło powinno otulać go tak samo jak ramiona zaś w rzeczywistości paliło jego skórę.
Miał wyrzuty sumienia. Nie w związku z tym, z czym powinien je mieć. Nie czuł żadnych, gdy chodziło o wszystko, co zrobił, aby byli bezpieczni. Doskonale wiedział, że powtórzyłby każdą decyzję, zrobiłby dokładnie to samo, bo dzięki temu odegnali od siebie tamten cień grozy. Tyle tylko, że istniały również kolejne.
Skupił spojrzenie na rozmytej linii morza. Tam, gdzie za kilka godzin, gdy poranna mgła rozwieje się na wietrze, miały wyłonić się ostre krawędzie nadmorskich skał i zasuszone wrzosowe kwiaty pokryte migoczącym szronem.
Teraz to wyglądało tak, jakby niczego takiego tam nie było. Miękka biel kładąca się jak kołdra pod falującą taflą wody skąpanej w faerii pastelowych kolorów nieba. Nieopisany spokój wschodu słońca w miejscu, w którym trudno byłoby sobie wyobrazić, że może wydarzyć się cokolwiek złego.
- Nie wrócą - jego słowa były ciche, ale zdecydowane.
Mogła dalej spać spokojnie. Widok jej odprężonej twarzy na poduszce obok niego przypominał mu, co jest dla niego najważniejsze. Po co robi to, co robi i dlaczego tak bardzo stara się nie wychylać, jednocześnie grając w bardzo niebezpieczną grę, gdy już zmuszano go do podejmowania trudnych decyzji.
Dla tych chwil, gdy jeszcze nie wyślizgiwał się z łóżka tylko leżał w ciszy, bardzo delikatnie obrysowując opuszką palca krawędź jej policzka. Patrzył na cienie rzucane przez długie, ciemne rzęsy. Na miękkie wargi, które całował przed zejściem na dół i rozpoczęciem kolejnego dnia. Drobne piegi, których układ mógłby odtworzyć niemalże z pamięci.
Chciał, żeby sypiała spokojnie. Mógł ponieść ten koszt. To nie był ciężar, gdy dostrzegał w tym cel, który uświęcał wszystkie środki. Nieprzespane nocy, wczesne wstawanie, długie podróże do Londynu, trzymanie się z dala od bardzo lukratywnych zleceń, które przyjąłby jeszcze cztery miesiące temu. Teraz skupiał się wokół domu.
- Jeszcze chwilę, muszę dokończyć - odpowiedział, przy czym puścił jedną z dłoni Geraldine i ruchem ręki zatoczył nierówny okrąg w powietrzu, mniej więcej odwzorowując linię, po której zamierzał przejść się jeszcze jeden raz. - Jeszcze tu i tu, może tu - wiedział, że lubiła jasne informacje, a choć nie rozmawiali o tym, co tak właściwie robił tu co drugi, rzadko co trzeci dzień to nie trudno było domyślić się, że dokłada od siebie coś więcej.
To był jedyny moment, w którym bez wahania pozwalał sobie być trochę nazbyt ostrożnym i za bardzo przezornym. We wszystkich innych usiłował zachowywać się całkowicie normalnie. Nie mieli powodów do tego, żeby zamykać się we własnym świecie jak w złotej klatce. Nawet po ostatnich wydarzeniach nie chciał dopuścić do tego, by tamci ludzie wygrali, bo udałoby im się zaszczepić pierwsze ziarno paranoi.
To nie było w stylu ani jego, ani jego ukochanej. Chowanie się po kątach było zarezerwowane dla szlam i mięczaków. Ich ta wojna dotyczyła od całkowicie innej strony. Największe zagrożenie wynikało z prób włączenia ich w szeregi jednej bądź drugiej strony konfliktu. O ile już tego nie zrobiono.
Ambroise miał wrażenie, że tamtego wieczoru w Dolinie Godryka dokonali wiążącego wyboru. Rina w swojej instynktownej chęci niesienia pomocy słabszym, on przez wzgląd na nią i na to, co jej zrobili. Nie mógłby opowiedzieć się po stronie ludzi, którzy niemal odebrali mu jego światełko we wszechogarniającej ciemności. Jednocześnie wcale nie chciał walczyć za coś, w co nie wierzy.
Sytuacja stała się skomplikowana. Z dnia na dzień dało się odczuć, że nie zniknie tak po prostu. Wbrew jego przewidywaniom, ta mniej przygotowana strona trzymała się całkiem nieźle. Nie mógł nie odnieść wrażenia, że głównie przez ludzi takich jak Geraldine. Oni starali się trzymać gardę, ratować dzień. Za nimi stali ludzie tacy jak on: niechętnie angażujący się w konflikt, ale robiący to w taki sposób, że szala zwycięstwa na ułamek sekundy przeważała się na stronę mugolaków.
Z tym, że ci sami ludzie później robili coś, co na powrót wymazywało pozytywne efekty ich włączenia się w sprawę. Tego też nie mógł nie dostrzegać. Nigdy nie chodziło mu o bycie dobrym człowiekiem, niesienie pomocy uciemiężonym, ratowanie wyłącznie tych, którzy nie powinni ginąć, bo w kolejnej chwili, gdy sytuacja tego wymagała zajmował się również poplecznikami Voldemorta.
Działał w zgodzie z układami sprzed wojny. W dalszym ciągu nie zboczył z obranej ścieżki. Tym bardziej teraz, bo miał świadomość, że to byłaby najgorsza możliwa decyzja. Pomagał obu stronom. Przeważał szalę raz w jedną, raz w drugą stronę i zazwyczaj nie miotał się przy tym, bo był w stanie wyjaśnić dlaczego tak postępuje.
O ironio, dla swojej własnej definicji wyższego dobra, która dla Ambroise była bardzo prosta. Nie potrzebował wyładowywać się na niewinnych. Nie czuł potrzeby krzywdzenia kogoś wyłącznie z uwagi na pochodzenie. Nie pasowało mu to, w jaki sposób ci ludzie zaczęli panoszyć się w magicznym świecie, żądać jednostronnej sprawiedliwości, parytetów, specjalnych przywilejów, ale nie uważał, że trzeba ich za to zabijać. Jedynie utemperować te zapędy w kilku twardych decyzjach. Nie dać im się zastraszyć, możliwe, że posunąć się do zastraszania - zgodnie z regułą wzajemności, która wykluczała masowe rzezie.
Jednocześnie nie chciał zadzierać z silniejszymi graczami albo z ludźmi mającymi nie tylko przewagę liczebną, ale wynikającą z tego furiacką siłę gotową miażdżyć i zabijać wszystkich na ich drodze. Przez lata zmienił podejście do bycia w oku cyklonu. Nie chciał się wpierdalać między wódkę a zakąskę.
Tymczasem już to zrobił. Zamienił jedne konsekwencje na drugie i nie był pewien, co przyniesie im los. Wiedział, że uczynił dobrze. Zrobił coś, czego wymagała tamta sytuacja. Jednocześnie podjął wszystkie starania, żeby nikt ich z tym nie powiązał, ale nie mógł mieć pewności, że to nie rozlało się bardziej niż był w stanie dostrzec.
Dlatego ogarniało go to wewnętrzne zimno - znacznie gorsze od najgorszego mrozu. Gdzieś głęboko lękał się, że to, co robi może być niewystarczające, ale jednocześnie obiecał, że nie będzie ryzykować bez potrzeby.
Nie mógł bezmyślnie rzucić się w wir obaw. Tym bardziej, że to mogłoby przyciągnąć na nich uwagę zamiast ją od nich odciągnąć. Musiał czekać na to czy przyjdzie kontrcios, czy tym razem będzie im darowane.
- Możesz wrócić do ciepła i zająć się kawą albo po prostu na mnie poczekać - zaoferował, kierując wzrok na kobietę i łagodniejąc po wcześniejszym zaciskaniu szczęki, którą rozluźnił.
Nie wyganiał jej. Jakże mógłby. Odpowiadało mu to, że była obok niego. Za każdym razem, nie tylko tu teraz. Odnajdował w niej ten sam spokój poranka po naprawdę długiej nocy. Mimo to nie mógł przestać myśleć jak uzdrowiciel. Było okropnie zimno, nawet tak gruby płaszcz jak ten, który miała na sobie nie mógł uchronić jej przed igiełkami mrozu.
Co prawda mógłby jej co nieco pokazać podczas tego wspólnego spaceru. Wymieniali się tym, co wiedzieli. Starał się być pojętnym uczniem, nawet jeśli przychodziło mu to z trudem, bo często gęsto nie był w stanie skupić się przy obecności ukochanej na czymś innym niż ona. W drugą stronę starał się być poważniejszy, ale ten dekolt, ciepło, zapach owiewający mu twarz.
Musiał się bardzo zmuszać, żeby wymieniać informacje we właściwie stonowany sposób. Wbrew pozorom nie miał problemu z tym, żeby zaprezentować jej coś przydatnego, nawet jeśli odmówił dzielenia się z nią częścią tej bardziej niszczycielskiej magii.
Tu nie miał powodów, żeby cokolwiek ukrywać, choć niby nie miał żadnej pewności co do legalności wykorzystywanych metod, bo wyniósł to raczej z praktyki. To były całkowicie zwykłe czary ochronne, rytuały, gesty (czasem bardzo toporne i uproszczone przez dziesiątki ludzi wcześniej) przez niego latami, żeby ochronić swoją dupę podczas czarnorynkowych spotkań.
Nigdy nie interesował się pieczętowaniem, nakładaniem zabezpieczeń we właściwy, zgodny ze sztuką sposób. Czasami coś mu wychodziło. W innej chwili zupełnie nie. Raz czy dwa (no, tak właściwie to dużo więcej) dostał rykoszetem czegoś, co rzucił w niewłaściwy sposób, bo spróbował iść na skróty i uprosić sobie bardzo uproszczoną metodę, która już i tak działała na słowo honoru.
Przenoszenie niektórych praktyk z obejmowania nimi jednego pomieszczenia lub kilku metrów sześciennych stanowiło spore wyzwanie. Dopiero od niedawna pomyślał o wcieleniu tego na większą skalę. To było widać w mozolnym przesuwaniu się do przodu i uzupełnianiu luk, których było dużo i które samoistnie powstawały, mimo najszczerszych chęci bycia dokładnym.
Dużo łatwiej byłoby zatrudnić profesjonalistę, ale Ambroise im nie ufał. Szczególnie teraz, więc bawił się w te wszystkie rutyny. Musiał to skończyć, bo w innym wypadku nie do końca wiedział co by się stało.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#6
01.11.2024, 20:33  ✶  

Warto było uczyć się na błędach, wyciągać wnioski. Wydawało jej się, że całkiem nieźle sobie z tym poradzili. Ostrożność była wskazana w czasach, w jakim przyszło im żyć  i powinni o niej pamiętać. Oczywiście nie łatwo było ich wystraszyć, nie uważała, żeby powinni całkowicie odcinać się od świata, ale dobrze było wybudować wokół siebie mur, który mógł gwarantować bezpieczeństwo w czasach w jakich przyszło im żyć. To było zdrowe podejście, które mogło przynieść oczekiwane efekty.

Faktycznie mimione wydarzenia dosyć mocno przypomniały im o tym, że również są częścią tej wojny, bez względu na to, że mogło im się wydawać, że wcale tak nie jest. Nie zmuszano ich może póki co do tego, aby faktycznie opowiedzieli się po jednej ze stron, ale bierność nie zawsze była możliwa. Zdarzały się sytuacje obok których nie dało się przejść obojętnie. Ona nie potrafiła i wydawało jej się, że mało kto byłby w stanie. Miała niekiedy dosyć miękkie serce, chociaż mogło się wydawać zupełnie inaczej, bo była raczej szorstka w obyciu, jednak to tylko pozory. Łatwo było u niej wzbudzić współczucie, które bardzo prosto przejmowało kontrolę nad jej zachowaniem. Gdyby mogła pewnie pomogłaby każdemu, kto tej pomocy potrzebował. Miała świadomość, że powinna to nieco w sobie zmienić, bo nie mogła uratować wszystkich. Nie dało się tego zrobić.

Oczywiście nie ograniczyła zakresu swoich usług, nie pytała, tak jak nie robiła tego wcześniej kto i do czego potrzebuje danych komponentów. Miała to gdzieś, chciała, aby jej praca wyglądała jak wcześniej. To było tylko niekończące się źródło galeonów, które były dla niej dość istotne. Niby niczego jej nie brakowało, mogłaby utrzymywać się pewnie przez kilka lat ze zgromadzonych środków, ale wolała jednak nie tracić dochodów. One powodowały, że była dosyć mocno niezależna od swojej rodziny, nigdy nie chciała, żeby mogli jej grozić tak błachą rzeczą, jaką było odcięcie od rodzinnego majątku, a kto wie, czy nie zrobiłaby czegoś, co mogłoby to spowodowować. Czuła się zdecydowanie bezpieczniej mając świadomość, że wszystko, co aktualnie posiada zawdzięcza sobie.

Była zadowolona, że udało im się chociaż trochę wrócić do normalności. Nie rozmawiali może zbyt często o tym, co się wydarzyło, ale wiedziała, że ma to spore oddziaływanie na to, jak wygląda ich codzienność. Zaczęli jeszcze bardziej skupiać się na swoim bezpieczeństwie, które było dla niej bardzo istotne. Nie chciała, żeby coś popsuło im to, co udało im się stworzyć. Ich mały, wspólny świat. Bała się, że decyzja którą wtedy podjęła może spieprzyć wszystko, co osiągnęli, na szczęście tak się nie stało. Nadal w tym trwali, co najważniejsze razem. Ambroise nie ukrywał swojego niezadowolenia spowodowanego jej nieprzemyślanym zachowaniem, jednak nie stracił do niej zaufania. Na szczęście, wolała nawet nie myśleć o tym, że miałaby się odnajdywać w tym obcym świecie sama. Razem zdecydowanie przychodziło im to łatwiej, jej było łatwiej, kiedy miała go u swojego boku. Bardzo ceniła to, co udało im się razem osiągnąć. Byli silni i mogli zrobić naprawdę wiele, kiedy patrzyli w tę samą stronę, tak, to było życie, jakiego pragnęła.

- Wiem. - Nie mogła mieć tej pewności, ale coś podpowiadało jej, że byli bezpieczni. Nie do końca miała pojęcie z czego to wynikało, ale jakoś podświadomie to czuła.

Nie miała problemów ze snem, Piaskownica wydawała się jej być ich ostoją. Przede wszystkim to, że zadbali o to, aby to faktycznie było ich miejsce. Nikt inny nie wiedział o jego istnieniu, naprawdę przywiązywali wagę do tego, żeby tak pozostało. Wszystkim zajmowali się sami, byle tylko nie sprowadzić tutaj kogoś, kto mógłby wiedzieć, że tutaj mieszkają. Był to ich mały świat, który sobie stworzyli, ich dom. Zdecydowanie czuła się tutaj pewniej niż na Horyzontalnej.

- Dobrze, nie chciałam ci przeszkadzać. - Nie do końca nawet zdawała sobie sprawę z tego, co tutaj robił, to nie były dziedziny magii, które kiedykolwiek jakoś mocno ją interesowały, nie miała odpowiedniej wiedzy, aby mu pomagać, a też nie chciała go odrywać od tego zajęcia, bo wiedziała, iż jest to dla niego istotne. Ambroise mocno zaangażował się w to, aby ich dom był bezpieczny. Wziął na siebie tę odpowiedzialność, trochę jej było głupio, że nie miała w to nawet drobnego wkładu, ale zdawała sobie sprawę, że w tym przypadku mogła tylko zaszkodzić. Nie udowadniała, że potrafi sobie radzić z każdą dziedziną magii, bo tak nie było.

Obserwowała ruch jego dłoni w powietrzu, obrazował jej odpowiednio to, co zamierzał zrobić, doceniała to, że jej nie zbywał, tylko tłumaczył to wszystko. To wiele dla niej znaczyło. Nigdy nie machał ręką, tylko opowiadał o kolejnych krokach tego, co zamierzał. Nawet jeśli nie do końca to wszystko rozumiała.

Yaxley wiedziała, że decyzja którą podjęła mogła wpłynąć na ich dalsze życie. Wplątała w to swojego ukochanego, który zareagował, gdy znalazła się w niebezpieczeństwie. Uratował ją, zresztą nie pierwszy raz. Doceniała jego wsparcie, ale trochę była na siebie zła, że to na nim wymusiła. Miała świadomość, że nie chciał się w to wszystko mieszać, a przez nią został postawiony pod ścianą. Mogli ich powiązać z jedną ze stron konfliktu mimo, że oficjalnie nie opowiedzieli się po żadnej z nich. Ktoś mógł ich rozpoznać, co mogło się dla nich nie skończyć dobrze. Zdawała sobie z tego sprawę. Wolała nawet nie myśleć o tym, jak wiele konsekwencje mogło przynieść tamto zachowanie. Przez nie teraz musieli się pilnować nieco bardziej, bo tak naprawdę nie mieli świadomości co do tego, czy kiedyś w nich to znowu nie uderzy. Była zła na siebie o to, że kierowała się instynktem, wiedziała przecież, że to bywa zdradliwe, a i tak dała się ponieść.

- Zostanę, będę ci towarzyszyć. - Może było tutaj nieco chłodno, ale jej to nie przeszkadzało. Była przyzwyczajona do różnych warunków atmosferycznych, zimno nie było jej straszne, do tego zadbała o to, aby ubrać się odpowiednio do panującej na zewnątrz temperatury. Chciała z nim zostać, chociaż tyle mogła dla niego zrobić. Może nie umiała pomóc mu w tym, co robił, ale mogła przy nim po prostu być. To wiele dla niej znaczyło. Lubiła, kiedy robili rzeczy razem. Sprawiało jej to przyejmność, miała dzięki temu wrażenie, że faktycznie są we wszystkim razem, nawet jeśli nie miała na to, co się działo zbyt wielkiego wpływu.

Wypuściła go w końcu ze swojego uścisku, bo dzięki temu miał szansę zająć się tym, co zostało mu do zrobienia. Wsunęła obie ręce głęboko w kieszenie swojego płaszcza. Nie miała wątpliwości ku legalności tego co robił, te zabezpieczenia nie wydawały jej się być związane z czymś, czego nie powinien robić, przynajmniej oficjalnie. Zresztą znała go na tyle, że wiedziała, że nie chciałby, żeby powiązano ich z czymś nieodpowiednim. Byli bardzo ostrożni, kiedy przychodziło o te mniej dozwolone praktyki.

- Możesz mi opowiedzieć o tym coś więcej, być może też będę mogła się w to zaangażować. - Chociaż trochę go odciążyć, bo wydawało jej się, że ostatnio zbyt wiele ma na swoich barkach, a mieli przecież się wspierać, tworzyć to wszystko razem. Nie chciała stać z boku, kiedy on wykazywał takie ogromne zaangażowanie. Może nie była specjalnie biegła w tych wszystkich rytuałach, czy zaklęciach, ale całkiem szybko się uczyła, pewnie z czasem nabrałaby wprawy i faktycznie potrafiłaby go wspierać.

Nie była oporna na zdobywanie wiedzy, przy nim nauczyła się nawet rozpoznawać niektóre rośliny, do czego raczej kiedyś podchodziła lekkomyślnie, nie przejmowała się nigdy bowiem tymi dziedzinami magii. Zdarzało jej się nawet przyglądać jak tworzył eliksiry, chociaż kiedyś broniła się przed tym rękoma i nogami i uważała to za stratę czasu. Wydawało jej się, że mają sobie nadal wiele do zaoferowania, bo dziedziny w których byli biegli bardzo się od siebie różniły. Dawali i brali od siebie nawzajem, co  było całkiem zdrowym rozwiązaniem. Właściwie razem mogli zdobyć świat, faktycznie coraz bardziej czuła taką pewność. Mało kto byłby w stanie im zagrozić, kiedy się wspierali.

Nawet ten styczniowy atak pokazał, że nie tak łatwo jest wykończyć jedno z nich. Może nie był to szczególnie dobry przykład, chociaż idealnie pokazywał to, że gdy znajdowali się u swojego boku to druga strona mogła czuć się bezpiecznie. Byli w stanie dla siebie przekroczyć chyba każdą możliwą granicę.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#7
01.11.2024, 23:04  ✶  
Ulżyło mu, że nie oczekiwała od niego dalszych wyjaśnień. Po prostu przyjęła tę informację w taki sposób, że mimowolnie poczuł się trochę lżej. Nawet w czymś takim potrafiła sprawić, że ciężar opuszczał jego pierś.
- Nie przeszkadzasz mi - odpowiedział bez namysłu, bo to było raczej jasne - mimo wszystko od tamtej pamiętnej rozmowy usiłował trochę bardziej jasno utwierdzać Rinę w przekonaniu, że gdyby coś mu przeszkadzało to by o tym powiedział (liczył, wierzył, że ona również).
Nie stronił od możliwości wykorzystywania wolnego czasu wspólnie. Wręcz przeciwnie. Szczególnie w obliczu ostatnich wydarzeń i widma wojny instynktownie dążył do tego naprawdę bliskiego kontaktu. Czasami aktywnego spędzania dni, czasami milczenia i przebywania w jednym pomieszczeniu bez konieczności prowadzenia rozmów.
Lubił, gdy była obok przy procesach warzenia eliksirów obdarzając go spojrzeniem, jakby praktykował przy niej czarną magię z kosmosu (nigdy by tego nie zrobił, zostawiał wszystko poza domem, nie zbrukałby ich świętości) tak samo jak przywykł do tego, żeby od czasu do czasu towarzyszyć jej przy leśnych wyprawach i odwzajemniać te zdziwione, ale pełne podziwu reakcje.
Tym bardziej, że jeśli potrzebowałby chwili dla siebie (a tak bywało, szczególnie ostatnio) to po prostu by ją o tym uprzedził. Nie miewali z tym problemu. Nie uważał, że mogliby go mieć.
Cieszył się, że do niego wyszła. Jeszcze bardziej, gdy interesowała się tym wszystkim, co dotyczyło ich wspólnej rzeczywistości, ale co postanowił wziąć na siebie, bo ona i tak miała dostatecznie dużo na głowie. Nie musiała zadawać mu pytań, mogła zostać w ciepłym pomieszczeniu, ale wyszła do niego na mróz i przyglądała się wszystkiemu z zainteresowaniem.
Starali się uzupełniać na wszystkich płaszczyznach, na których mogli to robić albo nauczyć się tego, w jaki sposób mogą przysłużyć się wspólnemu dobru. Dostrzegał to również w tej chwili.
To była nieustanna praca, wymiana doświadczeń, ale Ambroise lubił edukować się w tym zakresie. Wyłącznie idioci spoczywali na laurach. Szczególnie widząc, ile dobrego to dawało i jak mogła, miała wyglądać ta ostateczna nagroda.
Kartka w kieszeni płaszcza, uśmiech pod nosem, świadomość tego, że trochę wodził Geraldine za nos, choć w dobrej sprawie, ale wystarczyłoby sięgnąć naprawdę blisko, żeby trochę pokrzyżować mu szyki, o co nawet by się nie gniewał.
We wszystkim, co robił przyświecały mu te dobre intencje będące usprawnieniem innych posunięć, wyższym dobrem. Ujawnienie się z nimi było kwestią czasu. Ponownie, tym razem zdecydowanie.
Kiwnął głową, po czym przez chwilę pozwolił sobie na zebranie słów, żeby jak najbardziej szczegółowo odpowiedzieć na wszystko, co zawarła w swoim pytaniu.
- Tak właściwie to nie jest jeden konkretny czar ani rytuał - podkreślił kiwając głową, żeby mieli całkowitą jasność, co do jednorodności tego, czym usiłował otaczać ich dom. - Jako środowisko łowców pewnie macie swoje zbliżone sposoby, choć bardziej związane z tropieniem? Wykrywaniem zwierząt? - Zasugerował, starając się wyłapać to, jak bardzo może uogólniać i posługiwać się skrótami myślowymi.
Minęło wiele wspólnych lat, ale w dalszym ciągu nie czuł się w żadnym stopniu blisko takiego poziomu, żeby wyrokować przy niej, co było a co nie było typowe dla ludzi, z którymi on miał głównie do czynienia przelotnie. Zazwyczaj pracowali dla osobnych zleceniodawców, którzy mieli swoich zleceniodawców, którzy również mieli kogoś nad głową - często już tego, dla którego on również działał.
Dzięki temu raczej nie spotykał się bezpośrednio z łowcami magicznych zwierząt, tylko z kimś myślącym o zdobyczach nie jako o całościach a poszczególnych elementach dających się podzielić na wiele części, na których można było lepiej zarobić.
Wiele lat temu poruszył zresztą dokładnie ten temat, co pociągnęło za sobą kilka decyzji. Niektórych całkiem korzystnych, innych bardzo średnich, jeszcze innych będących zupełnym niewypałem jak to czasami bywało w biznesie. Szczególnie w takim.
Bez Geraldine prawdopodobnie dłuższy czas zajęłoby mu dojście do tego, w jaki sposób można rozmawiać z czarodziejami parającymi się dostarczaniem komponentów odzwierzęcych. Wcześniej wręcz stronił od tej konieczności, bo uważał ich za nad wyraz specyficznych i trudnych w obyciu a przez to również bardzo nieprzewidywalnych i zarazem niebezpiecznych.
Obecnie w dalszym ciągu podchodził do nich jak do nieobliczalnych wariatów, maniaków adrenaliny często rzucających się na polowanie wyłącznie dla samej akcji. Natomiast liznął co nieco tematu będąc w stanie wyrokować, kiedy mniej więcej powinien w to pójść a kiedy się wycofać i zniknąć z miejsca transakcji zanim zrobi się zbyt gorąco.
Domyślał się również, że tak jak osoby jego pokroju, tak również tamci mają swoje sposoby na to, by nie dać się zaskoczyć w głuszy. Szczególnie, że spotkanie kogoś wiele mil wgłąb lasu raczej nie zwiastowało zbyt dobrze. Tak samo jak wpadnięcie na rozjuszone magiczne stworzenie, gdy ucieka się w tył przed drugim.
- Tak czy siak. To nie są stricte magiczne pułapki. Będą w stanie utrzymać kogoś w miejscu przez chwilę. Cztery minuty, może siedem. Nigdy powyżej dziesięciu, ale jak już mówiłem: nie chodzi o to, żeby złapać kogoś i go uwięzić na stałe. Tylko o to, żeby wstępnie powstrzymać go przed dalszym wtargnięciem na teren spotkania. Głównie po to, żeby dodatkowe zabezpieczenia mogły się aktywować i uprzedzić pozostałych o obecności kogoś nieproszonego jeszcze zanim ta osoba zdąży namieszać. Niezależnie od jego czy jej zamiarów - objaśnił pokrótce, odchrząkując i dodając. - Poza tym niektórzy skłaniają się ku temu, żeby osoba wtargująca na teren objęty zaklęciem nie była w stanie się stamtąd teleportować. Tak ponoć robi nasze cudowne Ministerstwo. Przynajmniej według moich krewniaków, którym mamy prawo równie mocno ufać jak nie ufać - oczywiście to nie Greengrassów miał na myśli. - Ja bardziej skłaniam się ku temu, żeby odwieść przybyszy od przekroczenia granicy drugiego okręgu. Bo są dwa, całe szczęście, mamy tę możliwość. W przypadku mugoli to całkiem proste. Raczej są podatni na wpływ zaklęć konfundujących. Myślą o czajniku na gazie, kocie zamkniętym w spiżarni. Na czarodziejów to tak nie działa. Przynajmniej większość z nas to nie ostatni idioci i jesteśmy w stanie wyczuć, gdy ktoś pcha nam coś do głowy. Natomiast często to wystarczy, żeby nie chciano się pchać dalej - stwierdził ewidentnie aprobując tego typu zdrowy rozsądek.
Normalni ludzie zazwyczaj nie byli skorzy do podejmowania ryzyka z ciekawości, co się stanie, szczególnie w tych czasach. Raczej wyczuwali sugestię oddalenia się w podskokach i nie próbowali iść dalej, choć niektórzy nie mieli tyle oleju w głowie.
- Do tego dochodzą różne modyfikacje zależne od tego kto zabezpiecza teren. Spotkałem się z różnymi szkołami. To wszystko, tak jak reszta tematów półświatka, rządzi się swoimi prawami. Nikt nie podaje nic na srebrnej tacy. Trzeba sobie wyrobić własne nawyki na podstawie szczątkowych informacji i obserwacji. To może być - nieznacznie skrzywił usta, machając ręką w geście niepewności - różne. Niektórych czarów nie powinno się wplatać w rytuały. Albo stosować jednocześnie. Cave Inimicum nie działa z Caterwaulingiem za to razem niemal rozpierdala ci bębenki w uszach. Natomiast jak dodasz do tego Muffliato to może robić robotę. Protego Maxima, Fianto Duri, Repello Inimicum to wyśmienite połączenie, jeśli chcesz zwrócić na siebie uwagę i dać ludziom znać, że właśnie zaczynasz się zbroić, żeby zdążyli wtargnąć przed tym jak skończysz tworzyć swoją zajebiście silną, ale wyjątkowo powolną barierę. Ogólnie wszystkie wersje Protego miały rację bytu do czasu, gdy nie zmieniły się reguły gry. Chyba tylko Protego Maxima ma jeszcze szansę się jakoś obronić. Tak sądzę - zawyrokował, choć mógł się mylić (raczej tak nie uważał), bo odkąd użyto w stosunku do nich tej mrocznej, naprawdę niszczycielskiej magii przestał rozważać półśrodki. - No, jest jeszcze Protego Diabolica, ale to... ...no cóż. Diabolica. Rozumiesz. Bardzo popisowe, nie przeczę, ale równie bardzo, hm, wymowne. Poza tym krótkotrwałe - nie mówił z praktyki, raczej wyłącznie z teorii.
Tak właściwie wyłącznie po to, żeby napomknąć o różnych opcjach. Prawdę mówiąc to, żeby odrobinę popisać się przed ukochaną poziomem wiedzy na ten temat. Jeszcze bardziej szczerze to instynktownie napuszył się przy tym jak paw. Bardzo zadowolony z siebie paw. Nigdy nie sądził, że zacznie kierować swoje zainteresowanie w stronę mentalnej magii i zabezpieczeń, ale skoro okoliczności zaczęły od niego tego wymagać to był w stanie to zrobić.
Ostatnie wydarzenia uświadomiły mu gorzko, że nie zawsze będzie w stanie rzucić się do bezpośredniej konfrontacji. Nie chciał, żeby z jego własnej głupoty znaleźli się w sytuacji, której dałoby się uniknąć uprzednim wykryciem niebezpieczeństwa. Nie zwykł przed nim uciekać, ale szeregi Voldemorta rosły. Wobec przewagi liczebnej nie należało być bohaterskim.
- Zazwyczaj stawiam na ograniczenie teleportacji. Przed jednym i przed drugim okręgiem. Wyjca ostrzegającego. Czar konfundujący. Runy ochronne, choć są skomplikowane i łatwo je naruszyć. Wystarczy drżąca ręka, o co nie trudno przy tej pogodzie, żeby nie wyryły się właściwie. Raz na jakiś czas testuję coś nowego, ale łączenie zabezpieczeń jest bardzo chimeryczne, więc dzisiaj to sobie darujmy - no cóż, nikt nie mówił, że będzie łatwo, nie?
Szczególnie, że nie mogli sobie pozwolić na znalezienie kogoś kto zrobi to za nich. Zresztą nawet nie rozważał tej możliwości. Mało komu ufał na tyle, żeby wpuścić tę osobę na ich teren a jedyny taki człowiek był aktualnie niedostępny.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#8
02.11.2024, 17:50  ✶  

Tak, nie miała najmniejszego problemu z tym, aby po prostu zaakceptować pewne informacje i nie wchodzić głębiej w problem. Nie musiała wiedzieć wszystkiego, to nie było jej potrzebne, wierzyła w jego dobre intencje i to jej wystarczało.

- Cieszy mnie to. - Wiedziała, że bywają sytuacje, w których obecność drugiej osoby może bywać rozpraszająca, nie chciała, aby tak stało się tym razem, dlatego też wolała się upewnić, że faktycznie jest inaczej. Nie miałaby problemu z tym, żeby odejść do domu, gdyby tylko powiedział jej o tym, że woli to robić sam. Rozumiała, że są takie momenty, kiedy to jest wskazane.

Nie, żeby zamierzała mu jakoś specjalnie w tym wszystkim przeszkadzać, miała zamiar trzymać się bardziej na uboczu i po prostu obserwować to, co będzie robił. Być może nauczy się dzięki temu czegoś nowego. Lubiłą zresztą go podglądać podczas tych wszystkich czynności, kiedy był taki skupiony, przyjemnie się na to patrzyło.

Rozumiała, że są sprawy, które lepiej było robić pojedynczo. Nie należała do tych osób, które kurczowo starały się trzymać swoich drugich połówek i nie dawały im ani odrobiny wolności. Raczej przeciwnie. Jedno i drugie czasem potrzebowało przestrzeni, mieli tego świadomość i bez problemu ją sobie dawali. To była całkiem zdrowa relacja, pełna wyrozumiałości.

Wykazywała zainteresowanie tym, co robił, bo chociaż tyle mogła zrobić, skoro sama się w to nie angażowała. To było w końcu ich wspólne miejsce, o które dbali od lat. Każdy tak jak potrafił. Uzupełniali się pod względem różnych dziedzin co było całkiem dobre, bo mogli zajmować się tym miejscem na różnych płaszczyznach, nie potrzebowali do tego nikogo z zewnątrz, mogli sami wykonywać większość potrzebnych rzeczy, a to sporo ułatwiało.

- Czyli jest to taka mieszanka różnych czarów i innych czynności? - Skoro nie było to konkretnie ani jedno, ani drugie to pewnie coś pomiędzy, a przynajmniej tak zakładała. Nie znała się szczególnie na zabezpieczeniach, nie była w tym dobra, więc po prostu sobie gdybała. Na szczęście Ambroise nie miał z tym problemu i próbował jej wszystko, całkiem prosto wyjaśnić. Doceniała to, nie każdy pewnie miałby tyle cierpliwości, co on do niej. Jej pytania czasem bywały naprawdę proste i mogły wydawać się głupie, ale nie miała oporu, aby akurat jemu je zadawać. Wiedziała, że jej nie wyśmieje, wręcz przeciwnie udzieli jej jasnej, rzeczowej odpowiedzi. Nie musieli się przed sobą wstydzić tego, że byli w którejś dziedzinie mniej biegli.

- Tak, mamy, to nie jest dziedzina, w której jestem super biegła, ale są osoby które się zajmują przede wszystkim tym. - Łowiectwo było całkiem mocno rozbudowane, różni ludzie zajmowali się zdecydowanie innymi od siebie częściami tego łowczego świata. Ona raczej wykonywała tę najbrudniejszą część roboty, było tacy, którzy przygotowywali im wszystko inne. Doceniała ich pracę, bo dzięki nim łatwiej było takim jak ona znaleźć zwierzynę, to oszczędzało sporo czasu, pułapki i inne takie.

Zdawała sobie sprawę z tego, że mimo iż spędzili razem wiele lat, to Ambroise może nadal nie do końca wiedzieć jak wygląda jej środowisko. Nie zagłębiała się nigdy w to jakoś mocno, opowiadała tyle ile było potrzeba im podczas wspólnych wyjść do lasu, poza tym, raczej skrótowo opowiadała o swojej pracy. Nie wydawało jej się, aby mógł uznać szczegóły za jakoś mocne ciekawe. Tak jak ją czasem nurzyły opowieści o ziołach. Opowiadali sobie o podstawach i to właściwie powinno im wystarczać, aby mieć jakąś wizję tego, czym się drugie zajmuje. Nie było sensu, aby wgłębiać się w to zbyt mocno.

Miała świadomość, że jej grupa zawodowa była odbierana przez większość jako nie do końca stabilna. Zresztą nie widziała w tym nic nadzwyczajnego, łowcy tak już mieli, że bardzo często kierowała nimi po prostu chęć przekraczania granic, sama uwielbiała to uczucie adrenaliny które pojawiało się, gdy zaczynała czuć faktyczne niebezpieczeństwo. Ostatnio nieco zmieniła przyzwyczajenia, stała się ostrożniejsza, bo obiecała Greengrassowi, że nie będzie niepotrzebnie ryzykować, ale tego uczucia się nie zapominało, czasem może nawet trochę brakowało jej tego, że nie musiała się niczym przejmować, bardzo rzadko, ale bywało, że nieco zazdrościła innym tych nietypowych zleceń. To nie tak, że przychodziło to do niej często, bo miała aktualnie w życiu wiele innych rzeczy, które jej to rekompensowały, takich, których sądziła, że raczej nigdy nie będzie dane jej poznać. Jak chociażby ta miłość, która ich połączyła kilka lat temu, i nadal była silna jak na samym początku. Nie sądziła, że to w ogóle możliwe, aby uczucie jak to było takie trwałe. Wydawało jej się nawet, że nadal, z każdym mijającym dniem kocha go coraz bardziej, nie miała pojęcia, jak to właściwie było możliwe, ale się działo, nie negowała więc tego.

- Czyli to ma na moment zatrzymać ewentualnych nieproszonych gości. - Całkiem niezły pomysł, szczególnie, że z tego co mówił zrozumiała, że to była pierwsza część ich zabezpieczeń. Ktoś tu wlezie, zostanie zatrzymany, a oni dowiedzą się o tym, że ktoś kogo nie zapraszali pojawił się na ich terenie. Rozsądne posunięcie, dzięki któremu będą mogli niemalże od razu zareagować.

- W sumie to dobre rozwiązanie, mniej inwazyjne i skomplikowane dla mugoli, a dla reszty nieco bardziej. - Poziomowanie w zależności od tego, kto przekroczy granicę kręgu. To było całkiem rozsądne. Mugole nie byli szczególnie skomplikowanymi stworzeniami, a i oni mogli się tutaj pojawić z racji na to, że w okolicy sporo ich mieszkało. Może i nie byli nimi szczególnie zainteresowani, ale kto wie, czy kiedyś im się nie odmieni.

- Czyli na początek dyskretna próba do zachęcenia ich aby dobrowolnie opuścili nasz teren, sprytne. - Cóż, czarodzieje też powinni wyczuć to, że ktoś ich nie chcę tutaj widzieć, nie wszyscy pewnie mieli chęć pakować się w miejsca, które i informowały o tym, że nie chcą być odwiedzone. To mogło być całkiem niezłą próbą do zniechęcenia ich od wizyty w tym miejscu. Ambroise wykazywał się całkiem niezłymi pomysłami, zresztą nigdy nie wątpiła w jego błyskotliwość.

Starała się nadążyć za tym co mówił, ale kiedy zaczął rzucać wszystkimi nazwami, zrobiło się nieco bardziej skomplikowanie, kiwała wtedy jedynie głową, zapamiętała wszystkie nazwy zaklęć i miała zamiar na spokojnie o nich poczytać, żeby w przyszłości faktycznie wiedzieć o czym mówił. Póki co jednak nie dawała po sobie znać, że nieco się zgubiła.

Ona zdecydowanie częściej wybierała atak niż przygotowanie obrony, stąd wynikały jej braki, w sumie dobrze, że o tym rozmawiali, bo przynajmniej zauważyła, że faktycznie ma co nadrabiać.

- Ograniczenie teleportacji wydaje się być całkiem rozsądnym posunięciem, nikt nie będzie mógł się tutaj pojawić znienacka. - Nie powinno udać się komukolwiek ich zaskoczyć, faktycznie to było całkiem nieźle, chociaż oni sami też będą musieli nadrabiać drogi, jeśli w ten sposób zabezpieczą ich miejsce. Z drugiej strony przecież to nie było wcale takie problematyczne, mogliby teleportować się nieco dalej i po prostu wracać tutaj spacerem. To nie brzmiało, aż tak źle.

- Swoją drogą runy? Kurde, nie spodziewałam się, że to też zaczęło cię interesować, dużo tego. - Miała wrażenie, że Ambroise ostatnio interesuje się dosłownie wszystkim, dużo tego było i chyba wypadałoby, aby spróbowała za nim nadążyć, nie powinna zostawać w tyle. Wbrew pozorom też zależało jej na tym, aby się rozwijać i chciała go trochę w tym dogonić. Lubiła zdrową konkurencję, nawet w związku.

- Możemy sobie to dzisiaj darować, ale nie myśl, że tak łatwo ci odpuszczę, musisz mi kiedyś pokazać jak to robisz, jak łączysz te zabezpieczenia. - Chciała zaspokoić ciekawość, no i się czegoś nauczyć. Nie musiało to być oczywiście dzisiaj, od razu, ale na pewno wróci do tego tematu prędzej, czy później.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#9
03.11.2024, 03:02  ✶  
- Mhm - skwitował tak po prostu, bo nie było potrzeby, żeby to jakoś bardziej rozwijać. - Można tak powiedzieć - przyznał.
Przede wszystkim starał się przekazywać istotę informacji w taki sposób, w jaki sam chciałby je otrzymać i w który zazwyczaj je dostawał. Nie wątpił, że mogliby wdać się w głębszą dyskusję, ale czy trzeba było wymieniać wszystkie podgatunki róży, żeby stwierdzić, że pachnie jak róża?
Kiedyś upadłby się, że tak. Wymieniłby sto tysięcy argumentów. Stwierdziłby wręcz, że niektóre rodzaje w ogóle nie pachną, więc już samo stwierdzenie, że coś pachnie różą jest nie do końca poprawne. Tym bardziej, że te pachnące mają różne intensywności, podnuty i tak dalej. Obecnie cenił sobie wypracowaną harmonię. To, że naturalnie wiedzieli, o czym rozmawiać a co pominąć. To świadczyło o solidnych podstawach tego, co w dalszym ciągu budowali. Nie mieli przestać. To był długotrwały proces.
- Nie wierzę - mruknął z przerysowanym zaskoczeniem. - Moja kobieta nie jest biegła w jakiejś dziedzinie związanej z polowaniami? Niemożliwość - rzecz jasna trochę brał ją teraz pod włos, ale nie mógł jej darować okazji, którą sama mu dała.
Lubił to, że mimo wszystkiego co między nimi było wciąż mógł zachowywać się jak on. Nie czuł się, jakby obcięła mu pazury. Tym bardziej nie tak, jakby go ich pozbawiła całkiem. Wydawało mu się, że on jej również nie, choć oboje z pewnością przez lata znacząco złagodnieli, jednakże bez straty na osobowości. Jak na jego oko udało im się zachować wstępne obietnice przyjęcia tej drugiej osoby z całym dobrem inwentarza. A było tego dużo.
Fascynowało go to, że nadal potrafiła go zaskoczyć. Nawet tym, jak błyskawicznie potrafiła podjąć temat i wyciągać wnioski, słuchając wszystkiego nawet w najnudniejszych detalach, choć próbował jej ich oszczędzić.
- Mhm. Ofensywne czary wymagają większej uwagi - stwierdził, całkiem celowo nie używając określenia wprawa, bo uważał się za nieźle przygotowanego do tego, co teraz robił.
Po prostu na większą skalę niż zazwyczaj. Prawdę mówiąc to znacznie większą, bo ich oficjalne włości nie rozciągały się zbyt daleko, jednakże ukształtowanie terenu pozwalało wyjść poza zakres podwórka.
Zresztą, jak to praktycznie w całej okolicy, nieogrodzonego niczym poza wysokim żywopłotem od frontu z małą furtką wkomponowaną między zwarte gałęzie i niższymi krzewami od boków. Jeśli był tu jakiś płot, na co mogły wskazać kawałki drewna umieszczone gdzieniegdzie w ziemi, to dawno rozpadł się od niesprzyjających warunków atmosferycznych. A oni nie stawiali własnych murków, bo nie było ku temu okazji.
Gdyby Ambroise miał ku temu odpowiednie okoliczności, pewnie dołożyłby do zabezpieczeń odpowiednie rośliny. Żywopłot mógłby być magiczny, gęsty i odporny na ogień. Mógłby ruszać się i piąć się w górę. To było wykonalne, ale doprowadzenie tego do właściwego stadium rozwoju zajęłoby więcej czasu niż mieli, gdy wybuchła wojna.
Poza tym samo zdobycie sadzonek byłoby problematyczne, ponieważ w żadnym wypadku nie chodziło o coś, co mogliby kupić gdziekolwiek. Większość takich roślin była zdelegalizowana przez Ministerstwo. Handlowano nimi ostrożnie i na małą skalę a tu byłoby potrzeba wielu sztuk krzewów, dodatkowych nawozów, mieszanek ziemi, starannej pielęgnacji. Dekady? No, może bliżej pięciu lat, żeby to mogło działać.
Domek był ich własnością od lat, ale nigdy nie miał być stałym siedliskiem, toteż nie zabezpieczali go w perspektywie, która teraz stała się oczywista. Nie byli tak przezorni. Budowali wspólne życie na zupełnie innych płaszczyznach. Do niedawna ich głównym ośrodkiem życia był Londyn.
Zmiana była błyskawiczna i nieoczekiwana, ale nie narzekał na to. Wręcz przeciwnie. Coraz bardziej pasowało mu, że mają takie miejsce na ziemi, w którym mogą zaszyć się we dwoje bez konieczności przyjmowania niezapowiedzianych odwiedzin. Za to nadal trzymając rękę na pulsie, tylko z dystansu.
- W mojej pracy zawsze chodziło o ostrzeżenie na czas. Ochronę pleców. Tak to nazwijmy - wielokrotnie o tym rozmawiali, szczególnie po pewnym czasie, kiedy ich zawodowe przestrzenie zaczęły trochę się zacierać i mieszać ze sobą.
Dobrze było mieć kogoś, kto czasami zastępował zaklęcia, bo choć Ambroise instynktownie bardzo mocno polegał na magii to przeczucia i intuicja były dla niego równie istotne, jeśli nie bardziej. To one szybko poinformowały go, że może ufać Geraldine (a to, że tego nie zrobił, wzbraniał się przed tym, zapierał się przy niezależności i tak dalej - cały szereg średnich decyzji to była inna kwestia).
Więc jej ufał. Nie zawsze angażowali się nawzajem w swoje sprawy, ale kiedy do tego dochodziło, raczej odruchowo przyjmował, że może trochę zluzować z magiczną ochroną. Prawdę mówiąc w ostatnich latach używał tego mniej i mniej. Stanowili dobraną drużynę a to było coś, czego nie dało się zastąpić żadnymi czarami.
Aż nastąpiło tąpnięcie. Nagle znów zaczął odczuwać konieczność zabezpieczania terenu na te swoje autorskie, czasami raczej pokraczne i godne pożałowania (dla kogoś, kto by się na tym znał od strony rzemieślniczej, rzecz jasna - półświatkowi imponowały różne dziwne modyfikacje, byleby działały) sposoby.
- Możesz pomyśleć o tym jak o przygotowaniu się do spotkania. Z tym, że od razu nastawiamy się, że kupiec nas wystawi, nie pojawi się, ale przyśle kogoś od tyłu - żeby zamiast wydać galeony to załatwić sprawę w białych rękawiczkach poprzez ręce najemnika, załatwić ich i odebrać im wszystko, co mają.
W tym także (a nawet przede wszystkim) życie.
To było chyba najlepsze, najbardziej obrazowe wyjaśnienie, które mógł wymyślić na poczekaniu. Dość dobrze pokazywało jego intencje i zamysły. Nie chciał nikogo atakować, łapać w pułapki. Szykował się na najgorsze, ale nie chciał uzbrajać się w sposób, który mógłby zwrócić na nich uwagę albo przysporzyć im kłopotów, gdyby ktoś o dobrych zamiarach przypadkiem pojawił się w tym miejscu. Defensywne zabezpieczenia, ofensywne reakcje.
Z tym, że przenoszenie tego na większą skalę, gdy jeszcze chwilę wcześniej dało się temu trochę zardzewieć było upierdliwie mozolne. Szybko wyszło, że część znanych metod nie da się rozszerzać na więcej niż kilka metrów. Bańki czy tam kopułki nie łączą się ze sobą. Coś rozciągniętego słabnie albo zanika po kilku chwilach. To jest niemożliwe, tamto jest trudne, inne niewykonalne bez wspierającego czaru, który gdzieś był, ale jaki i gdzie - nie wiadomo.
- To trochę utrudni nam życie, jeśli któregoś razu puści modyfikacja wyjątku. A prawdopodobnie puści szybciej niż później, bo pewnie już zauważyłaś, że zachowuje się chimerycznie - posłał pytające spojrzenie w kierunku dziewczyny, unosząc przy tym brwi i mrużąc oczy.
Wspominał o tym kiedyś? Nie był w stanie sobie przypomnieć. Najprawdopodobniej musiał napomknąć o ograniczonej teleportacji, ale starał się to nałożyć tak, żeby nie utrudniało im życia. Jednakże od tego czasu przynajmniej trzy razy wywaliło go dalej na wrzosowiska, więc tak - to było kijowe wprowadzenie odstępstw, skoro przestawały działać po paru dniach.
Tak właściwie to było całkiem dużo podobnych niewypałów. Nawet te wspomniane runy chyba tym były. Jeszcze nie podjął ostatecznej decyzji.
- Bo nie zaczęło - skwitował wzruszeniem ramion i lekkim, nieco krzywym uśmiechem. - Tak właściwie to są naprawdę nudne, cały proces jest żmudny, ale jeśli mają działać to - ponownie wzruszył ramionami.
Nie mógł nie poczuć drobnego ukłucia wewnątrz piersi na myśl, że Geraldine bardzo trafnie zauważyła coś, o czym niekoniecznie chciał teraz zbyt wiele mówić. Usiłował wręcz uciekać przed rozwijaniem tematu swojego naukowego zainteresowania, którego ostatnio rzeczywiście było coraz więcej i więcej. Nie chodziło wyłącznie o runy, choć i one w znaczący sposób łączyły się z tym wszystkim.
Zawsze lubił drążyć. Z tym, że przeskakiwał przez bardzo różne tematy. Większość porzucał, bo go nie interesowała. Na przykład magiczne stworzenia, do których nigdy nie miał głowy i wielokrotnie w przeszłości mógłby uniknąć konsekwencji, gdyby się do tego przyłożył.
Co bardziej ironiczne, może uzupełnił wiedzę przy Geraldine, ale jednocześnie stał się znacznie bardziej wygodny, bo gdy mógł o coś spytać zamiast główkować bez sensu to pytał. Bez wahania. Siódmy, dziesiąty raz w miesiącu o to samo, ponosząc koszt pilotowanego spojrzenia i niewybrednego komentarza, ale to było poświęcenie, które mógł ponieść.
W ostatnim czasie znaczną część jego uwagi pochłaniały cięższe tematy będące pokłosiem magicznej wojny, ale przede wszystkim ledwo odgonionego widma tragedii w Dolinie Godryka.
Roise nigdy nie miał ciągot do nauki walki bronią białą. Nie wyobrażał sobie siebie z kastetem czy czymś takim. Nie skorzystał z możliwości instruktażu strzelania z kuszy. Nie miał fizycznych możliwości bawienia się łukiem. Potrafił dźgać nóżem, choć zazwyczaj krótkim i ostrym. W maczetach i tego typu broniach nie miał żadnej praktyki.
Kiedy defensywna magia była śmieszną igraszką porównywalną do zasłaniania się poduszką, większość pojedynkowych zaklęć niższego poziomu była jak łaskotanie wroga piórkiem, podstawowe zabezpieczenia dawały się łamać w sekundy, bo ich słabe punkty były znane każdemu.
Wtedy zostawała ofensywa innego typu. Wymagała teorii, poszerzania wiedzy, zdobywania informacji. Dokładnie tak samo mocno jak praktyki, jeśli nie więcej. Mimowolnie odnotowywał niektóre informacje z dziedzin, którymi nie spodziewałby się zainteresować, bo gdy przyjdzie co do czego... ...wtedy przynajmniej nie da się zaskoczyć tak jak to już miało miejsce. Nienawidził tracić kontrolę. Jeśli musiał potknąć się i upaść to wyłącznie na własnych zasadach, żeby dzięki temu wstać i nie dać się zmieść z kolan przy tożsamej sytuacji.
Nawet w przypadku mieszania i testowania zabezpieczeń. Wolał zrobić więcej, trochę ryzykowniej niż później pluć sobie w brodę. Szczególnie, że było wyjątkowo zimno i ślina szybko zamarzłaby na mrozie.
- Możemy to zrobić dzisiaj, jeśli jesteś gotowa spędzić absurdalnie dużo czasu na mrozie - potarł ręką brodę, na której zdążyły osadzić się igiełki lodu i płatki śniegu, który padał z samego rana, przyczepiając się do wszystkiego i ani myśląc się stopić.
Chyba miał zimniejsze policzki niż sądził, skoro nie rozpuszczał śniegu. Przy tych temperaturach bardzo łatwo było się wyziębić, znacznie trudniej zachować ciepłotę ciała. Rąk również nie czuł, mimowolnie ściskając różdżkę w taki sposób, jakby mogła mu się zaraz wyślizgnąć z palców. To mógł być bardzo toporny pokaz sił. Niespecjalnie mu się to podobało, ale powoli, niechętnie uczył się odkładać jak najmniej na później.
Które mogło nigdy nie nadejść. Nie. Należało myśleć w innych kategoriach. O przyjemnym ciepłe sprzed chwili.
- Za to ogrzanie się w domu będzie tym milsze - zasugerował po chwili już bez grama powagi, mimo że rozmawiali o całkiem poważnym temacie.
A potem jednoznacznie mrugnął, uśmiechając się szerzej.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#10
03.11.2024, 17:30  ✶  

Dużo prościej było rozmawiać, kiedy mówiło się tylko o konkretach, łatwiej było zozruzmieć cały problem. Yaxleyówna nie musiała znać najdrobniejszych szczegółów, wręcz przeciwnie - wydawało jej się, że to mogłoby spowodować, że by się tylko bardziej zagubiła w tym wszystkim. Tak to przynajmniej z grubsza rozumiała temat, nie potrzebowała nic więcej, szczególnie, że Ambroise znał go dokładniej, to było wystarczające, ufała mu i wiedziała, że na pewno robi wszystko, co trzeba. Tak, w tym przypadku nie potrzebowała nic więcej, bo to był on. Nie musiała go ciągnąć za język.

- Nigdy nie mówiłam, że znam się na wszystkim. - Zmarszczyła nieco nos, bo wcale, ale to wcale nie lubiła się do tego przyznawać, szczególnie, gdy chodziło o dziedzinę, którą było polowanie, w której powinna być ekspertem. No i była, ale nie akurat w tej części, o której rozmawiali. Pułapki nigdy nie były jej konikiem, zdecydowanie wolała po prostu likwidować zwierzęta, czuć ich krew na rękach, to była chyba bardziej pierwotna część tego zawodu. Cóż, przemoc była jej największą siłą, nigdy tego nie ukrywała.

Oczywiście nie miała mu za złe tego łapania za słowa, nie przeszkadzało jej to, że nie przestawał się z nią drażnić, gdy tylko nadarzała się ku temu okazja. Bardzo dobrze, bo chętnie odpłacała się pieknym za nadobne. Ona również nie pozostawała bierna, wręcz przeciwnie. Lubiła się zaczepiać, wydawało jej się, że to była ta część ich osobowości, której raczej nigdy się nie pozbędą.

Poza tym było widać w nich pewne zmiany, nie dążyli już do takiej niezależności, jak kiedyś. Nauczyli się kooegzystować ze sobą, miała wrażenie, że wychodziło im to naprawdę doskonale, szczególnie z biegiem lat, kiedy przychodziło im to naturalnie. Wiadomo, na początku bywało różnie, ale z czasem to stało się codziennością. Myślenie o drugiej osobie i zaprzestanie patrzenia tylko i wyłącznie na czubek własnego nosa. Wcale nie tak łatwo było się tego nauczyć, ale warto było. Teraz miała świadomość, że to co robią dzieje się p to, aby ich wspólne życie było prostsze, lepsze, przyjemniejsze. Mieli wspólne cele, czekała na nich wspólna przyszłość, starali się oboje, aby wyglądała jak najlepiej.

- Nie miałabym ku temu cierpliwości. - Tak, Yaxleyówna wcale nie bała się mówić o tym, że nadal brakowało jej tej cechy. Zdecydowanie wybierała metody, które wymagały małego wkładu czasu, które działały od razu. Jakoś łatwiej jej to przychodziło, kiedy mogła zaobserwować efekt.

Tak właściwie to nigdy nie zakładali tego, że przeniosą się tutaj na stałe. Był to dość spontaniczny wybór, który okazał się być całkiem trafny, jednak to miejsce wcale nie było do końca przygotowane na to, że ktoś mógłby je chcieć zaatakować. Teraz musieli nieco nadrabiać, żeby mieć pewność, że wcale nie tak łatwo będzie się tutaj dostać. To wymagało czasu, a jego nie mieli zbyt wiele, robili więc tyle ile potrafili, aby mieć jakiekolwiek poczucie bezpieczeństwa. Tak naprawdę samo to, że znajdowało się ono tak daleko od Londynu, z dala od innych czarodziejów było już podstawą do tego, że nie musieli się, aż tak bardzo przejmować. Nie trafiłby tu nikt zupełnie losowo, a oni strzegli informacji o tym, gdzie przebywali.

Jasne, musieli też skupić się na tym, że być może ktoś mógł się nimi zainteresować, czy miałby chęć ich odnaleźć, więc ostrożności nigdy za wiele. Wydawało jej się jednak, że te środki o które się pokusili powinny wystarczyć, na pewno byli tu bezpieczni, zdecydowanie dużo bardziej niż przy Horyzontalnej, o tamtym miejscu wiedziało bowiem dużo ich znajomych. Tutaj byli anonimowi.

- To całkiem wygodne rozwiązanie, wiesz, kiedy musisz się bronić. - Yaxleyówna tak naprawdę czuła, że gdyby tylko pojawiło się niedaleko nich zagrożenie, to na pewno by to zauważyła. Jej zmysły podczas polowań zrobiły się naprawdę bardzo mocno wyczulone, potrafiła dostrzec zmiany w otoczeniu, kiedy tylko się pojawiły. Tyle, że też wiedziała, że czasem w towarzystwie Ambroisa jej skupienie nie było takie idealne. Jego obecność czasem bardzo prosto potrafiła ją rozproszyć. Szczególnie w tym domu, który stał się ich miejscem na ziemi. Może nie powinna sobie pozwalać na tyle luzu, jednak, czy nie właśnie po to wybrali to miejsce, aby nie przejmować się za bardzo tym, co działo się na świecie. Nie mogli zwariować, przesadnie się pilnować, uważała, że wtedy pokazywaliby tej gorszej stronie konfliktu, że osiągają to, na czym im zależy, że wprowadzają zamęt i niepewność, a ona zdecydowanie nie chciała się bać, zależało jej na tym, aby żyć normalnie, jak wcześniej. Chciała się cieszyć w pełni tym, co miała.

- Czyli od razu nastawiamy się na to, że chcą nas wychujać, to całkiem rozsądne. - Przezorność nie była niczym złym, wręcz przeciwnie. Lepiej zapobiegać, niżeli później mierzyć się z konsekwencjami. To była lepsza opcja, całkiem słuszna. Klarowało jej się coraz bardziej to, co tutaj robił. W sumie była mu naprawdę wdzięczna za to, że myślał o tym wszystkim. Miał głowę na karku, jak mało kto. Dbał o to, aby było im dobrze. Uśmiechnęła się do siebie, kiedy wpatrywała się w mężczyznę. Podobał jej się ten widok, szczególnie z tym całkiem malowniczym tłem, jakim było morze i spektakl na niebie. Robiło się coraz jaśniej, nowy dzień powoli faktycznie zaczynał zaznaczać swoją obecność.

- Te utrudnienia nie są jakoś specjalnie upierdliwe, myślę, że jesteśmy w stanie przeżyć te niedogodności. - Szczególnie, że były to tylko nieliczne sytuacje. Fakt mogły zdarzyć się w najmniej spodziewanym momencie, jednak niespecjalnie się tym przejmowała. Teleportacja nie była wcale jej ulubioną metodą transportu, zdecydowanie częściej sięgała po miotłę, bo lubiła się ruszać.

- Będę musiała więc znaleźć jakiś sposób na to, żebyś mógł sobie to odbić, skoro robisz to dla większego dobra. - Czyli faktycznie to wszystko nie było wcale takie interesujące, dobrze zakładała. Będzie musiała pomyśleć, jak mogłaby mu się odwdzięczyć za to wszystko, co dla nich robił. Nie, żeby wiedziała, że musi, ale chciała mu jakoś wynagrodzić to, że zajmował się tymi nudnymi rzeczami. Pomysł wydawał się jej być całkiem niezły, tylko będzie musiała faktycznie znaleźć coś wartego uwagi.

Runy nigdy jej jakoś specjalnie nie interesowały, faktycznie wręcz przeciwnie, nudziły ją, zazwyczaj korzystała w tej dziedzinie z pomocy specjalistów, bo nie była w stanie się skupić na tyle, żeby zacząć ogarniać temat. Ogólnie rzecz biorąc zdecydowanie łatwiej przychodziła jej nauka wszystkich praktycznych dziedzin, nie znosiła siedziec z nosem w książkach i czytać o teoriach, nie była stworzona do takich aktywności. Zdecydowanie. Wolała chwycić różdżkę w dłoń i rzucać zaklęcia, nawet bezmyślnie.

Gdy miała jakiś wybór zawsze wybierała atak, nie znosiła chować drogi w piasek, sięgać po zaklęcia obronne, to nie były metody walki do których przywykła. Czasy się nieco zmieniły i musiała zastanowić się nad tym, czy jest w nich jeszcze w ogóle miejsce na to, jak zazwyczaj się zachowywała. Styczniowe wydarzenia były argumentem za tym, że raczej nie, ale czy na pewno? Nie do końca podobało jej się unikanie wrogów. To nie było dla niej typowe.

- Cóż, ja jestem gotowa, przyszłam tu przed chwilą, więc właściwie jest mi całkiem ciepło i miło. - Mimo chłodnego wiatru, który przynosił rześkość muskając jej twarz i plącząc włosy. Było broźno, nie dało się temu zaprzeczyć, ale płaszcz był całkiem ciepły, szczególnie, gdy miała ręce głęboko wsunięte w jego kieszenie. - Gorzej z tobą, jak długo właściwie już tutaj jesteś? - Ktoś powinien się zatroszczyć i o niego i o to, że Ambroise również się tu nie przeziębi. Wiedziała, że to jest jej rola. Musiała być jego zdrowym rozsądkiem, przynajmniej w tej chwili.

- Fakt, ogrzanie zawsze jest najbardziej miłą częścią po powrocie do domu. - Miała już nawet kilka pomysłów, jak mogliby to zrobić, ale potrząsnęła delikatnie głową, aby odsunąć od siebie te myśli. Póki co znajdowali się na zewnątrz i na tym powinni się przede wszystkim skupić.

« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek:
Podsumowanie aktywności: Geraldine Yaxley (10703), Ambroise Greengrass (14430)


Strony (2): 1 2 Dalej »


  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa