• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Poza schematem Retrospekcje i sny v
« Wstecz 1 2 3 4 5 … 14 Dalej »
[12.1966] Między prawdą, a kłamstwem | Geraldine & Ambroise

[12.1966] Między prawdą, a kłamstwem | Geraldine & Ambroise
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#1
06.11.2024, 23:20  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 13.09.2025, 23:27 przez Król Likaon.)  
adnotacja moderatora
Rozliczono - Ambroise Greengrass - osiągnięcie Badacz Tajemnic I
Rozliczono - Geraldine Yaxley - osiągnięcie Badacz Tajemnic IV

Drobne płatki śniegu pojawiły się za oknem. Powoli, lekko opadały na parapet. Z ulicy dochodził zgiełk. Był to dosyć gorący okres, wszyscy się gdzieś spieszyli, w końcu niedługo miało być Yule - jeden z ulubionych sabatów czarodziejów.  Spadające śnieżynki mieniły się w świetle latarni, wyglądały jak drobne gwiazdki, które postanowiły opuścić nieboskłon.

Yaxleyówna siedziała na sporym parapecie w kuchni, było to jedno z jej ulubionych miejsc w mieszkaniu przy Horyzontalnej. W jednej dłoni trzymała gazetę, a w drugiej papierosa. Uchyliła okno, żeby zapach dymu nie unosił się w całym mieszkaniu (jakby to faktycznie miało pomóc). Przez co w pomieszczeniu było dosyć chłodno, ale przygotowała się i na tę okoliczność. Tuż na wyciągnięcie ręki znajdował się bowiem wielki kubek z grzanym winem, które w siebie wlewała od kilkunastu minut. Był to jej ulubiony trunek w grudniowe wieczory, raczyła się nim dosyć często, a do tego chyba jedyny napój, który potrafiła sama sobie ugotować (no, czasem dawała sobie radę również z kawą i herbatą).

Czekała na Roisa, miał pojawić się w domu po dyżurze, ona spędziła niemalże cały dzień nie robiąc nic, więc była trochę rozbita, szukała sobie zajęcia, udało jej się nawet nieco ogarnąć mieszkanie, chociaż bardzo nie lubiła tego robić. Nie miała ostatnio wielu zleceń, dla łowców zdecydowanie nie był to najatrakcyjniejszy czas w roku. Uporządkowała swoją broń, posegregowała walające się w różnych miejscach książki, chyba w ten sposób zachowywali się ludzie, którzy przygotowywali się do świętowania sabatu. Nigdy nie rozumiała dlaczego podczas świąt porządek był tak istotną sprawą.

Popiół z papierosa spadał jej na gazetę, którą trzymała w dłoni. Artykuł dosyć mocno zainteresował, chociaż gdyby ktoś ją zapytał to odpowiedziałaby, że gardziła wszystkimi plotkarskimi pismami, jednak tak naprawdę uwielbiała się zaczytywać w te historie wyssane z palca. W każdej z nich musiało być nieco prawdy, czyż nie? Nie brały się znikąd.

Zatrzymała się na dłużej przy historii na temat Leacha, aktualnego ministra magii, cóż, rozpisywano się o kolejnej z jego kochanek. Nie miał lekkiego życia, co chwile ktoś rzucał jakieś kolejne ciekawostki na jego temat. Nie ma się co dziwić - był mugolakiem. Sama Yaxleyówna nie do końca rozumiała jak właściwie doszło do tego, że wybrano go na Ministra Magii, czy brakowało już odpowiednich kandydatów wśród czystokrwistych czarodziejów? Nie rozmawiała jeszcze na ten temat z ojcem, ale bardzo chętnie wysłucha jego opinii o tej osobie. Gerard potrafił oceniać ludzi całkiem obiektywnie.

Sięgneła po ten nieszczęsny kubek z winem i upiła z niego spory łyk. Smakowało nie najgorzej, wzbiła się na wyżyny swoich umiejętności kulinarnych. Usłyszała otwierające się drzwi, pewnie podniosłaby tyłek i ruszyła się przywitać, gdyby nie to, że zaczytała się dosyć mocno w tym nieszczęsnym artykule, został jej ostatni akapit i szkoda by było go nie dokończyć. Miała nadzieję, że Roise jej wybaczy ten brak entuzjazmu.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#2
07.11.2024, 00:11  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 07.11.2024, 03:02 przez Ambroise Greengrass.)  
Tegoroczna zima była piękna. Miękki puch okrywał Londyn skrzącą się kołderką, wirując w migoczącym świetle latarni i wdzięcznie opadając na ziemię. Było chłodno, wręcz mroźno, ale pomiędzy budynkami wiatr był znacznie łagodniejszy. Momentami mogłoby się nawet zdawać, że było tam całkiem ciepło.
Mrowie czarodziejów w kolorowych, znacznie bardziej odświętnych niż zazwyczaj strojach (choć przecież nie mieli jeszcze co świętować) spieszyło do domów robiąc po drodze zakupy na tymczasowych kramikach rozstawionych niemalże jak okiem sięgnąć - wzdłuż Pokątnej, Horyzontalnej i wszystkich sąsiadujących spokojnych uliczek.
Niektórzy z przechodniów przystawali na chwilę na brukowanym chodniku oczarowani słodkim zapachem jeszcze ciepłych ciast wystawionych tuż za przeszkloną witryną cukierni, której drzwi otwierały się i zamykały niemalże bez przerwy pod napływem klientów. W okolicach zimowego sabatu w takich miejscach panował wyjątkowy ruch.
Ambroise również w ostatniej chwili uległ pokusie wstąpienia na moment do jednego z miejsc oferujących świeże słodycze, choć całkiem celowo ominął te, w których tłum wydawał się być zbyt duży.
I tak spędził tam stanowczo nazbyt dużo czasu zanim wreszcie dopchał się do lady, składając zamówienie i wkrótce znów wychodząc na mróz. Tym razem z zamiarem nie odbijania już nigdzie tylko powrotu do domu.
Tym razem udało im się przeżyć dzień bez większych rewelacji. Tak właściwie nieczęsto zdarzały się równie spokojne dyżury, jednak ten zdecydowanie do nich należał. Nie obfitował w żadne większe wydarzenia.
Nie mieli ani jednego przypadku, który mogliby przyjąć na oddział a nie szybko odesłać do domu. Był długi i obrzydliwie leniwy, wypełniony snuciem się po korytarzach i przesiadywaniem w części wspólnej dyżurki, w której zrobiło się aż nietypowo tłoczno i rozmownie.
Jak na okres przedświąteczny to było całkiem podejrzane, jednakże wszyscy wymownie spuścili na to zasłonę milczenia, poruszając inne tematy, bo jak wiadomo - komentowanie takich faktów na głos zazwyczaj działało niczym błyskawiczne przypomnienie dla wszechświata, że coś powinno się należycie spieprzyć.
Być może nie wierzył w żadne zabobony i przesądy (miał swoje teorie, ale wyłącznie poparte faktami), ale nie próbował wyłamać się z grupy. Całkiem miło spędzając czas na słuchaniu ploteczek i wieści ze świata, okazjonalnie komentując coś, co wyjątkowo go rozbawiło i ani przez chwilę nie uznając tego za stratę czasu. Takie dni były całkiem potrzebne.
Tym bardziej, że dzięki temu mógł wrócić do domu w wyjątkowo dobrym humorze, spodziewając się ochoczego przywitania, a zastając...
...nic. No, może poza światłem rozlewającym się z kuchni na ciemny korytarz i charakterystycznym zapachem grzańca winnego, na który uniósł kącik ust, otrzepując płaszcz przed odwieszeniem go na wieszak, ściągając buty i ruchem różdżki pozbywając się kałuży wody z podłogi. Dopiero wtedy skierował kroki do kuchni, gdzie przystanął w drzwiach, opierając się o futrynę i stukając w nią kilka razy.
- Zostało coś dla mnie czy spędzacie ten wieczór tylko we dwoje? - Odezwał się gładko, lokalizując wzrokiem kubek z winem i pustą butelkę na blacie.
Nawet z tej odległości dostrzegał, że raczej nie ma zbyt dużych szans na to, by ostała się tam choć kropelka płynu, jednak kociołek nad niedawno wygaszonym paleniskiem wyglądał całkiem obiecująco. Bez słowa przeszedł wgłąb kuchni, zaglądając do środka naczynia i kiwając do siebie głową. Pustka.
Stłumił westchnienie I przeszedł jeszcze dwa kroki w kierunku okna.
- Widzę, że ciebie też to dopadło - przekrzywił głowę rzucając przelotne spojrzenie na artykuł i nachylił się, żeby pocałować Geraldine na przywitanie. - Nie lubię gościa, ale spuszczanie się nad tym, że lubi się zabawić to już przesada. Choć nie przeczę, że mógłby to robić mniej publicznie - skwitował krótko, prostując się i odstawiając paczkę z ciastem pekanowym na blat kuchenny.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#3
07.11.2024, 09:25  ✶  

Słyszała, że się zbliża. Zdążyła nawet doczytać ten nieszczęsny artykuł do końca, nim pojawił się w kuchni. Przywitała go promiennym uśmiechem, policzki już miała nieco różane od wina, które w siebie wlewała. Nietsty, a może wręcz przeciwnie naprawdę jej posmakowało, więc nie do końca panowała nad tym, jakie ilości trafiły do jej ust.

- Obawiam się, że nie, aleee mogę zrobić więcej. - Chociaż tyle mogła mu zaoferować, skoro nie udało jej się zostawić mu ani kropli. Niegrzecznie, chociaż miała nadzieję, że jej wybaczy.

Musnęła delikatnie opuszkiem palca jego policzek, kiedy nachylił się, aby pocałować ją na przywitanie. Jego skóra była dosyć chłodna, co zapewne było spowodowane tym śniegiem, który sobie całkiem uroczo pruszył.

- To nie tak, że mnie dopadło, nie miałam już co robić, więc stwierdziłam, że nadrobię zaległości towarzyskie. - Nie przyznałaby mu się, że robi to dla przyjemności, była to jej słodka tajemnica.

Przesunęła się na parapecie, żeby zrobić mu nieco miejsca, na spokojnie mógł się zmieścić obok niej, gdyby tylko miał ochotę. - Chcesz trochę? - Sięgnęła po swój kubek, był jeszcze prawie pełny, więc mogła się podzielić swoim winem, o ile tylko miał na nie ochotę. To był naprawdę bardzo hojny gest, zważając na to, że raczej niezbyt chętnie to robiła. Szczególnie, gdy chodziło o grzane wino.

Przyglądała mu się, gdy stawiał ciasto na blat. Cóż, najwyraźniej kolację też mieli z głowy, wieczór zapowiadał się na naprawdę przyjemny, tylko wino, potrzebowali więcej wina!

- Chyba ktoś taki nie powinien za bardzo szczycić się swoimi podbojami, czy coś. - Wzruszyła ramionami, bo w sumie nie miała pojęcia, czy wypada, czy nie. Właściwie, co kogo obchodziło to, co ktoś robił w swoim wolnym czasie? - Każdy może mieć swoje własne zainteresowania, niektórzy lubią bawić się w ten sposób. - Zresztą niech pierwszy rzuci kamieniem ten, kto chociaż raz nie zaliczył szybkiego numerku z nieznajomym na jakimś przyjęciu...

- Chociaż jako pierwszy mugolak na tym stanowisku wypadałoby, aby się pilnował, i tak samo jego pochodzenie przynosi wiele kontrowersji. - Dodała jeszcze. Właściwie to nie miała jakiejś szczególnie określonej opinii na temat tego ministra, trochę za dużo o nim plotkowano, powinien to ucinać, a najwyraźniej nie do końca sobie radził z tym, co działo się wokół niego. Może faktycznie nieszczególnie nadawał się do piastowania takiego urzędu? Cóż, pewnie po raz kolejny nie popełnią takiego błędu i nie obsadzą kogoś podobnego na takim stanowisku. Może to i lepiej?

- Chodziły plotki, że korzystał z magii wśród mugoli, wiesz? - Powiedziała nieco niepewnie przyglądając się swojemu ukochanemu, nie, żeby interesowała się szczególnie tym co ludzie gadają... może jednak trochę, dobrze było wiedzieć, co się dzieje w magicznym świecie, szczególnie gdy było się jego częścią. Sama była ciekawa, czy Ambroise też coś słyszał na jego temat, miał niezłe źródełko informacji tam u siebie w pracy, może doszło do jego uszu coś interesującego.

- Nie wiem w sumie, czy to dobrze, że pozwolili mu zostać ministrem, wiesz, jakby wśród naszych czystokrwistych rodzin nie byli w stanie znaleźć kandydata, to trochę słabo wygląda, co on wie o czarodziejskiej tradycji? Nie został wychowany wśród nas, sam wiesz, jak to wygląda. - Nie, żeby Yaxleyówna miała coś do mugolaków, no ale dobrze by było, żeby faktycznie znaleźli dla siebie odpowiednie miejsca pośród czarodziejów, a nie od razu lądowali na samym szczycie.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#4
07.11.2024, 11:03  ✶  
Grzane wino nie było jednym z jego ulubionych napitków. Bez wahania wybierał nad nie ognistą (choć w żadnym razie nie grzaną) albo piwnego grzańca, ale z tego, co pamiętał wyjątkowo nie mieli ani jednego, ani drugiego w domu. Nie zdarzało się to zbyt często, ale w ostatnim czasie mieli kilka okazji do świętowania, toteż zapasy znacząco się uszczupliły.
Prawdopodobnie powinni je uzupełnić, robiąc przy okazji drugą listę z tym wszystkim, czego jeszcze brakowało. Tym bardziej, że Ambroise niespecjalnie chciał ufać skrzatom w tym zakresie. Nawet tak pomocnym jak ta przysyłana przez rodzinę Geraldine, którą darzył ogólną sympatią. Wolał mieć kontrolę nad swoim składzikiem. Między innymi po to, żeby nie zdziwić się tak jak teraz.
- Skoro tak ochoczo to oferujesz - kiwnął głową z aprobatą, odruchowo przytulając chłodny policzek do jej dłoni, którą ujął, przelotnie i tam składając pocałunek - muskając wierzch wargami zanim nie odsunął się z ciastem.
Tak właściwie to przynosząc małą paczuszkę obwiązaną jutowym sznurkiem zadbał o swoją część wieczornej oprawy. Jeszcze ciepłą i wypełniającą pomieszczenie przyjemnym orzechowym zapachem. Nie zamierzał wtrącać się w ustalony, dopracowany w każdym szczególe proces przygotowania grzanego wina, tylko całkiem dyplomatycznie usiąść z boku i obserwować swoją dziewczynę w akcji.
Tym bardziej, że stosunkowo nieczęsto zdarzało się, żeby dobrowolnie zabierała się za kuchenne czynności. Nawet takie, które nie wymagały wykonania wielu szczegółowych kroków. W połączeniu z gazetą, to chyba oznaczało, że rzeczywiście zmogła ją nuda.
- Nadal posucha? - Spytał starając się brzmieć całkiem dyskretnie jak na siebie, rzecz jasna, mając na myśli odrobinę drażliwy temat braku ekscytujących zleceń.
Przez chwilę zastanawiał się nad otwarciem pudełka, żeby ciasto wewnątrz nie zaparowało i nie rozmiękło, ale ostatecznie machnął na to ręką, korzystając ze zrobionego mu miejsca na parapecie.
Choć praktycznie od razu poklepał przy tym swoje kolana, dając Geraldine do zrozumienia, że może na powrót postawić nogi na parapecie, opierając kolana o niego. Sam z niewielkim uśmiechem aprobaty wyciągnął rękę po oferowany mu kubek z winem. Doceniał gest. Szczególnie, że w kwestii dzielenia się grzańcem potrafiła być tym osławionym żmijozębem walijskim. Trafił na okazję, więc z niej skorzystał.
- Otóż nie powinien. Czy coś też nie - w tym mógł zgodzić się z nią bez żadnego zawahania. - Tym bardziej, że nie ma już dwudziestu lat. Każdy wie, że jego podboje to nie on zdobywający piękną kobietę. Tylko piękna, sprytna kobieta usiłująca zyskać korzyści z sypiania z ministrem magii - zauważył, na dowód stukając palcem w zdjęcie w gazecie. - Nie powiesz mi, że ktoś taki jak ta cała Lila faktycznie może zainteresować się takim wieprzkiem - mimowolnie pokręcił głową, unosząc wzrok w kierunku sufitu i kwitując to krótkim parsknięciem.
Nie mówiąc o tym, że odkąd mężczyzna mający trzymać władzę w rękach, podejmować szybkie i skuteczne decyzje o wielkiej wadze, wymagające pamięci do detali i błyskawicznego wyciągania ich z szufladek w głowie zaczął motać się podczas wywiadów mających pomóc mu w opanowaniu skandali, poziom niemalże zrównał się z ziemią.
Szczególnie wtedy, kiedy podczas wyjaśniania swojego stanowiska, co do poszukiwania miłości nieopatrznie przekręcił imię swojej ostatniej kochanki, mieszając je z imionami jego dawnych asystentek.
Tak, pismaki przez pół miesiąca ironicznie rozpisywały się o zbieżności Amandy, Fiony i Cassandry z Perpetuą, która w oczach Greengrassa miała być kontrolą zniszczeń ze względu na swoje czystokrwiste pochodzenie.
Tymczasem może nie porzuciła Leacha publicznie, ale po fakcie wystosowała oświadczenie, w którym poinformowała, że postanowiła rozstać się z mężczyzną z uwagi na powrót do tradycjonalistycznych poglądów na małżeństwo między osobami różnej krwi.
Trzy miesiące później była już żoną jakiegoś pomniejszego urzędnika, którego obecnie usiłowała wypromować na kontrkandydata dla byłego kochanka. Niestety raczej nieskutecznie, bo jej również dostało się od opinii publicznej. Nic dziwnego, skoro przez jakiś czas skłaniała się ku zdradzie własnej krwi a teraz pozowała, jakby to nigdy nie miało miejsca.
W miarę jak sprawa nabierała rozgłosu, Nobby musiał zmierzyć się z nie tylko osobistymi dramatami, ale także rozczarowaniem w społeczności czarodziejów, którzy oczekiwali od ministra większego szacunku dla swojego urzędu. A najlepiej całkowitego oddania stołka, bo tylko tym mógłby zadowolić znaczną część ludzi. Może nie odzyskać szacunek, ale przynajmniej wyjść z tego z połową twarzy.
- Nie zdziwiłoby mnie to - kolejny raz skinął głową, przy czym wzruszył ramionami. - Ludzie mówią różne rzeczy, ale podejrzewam, że większość z nich jest słuszna. Przynajmniej w tym wypadku. Ponoć chciał otworzyć sobie furtkę do mugolskiego rządu, gdyby tutaj zrobiło się zbyt gorąco. Stąd ta magia - prawdę mówiąc niespecjalnie trudno było mu w to uwierzyć.
Jedni mówili, że Leach wyczuwał pismo nosem, przeczuwał rychły koniec swojej kariery i szukał wyjścia awaryjnego. Rzucił kilka popisowych zaklęć przed istotnymi figurami w mugolskiej polityce, żeby podkreślić swoją przydatność i wyjątkowość. Inni twierdzili, że chciał zmanipulować podatne umysły ludzi na wyższych stołkach w niemagicznym rządzie, żeby podpisać porozumienia, których jego poprzednicy nie byli w stanie przepchnąć. Jeszcze kolejni, że po prostu odbiła mu szajba.
- Poza tym jest jeszcze ta tegoroczna wygrana Anglii w ich śmiesznym małym sporcie - zauważył, całkiem celowo nie używając właściwego określenia na rozgrywki, którymi z jakiegoś powodu tak bardzo ekscytowali się mugole; były cholernie nudne. - Im bardziej ktoś zaprzecza, że coś zrobił, tym bardziej to zrobił - zasada stara jak świat a Nobby wyjątkowo głośno krzyczał o tym, że jest niesłusznie oskarżany o magiczną ustawkę.
Rzecz jasna był. Narażał całe ich społeczeństwo, robił z nich bandę idiotów w oczach czarodziejów z pozostałych zakątków świata i nawet nie miał na tyle odwagi cywilnej, żeby przyznać, że go poniosło.
Wszystko dla bandy idiotów w ciasnych wdziankach ganiających za jedną piłką, która nawet nie próbowała im uciec. Nie mówiąc o tym, że nie było tam żadnego ekscytującego elementu zagrożenia, zamieszania, żadnej niespodziewanej akcji. Żenujące.
Słysząc kolejny komentarz ukochanej, zamrugał dwukrotnie, przenosząc na nią spojrzenie spod uniesionych brwi.
- Jesteś bardzo wyrozumiała - stwierdził, wpatrując się w nią przez chwilę, jakby przetwarzał tę nagłą dyskrecję bijącą od pierwszej części jej wypowiedzi. - Nie wiem w sumie, czy to dobrze...?... ...to słabo wygląda...?... - nie przedrzeźniał jej, jakżeby mógł, a budował sobie grunt dla tych zdecydowanych słów, które opuściły jego usta. - Ten człowiek nie ma zielonego pojęcia o naszym świecie. Jest marionetką w rękach postępowych czarodziejów. Pośród naszych znalazłoby się przynajmniej pięciu lepszych kandydatów. Prawdę mówiąc każdy byłby bardziej odpowiedni od niego. Leach to zamach na tradycję. Wiadomo, że nie będzie jej szanować - nie mieszał się do polityki, ale cholera Ministerstwo na ich oczach coraz bardziej zaniżało poziom.
Niedługo logiczniej będzie w cyrku Bellów.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#5
07.11.2024, 18:31  ✶  

Geraldine miała swoje ulubione trunki na każdą okazję, a niektóre na takie okazje bez konkretnej okazji. Latem najchętniej sięgała po gorzki gin, który pozostawiał na ustach specyficzny posmak, idealnie współgrał ze słodyczą i aurą tej pory roku. Wiosną lubiła pić rześkie likiery, które skutecznie budziły ją do życia, jesienią wybierała ognistą, a zimą, zima kojarzyła jej się właśnie z grzanym alkoholem. Najbardziej lubiła wino, ale nie gardziła też ciepłym piwem. Odpowiednio doprawione potrafiły naprawdę poruszać kubki smakowe.

Tak, zapasy powoli im się kończyły, wypadałoby je uzupełnić, najlepiej jak najszybciej, bo im bliżej Yule, tym ludzie oddawali się bardziej zakupowemu szaleństwu. Już i tak nie ominą ich te wielkie kolejki, może jutro byłoby odpowiednie na wybranie się na większe zakupy, tak to na pewno nie najgorszy pomysł.

- Ochoczo? - Zmierzyła go wzrokiem nieco rozbawiona. Nie zdarzało się to zbyt często, żeby proponowała sama z siebie, że zrobi coś w kuchni, ale, żeby od razu uznał to za ochoczą propozycję? Chciała być po prostu miła, nie zakładała wcześniej, że jakimś cudem wypije w między czasie całą butelkę, ale jakoś tak dziwnie wyparowała.

Póki co jednak jeszcze nie miała zamiaru wstawać, póki mieli chociaż jeden kubek pełen trunku nie musiała tego robić, za chwilę zajmie się tą naglącą sprawą, najpierw jednak wolała przez chwilę wpatrywać się w swojego chłopaka, bo trochę się za nim stęskniła.

- Straszna posucha, z tej nudy aż zaczęłam sprzątać, nie znoszę zimy przez brak zleceń. - Zazwyczaj był to okres, który spędzała daleko, poza granicami Wielkiej Brytanii, w tym roku jednak nie chciała tego robić. Nie zniosłaby rozłąki na zbyt długo, nie potrafiła sobie wyobrazić zbyt wielu dni bez Ambroisa u swojego boku. Wolała więc zostać tutaj i narzekać, to na pewno było lepsze niż niewidzenie go przez kilka miesięcy. Nie zniosłaby tego.

Uśmiechnęła się ciepło, kiedy Ambroise w końcu usiadł koło niej. Dobrze było mieć go na wyciągnięcie ręki. Oczywiście, że skorzystała z propozycji, ledwie dostrzegła gest, który wykonał, a już wpakowała mu swoje nogi na kolana. Teraz to jej dopiero było wygodnie.

- Nie wydaje mi się, żeby miał jej coś więcej do zaoferowania od swoich pieniędzy, chociaż czy on faktycznie jest bogaty? Czy minister magii jest bogaty tylko dlatego, że jest ministrem magii? Jako mugolak pewnie nie miał zbyt wielkiego majątku, teraz my go utrzymujemy, a on za nasz hajs się bawi. - Próbowała sobie rozłożyć to na w miarę logiczne czynniki, szło jej jednak wszystko nieco średnio, liczyła na to, że może faktycznie tok jej rozumowania jest dobry. Głośno myślała, wypiła na tyle dużo grzanego wina, że nie widziała w tym nic złego. Nie oszukujmy się jednak - Yaxley się nie znała na polityce prawie wcale.

- Jest tak obrzydliwy i stary, że dziwi mnie, że one i tak są skłonne wskoczyć mu do łóżka, nie ma chyba rzeczy, którą byłby mi w stanie dać, żebym mogła zrobić coś takiego. - Nie miała pojęcia, jakim cudem te kobiety potrafiły decydować się na takie kroki, czy zakładały mu na głowę worek, gdy dochodziło do zbliżenia? Zmrużyła oczy, skrzywiła się przy tym, jej myśli były zdecydowanie bardzo daleko i naprawdę wolałaby się z nich wyrwać, bo zaczynało się robić coraz bardziej obrzydliwe.

Potrzasneła głową, aby wrócić do rzeczywistości, na szczęście udało jej się wymazać te widoki sprzed oczu. Uff.

- W sumie całkiem rozsądne, tu mu się noga powinie, to tam go przyjmą z otwartymi rękoma, wystarczy, że rzuci jedno, czy dwa zaklęcia i będzie miał plan awaryjny. - To co mówił Roise miało sens. Leach znał mugolski świat, gdyby nie wyszło mu w czarodziejskim to zawsze miał alternatywę. Co to był za spryciarz.

- Czy on naprawdę ryzykował to, że mogą się o nas dowiedzieć dla jakiegoś ich głupiego sportu? Myślałam, że to akurat było kłamstwo, ale przecież te plotki nie biorą się znikąd, ktoś musiał coś widzieć, myślał, że nikt nie zauważy? - Właściwie to nie wyglądał na szczególnie rozgarniętego, nie zdziwiłaby się, gdyby to faktycznie była prawda. Takie rzeczy nie przystawały czarodziejom, używać magii dla jakichś mugolskich głupot? Przecież to nie miało sensu.

- Tak, masz rację. Wiesz, inaczej nawet, gdyby powiedział, że mu odjebało, poniosło go, czy coś, ale te zaprzeczenia mówią same za siebie. To nie wygląda dobrze. - Nie brał odpowiedzialności za decyzje które podejmował, udawał, że wcale nie popełniał błędów, to było bez sensu. Coraz bardziej wydawało jej się, że faktycznie czarodzieje popełnili ogromny błąd postanawiając odejść pierwszy raz od normy i wybierając mugolaka na ministra magii. Zapewne szybko nie zrobią tego ponownie, nie po tym, w jaki sposób Leach ich reprezentował na arenie międzynarodowej. Ciekawe, czy ktokolwiek brał ich jeszcze na poważnie, czy wszystkie kraje zaczęły lekceważyć Wielką Brytanię.

Skrzywiła się, kiedy Roise powtórzył jej słowa, na jej twarzy pojawił się grymas, chociaż miał rację z tym, że próbowała być naprawdę wyrozumiała. Nie miała w zwyczaju jakoś stanowczo się wypowiadać na temat polityki, nie czuła się w tym na tyle biegła. Chociaż czy faktycznie to była aż taką filozofia? No nie. Typ zdecydowanie nie nadawał się do tego, aby zajmować taki wysoki stołek.

- Tak, jestem trochę zbyt łagodna. To nie wygląda dobrze, kiedy kończy się jego kadencja? Jakoś za rok? Za dwa? Myślę, że już nigdy więcej nie wybiorą mugolaka, a może o to właśnie chodziło, żeby pokazać, że się nadają do tego, żeby rządzić naszym światem, może to miało mieć jakiś większy cel? - Nie miała pojęcia, jaka była prawda, tylko i wyłącznie sobie gdybała, zawsze szukała drugiego dna problemu, kto wie, czy i w tym przypadku nie istniał?

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#6
07.11.2024, 21:40  ✶  
Pokiwał głową, dochodząc do wniosku, że to rzeczywiście było całkiem zabawne. Jego oczy zalśniły od lekkiego rozbawienia, gdy spojrzał na Geraldine. W sumie miała rację. Nic, co robiła przy garach nie było ani trochę ochocze. Wymuszone okolicznościami - tak, ale nie ochocze.
Nie od razu podjął przerwany temat. Przez dłuższą chwilę milczał delektując się ciszą.
Kiedy poczuł ciepło jej nóg na swoich kolanach, uśmiechnął się pod nosem. Nic więcej nie było mu potrzebne, by czuć się spełnionym. No, może prócz łyka ciepłego wina, którym uraczył się z oferowanego mu kubka.
Było smaczne. Nieco zbyt słodkie jak na standardy Greengrassa, ale naprawdę umiała je przygotować. Choć może rzeczywiście trochę przesadził z tym ochoczym korzystaniem z kociołka.
Nie bez przyczyny to głównie on panował w kuchni, bardzo niechętnie przyznając, że mu to całkowicie odpowiada. Nie mówiąc już o tym, że nie przyznałby się do tego przed kimkolwiek prócz Yaxleyówny, która i tak najpewniej zdążyła sama to zauważyć, bo raczej chętnie przyjęła ich układ.
No nie był skrzatem domowym ani gosposią. Po prostu nie mieli ani jednego, ani drugiego podczas pobytów w domku w Whitby a życie z jedzenia na wynos (swoją drogą zazwyczaj wątpliwej jakości) nie odpowiadało ich poziomowi, więc zajęcie się kuchnią przez jedno z nich było naturalną koleją rzeczy.
Roise nawet nie do końca pamiętał, kiedy padło na niego. Odnalazł w tym dostatecznie dużo punktów wspólnych z warzeniem eliksirów, tworzeniem medykamentów i przygotowywaniem składników, żeby podjąć kilka prób i stwierdzić, że szło mu całkiem przyzwoicie. Nie był w tym wybitny, ale nie stronił od kociołka tak bardzo jak jego dziewczyna.
- Chcesz, żebym się za czymś rozejrzał? - Zaoferował, obdarzając Geraldine zamyślonym spojrzeniem i przegarniając włosy z czoła za ucho, żeby uważniej przypatrzeć się jej reakcji. - To nie będzie nic dużego ani ciekawego. Zima to ogólnie słaby okres, ale może udałoby się coś znaleźć - lekko wzruszył ramionami.
Nie wyobrażał sobie tego, co choć ani razu nie padło na głos ani nie zostało przez nią zasugerowane w żaden inny sposób, to było raczej całkiem jasne. Nie był aż takim ignorantem. Oczywiście, że zdawał sobie sprawę z tego jak to wyglądało pośród jej grupy zawodowej. To, że nie postanowiła wziąć żadnego zlecenia poza granicami kraju było poświęceniem z jej strony. Doceniał je, ale nie chciał, żeby męczyła się w domu, odchodząc od zmysłów z nudy i braku zajęć.
Odruchowo poprawił zagięty brzeg koszuli, marszcząc czoło w zastanowieniu. Jedna z jego dłoni odruchowo gładziła łydkę Geraldine, choć nawet nie dostrzegał tego gestu.
Z biegiem czasu takie drobne odruchy zaczęły po prostu przejawiać się w jego codziennym zachowaniu. Tak samo jak ten spokój, który zazwyczaj ogarniał go po powrocie do domu, gdy siadali obok siebie, dzieląc się elementami minionego dnia.
Choć ich obecny temat raczej nie wzbudzał w Greengrassie zbyt wiele łagodnych reakcji. Wręcz przeciwnie. Mężczyzna parsknął głośno, potrząsając głową.
- Leach bogaty? W żadnym razie - to było równie zabawne, co żenujące z perspektywy kogoś, kto utrzymywał tego pasożyta, co słusznie zauważyła Geraldine. - Przeżera nasze galeony, kupując sobie względy kolejnych panienek i robiąc z tego publiczne przedstawienie zamiast pójść do Rose Noire albo na jakieś swoje mugolskie dupy - przycisnął palce do skroni, kręcąc głową.
Szczególnie wtedy, kiedy usłyszał kolejne słowa dziewczyny, mrugając. Jego dolna warga drgnęła, zdradzając wewnętrzny sprzeciw szybko zastąpiony przez jawne obrzydzenie na samą myśl o tym, że Leach miałby...
...nawet nie próbował tego komentować.
- Nie przeczę. Plany awaryjne to dobra opcja, ale to jest jawny przejaw tchórzostwa. Nic więcej - niemalże wypluł te słowa.
Nie szanował tego typu zabiegów. Być może nie miał zbyt dużej wiary w moralność innych ludzi. W swoją własną prawdę mówiąc również nie, bo sam wielokrotnie robił coś, co gwarantowało mu wyjście obronną ręką z bardzo dupnej sytuacji. Mimo to po osobie pełniącej taką a nie inną funkcję spodziewałby się znacznie więcej dyskrecji w planowaniu planu ucieczki.
Tymczasem Leach z miesiąca na miesiąc pozwalał sobie na coraz więcej. Zachowywał się nie tyle jak idiota, co jak człowiek jawnie plujący czystokrwistej społeczności w oczy i usiłujący mówić, że pada deszcz. W ostatnim czasie posunął się jeszcze dalej, bo próbując wmówić to jeszcze mugolom i ludziom z innych zakątków świata.
- Nie ma wyczucia. To człowiek bez zdrowego rozsądku i klasy - mógłby powiedzieć znacznie więcej, ale nie chciał nadużywać niecenzuralnych słów cisnących mu się w tej chwili na usta.
To miał być miły wieczór z ciastem i winem. Tymczasem rozmowa o stanie Ministerstwa Magii nijak nie wpisywała się w ten klimat, wywołując u niego wyraźną niechęć i pogardę wobec rządu, których nawet nie powstrzymywał. Szczególnie wtedy, kiedy usłyszał kolejne slowa ukochanej.
- Trzy - zawahał się chwilę, zanim przywołał w pamięci, ile tak właściwie usiłował rządzić Leach. - Od sześćdziesiątego drugiego. Maksymalnie siedem lat między kolejnymi wyborami, które wykorzysta do ostatniej godziny. Trzy lata ssania czarodziejskiego społeczeństwa - potarł czoło z irytacją, starając się dać jak najbardziej konstruktywną odpowiedź, mimo nieskrywanego niezadowolenia.
Nigdy nie wyrażał szczególnego zainteresowania polityką. No, może kiedy miał kilkanaście lat i był jedynym z tych młodych gniewnych czarodziejów chcących zarządzać całym światem. Wtedy z pewnością zwracał uwagę na tematy, o których mógł wygłaszać wyjątkowo szumne, głośne opinie nie mające zbyt wiele związku z logiką i rozsądkiem (choć oczywiście by się do tego nie przyznał - ani teraz, ani tym bardziej wtedy).
Natomiast ominęła go znaczna część politycznych zapędów, bo przez większość czasu snuł marzenia o wielkiej karierze w świecie sportu. Z tego powodu skupiał myśli wokół drugiej z najpopularniejszych ścieżek zawodowych pośród nastoletnich chłopców: Quidditchu. Planował wpływać na świat poprzez swoje wybitne osiągnięcia na tym poletku.
Ostatecznie nie skończył ani tu, ani tu i w gruncie rzeczy wcale mu to nie przeszkadzało. Co prawda z trudem przełknął konieczność pożegnania się z mrzonkami o wielkiej karierze sportowej, ale znalazł własną niszę.
Nawet niejedną, choć w dalszym ciągu bez wątpienia najbardziej zależało mu na tym, aby zrobić jawną karierę, ugruntować sobie pozycję i móc ciągnąć z tego benefity bez obaw, że ktoś spróbuje go wygryźć (tak jak to nieustannie miało miejsce w półświatku).
Oficjalnie od samego początku stażu w Mungu starał się podkreślać swoją obecność, nie osiadł na laurach po objęciu stałej posady a od roku zaczął dostrzegać możliwość utorowania sobie względnie szybkiej ścieżki do awansu po zbliżającej się emeryturze obecnego ordynatora.
To była kwestia kilku kolejnych lat, więc może nie aż tak błyskawiczna, ale z pewnością nie będąca planem na następną dekadę. Lubił swoje zajęcie, nie brakowało mu zaangażowania, drygu i umiejętności. Nie czuł potrzeby pchać się gdzieś poza szpital, żeby poczuć się istotny.
Wystarczyło, że może się spełnić zawodowo. Polityka nie była jego bajką, nawet jeśli liczyła się w świecie czystokrwistych. Ambroise kręcił nosem na Ministerstwo Magii i to, co się tam odpierdalało, ale nie zamierzał być zbawcą magicznej społeczności. Ten kurwidołek sam się nakręcał. Próba wskoczenia do niego mogła się skończyć własną kością wbitą w gardło.
Poza tym było coś co nieodmiennie liczyło się bardziej od prawa - bezprawie. To, czego nie regulowały sztucznie narzucane zasady łamane w białych rękawiczkach przez Leacha i inne mendy tego pokroju. Coś, co rządziło się własnymi regułami opartymi na znacznie większej logice i wbrew pozorom - ładzie.
Przyczyna dostania klątwą w plecy zazwyczaj dawała się poznać. Akcja wywoływała reakcję a na wyższych poziomach struktur liczyły się honor i lojalność, których brakowało politykom. Ci zmieniali zdanie pod wpływem powiewu wiatru. Mydlili oczy wyborców, którzy mieli bardzo krótką pamięć.
Przewrócił oczami, słysząc pytanie, lecz postanowił wyjaśnić swój punkt widzenia. Normalnie pewnie machnąłby ręką albo rzuciłby jednoznaczne spojrzenie w kierunku rozmówcy. Przekrzywiłby na bok głowę, nie mogąc uwierzyć w usłyszane słowa. Uśmiechnąłby się przymusowo, aby zakryć swoje niezadowolenie.
Raczej wyśmiałby (pod nosem lub bardziej otwarcie w zależności od tego, z kim i gdzie by rozmawiał) tę naiwność, ale to była Geraldine. Naprawdę starał się być wobec niej lepszą wersją siebie. Rozmawiać, tłumaczyć myśli, brać pod uwagę jej punkt widzenia i nie oceniać go od razu jako niewłaściwy.
Przeciągnął palcami po chłodnym parapecie, układając myśli. Odruchowo sięgnął po stojący tam kubek grzanego wina, przełknął głębszy przyjemnie rozgrzewający łyk, po czym kiwnął głową, jakby dawał sobie zgodę na reakcję.
- Ludzka pamięć jest bardzo ułomna. Kolejny minister magii będzie kimś o bardziej odpowiedniej krwi. To z pewnością. Natomiast po nim spróbują wcisnąć nam kolejnego mugolaka - skreślił ręką nieokreślony kształt w powietrzu. - Ewentualnie wcisną nam teraz półkrewka. Wszystko w imię postępu - skwitował bez cienia aprobaty.
Miał analityczny umysł. Nie był przeciwnikiem zmiany, jeśli takowa miała sens. Był konserwatystą, ale nie uważał się za przesadnie zatwardziałego.
Oczywiście niełatwo było przemówić do niego, gdy miał swoje ugruntowane zdanie, ale nie zamykał oczu na transformacje ogarniające ich świat. Starał się analizować sytuację.
Z tym, że nie wierzył a nawet wręcz gardził parytetami i wciskaniem mugolaków wszędzie tam, gdzie krzyczeli, że muszą być w ramach równości i sprawiedliwości.
Musieli się bardziej postarać, skoro startowali ze słabszej, ułomnej pozycji. Nobby Leach nawet nie próbował tego udawać.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#7
07.11.2024, 23:56  ✶  

Dzielili się swoimi rolami w domu w ten sposób, aby nie do końca kolidowały z ich umiejętnościami. Nie ma się, co oszukiwać, że Roise był zdecydowanie lepszy od niej w kuchni. Nie była w tym przypadku jak większość kobiet, nie radziła sobie zupełnie, zawsze obawiała się, że jej obecność w tym pomieszczeniu mogła przynieść więcej strat niżeli pożytku. Nauczyła się tego, co było przydatne, kiedy chciała zaspokoić najprostsze potrzeby. Jedną z nich było napicie się grzańcą, w chłodną, zimową noc. Trzeba mieć jakieś priorytety w swoim życiu. Bardzo doceniała to, że Ambroise wykazywał się inicjatywą, i gdy trzeba było to potrafił ich nakarmić. To była naprawdę przydatna umiejętność, niestety musieli coś jeść, nie dało się żyć powietrzem, a szkoda. Podglądała go przy tych czynnościach, czasem oferowała swoją pomoc, bo z nożami radziła sobie nieźle, nawet z tymi kuchennymi, gorzej jednak, gdy w grę wchodził ogień i ta cała reszta. Pomocnikiem była nie najgorszym, ale to było jedyne na co było ją stać. Nie widziała w tym układzie nic dziwnego, nie umniejszało to jego męskości w oczach Yaxleyówny, wręcz przeciwnie, uwielbiała mu się przyglądać, kiedy przygotowywał dla nich posiłki, skupiony jak zawsze, kiedy się czymś zajmował. W ogóle uwielbiała na niego patrzeć, szczególnie, gdy się w coś mocno angażował i mogła dostrzec ten charakterystyczny błysk w jego oczach.

Przyglądała mu się dłuższą chwilę, kiedy zadał jej pytanie. To było całkiem miłe, ale czy faktycznie jej chłopak powinien organizować jej pracę? Zwahała się przez krótki moment, właściwie to przecież nie mieli problemu z tym, aby pomagać sobie na różnych płaszczyznach, może to wcale nie był taki głupi pomysł? - Jeśli masz czas i chęć, to będę wdzięczna. - Znali różnych ludzi, być może jemu uda się coś znaleźć, kiedy poruszy swoje kontakty. To byłaby na pewno miła odmiana od siedzenia w domu. Powoli zaczynało ją to męczyć, bo nie była typem człowieka, który przepadał za siedzeniem w miejscu. Potrzebowała wyzwań, zleceń do tego, aby żyć. Dusiła się w czterech ścianach. Jasne, mogłaby polować sama dla siebie, ale szkoda by jej było tych wszystkich komponentów, które mogły się zmarnować. Nie zabijała tych zwierząt dla przyjemności (no, może czasami). Zdecydowanie lepiej to wyglądało, kiedy faktycznie miała konkretną przyczynę, ale ostatnio żadne stworzenia nie męczyły czarodziejów.

- To nie musi być nic porywającego, wystarczy cokolwiek. - Nie miała zbyt wielkich oczekiwań, bo wiedziała, jak wyglądał aktualnie rynek, najważniejsze, aby znalazł się powód do wyjścia do lasu, tak zdecydowanie chodziło tylko o to. Chętnie weźmie swój łuk i zniknie na cały dzień. Właściwie to głównie przez to nie przepadała za zimą, szczególnie w tym miejscu. Był to dobry moment na przyjmowanie najdziwniejszych zleceń, mogła wtedy szukać tych stworzeń po całym świecie, tyle, że teraz, no to nie było jej priorytetem. Nie miała zamiaru zniknąć na tygodnie i pojawić się później jakby nigdy nic. Nie czuła z tego powodu rozczarowania, aktualnie miała inne priorytety, a właściwie to jeden priorytet. Ambroisa, który siedział na przeciwko niej i gładził ją po łydce. Nie oddałaby tej chwili za żadne polowanie.

- Tego się spodziewałam. - Czyli faktycznie jej rozumowanie szło w odpowiednim kierunku. Może wcale nie była taką ignorantką, jakby się jej mogło wydawać, albo całkiem nieźle szło jej gdybanie i rozważanie tego, jak wygląda życie ministra magii.

- Gdyby miał w sobię chociaż odrobinę przyzwoitości robiłby to dyskretniej, jak można być takim idiotą? - Nie miała pojęcia dlaczego się z tym nie krył. Cały czarodziejski świat o tym plotkował, to nie brało się znikąd, najwyraźniej mężczyzna pozwalał sobie na zbyt wiele. Powinien zacząć panować nad tym, co działo się wokół niego. Nie był chyba jednak wystarczająco bystry, czy inteligentny, zresztą czego innego mogli się spodziewać po mugolaku, który właśnie napawał się władzą, jaką dostał w ich świecie? To było do przewidzenia.

- Pewnie go znajdą, jeśli odwali taki numer, przecież to się nie godzi żyć między dwoma światami. - Powinien wybrać jeden z nich, skoro zadecydował o tym, że zostanie ministrem magii nie powinien w ogóle angażować się w mugolską politykę, przecież to się gryzło. Nie potrafiła zrozumieć, jak on sobie to wyobrażał, jak nie pójdzie mu w jednym świecie, to wróci do tego drugiego? To było żałosne.

- Przynajmniej wszyscy widzą jego niekompetencję, mam wrażenie, że ostatnio to jest temat o którym mówią wszyscy. - Zresztą nie mogło być inaczej, sam wybór mugolaka na ministra wzbudzał spore kontrowersje, a im się trafił jeszcze mugolak imbecyl, który nie miał żadnej władzy nad swoim własnym fiutem. To prosiło się o spekulacje.

- To strasznie dużo czasu, może jeszcze sporo namieszać, stracić zaufanie tych, którzy mają jego resztki. Muszą nas wyśmiewać na całym świecie. - Nie do końca było się przecież czym chwalić. Minister mugolak, czy to na pewno był dobry pomysł? Zdaniem Yaxleyówny w tym wypadku zdecydowanie lepiej byłoby się trzymac tradycji, kroczyć znanymi ścieżkami. Mogli później żałować tej decyzji przez wiele lat, bo zapewne zdąży ich jeszcze bardziej upokorzyć, ciekawe ile czasu zajmie im odbudowanie swojej pozycji na arenie międzynarodowej. Wolała o tym nie myśleć, ale na pewno to będzie miało na to spory wpływ.

Nie znała się szczególnie na polityce, od lat gardziła ministerstwem magii, uważała, że działania, które podejmują są nieudolne. Zresztą teraz miała ku temu kolejne potwierdzenie. Tyle, że nawet ona, która miała w dupie tę politykę widziała, że tak źle jeszcze nigdy nie było. Zastanawiała się na czym to się skończy, jak wiele szkód wyrządzi, bo nie sądziła, aby ten postęp i obsadzenie mugolaka na takim stanowisku było czymś, czego potrzebowali. Nie w tę stronę powinien zmierzać ich świat.

- Ciekawe, czy będzie co obsadzać po poprzednim mugolaku, może zdąży rozpierdolić wszystko, co tacy jak my budowali przez lata. - Wydawało się jej, że wie ku czemu zmierza Ambroise, faktycznie miał rację, teraz pewnie będą na przemian wybierać sobie ministrów z różnym pochodzeniem, skoro już jeden taki się nawinął, to na pewno pojawi się ktoś kolejny. To nie wyglądało dobrze. Nie ufała im, kiedy chodziło o rządzenie całym, czarodziejskim światem. Szczególnie, że nie należeli do niego od zawsze, wręcz przeciwnie, pojawiali się tutaj zostając uczniami Hogwartu, tam odbywali szybki kurs jak zostać czarodziejem i myśleli sobie, że wiedzieli już wszystko. Nie byli zapoznani z ich tradycjami, nie tak dokładnie jak arystokracja, to przynosiło różnice w rozumowaniu i podejściu. Dlaczego ludzie nie zamierzeli zrozumieć, że to był bardzo głupi pomysł?

- Zawsze to lepsza opcja, półkrwi nie są zupełnie nowi w naszym świecie, chociaż chyba mimo wszystko wolałabym kogoś od nas, takiego wiesz, od pokoleń. - To nie tak, że nie ceniła sobie czarodziejów mieszanej krwi, czy mugolaków, tyle, że uważała, że powinni mieć swoje miejsce w hierarchii i zdecydowanie nie widziała ich na samym szczycie ministerstwa piastujących takie wysokie stanowiska. To nie było wskazane.

- Kto wie jak skończy ten Leach, wszyscy o nim gadają, może w końcu się wkurwią i ukrócą jego władzę? - Przeniosła wzrok ponownie na Roisa, bo nie miała pojęcia, czy nie pieprzyła głupot. Właściwie to musiało się dać go zrzucić ze stanowiska. Były szanse, że sam się podłoży i odpierdoli kolejny skandal, którego społeczeństwo już nie zaakceptuje, nawet tutaj było jakieś światełko nadziei.

Sięgnęła w końcu po kolejną fajkę, aby zająć czymś dłonie, nie poczęstowała szlugiem Roisa, bo wiedziała, że gardził dosyć mocno jej tytoniem. Wyciągnęła z kieszeni koszuli zapalniczkę, którą odpaliła ćmika, zaciągnęła się dymem. Nie do końca spodziewała się, że będą w ten wieczór rozmawiać o takich sprawach, ale w sumie z Roisem mogła dyskutować o wszystkim, nigdy nie oceniał braków w jej wiedzy, jak wielkie by one nie były, doceniała to, bo miała świadomość, że nie każdy wybaczyłby jej pierdolenie farmazonów.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#8
08.11.2024, 04:45  ✶  
- Mam - skwitował, nie czuł potrzeby wdawania się w dodatkowe wyjaśnienia ani zapewniania dziewczyny, że zrobi to dla niej z przyjemnością.
Nie zaproponowałby tego nikomu innemu. Nie kłopotałby się ani nie przeznaczałby swojego cennego czasu, gdyby chodziło o kogokolwiek innego. Wiedziała, że ma u niego specjalne względy.
Nie pozostawiał cienia wątpliwości, bo choć w dalszym ciągu starali się nie mieszać swoich mniej oficjalnych spraw to uważał, że w takim wypadku jest to najmniejsza rzecz jaką może spróbować zrobić dla ukochanej.
Dostrzegał to, co ona robiła dla nich i ich wspólnego życia. Nie był ignorantem, szczególnie nie w tych sprawach, a zawsze śmiertelnie poważnie podchodził do kwestii wzajemności. Tym mocniej im bardziej chciał, by Geraldine była po prostu szczęśliwa.
Co prawda nie dawała mu do zrozumienia, że nie jest, ale widział, że męczy się w czterech ścianach. On przynajmniej miał swoją oficjalną pracę, w którą się angażował. Tym bardziej im wyraźniej widział szerszy cel.
Wszystko inne było dla niego poboczną działalnością podjętą lata temu w wyniku przypadku. Później celowo w to wszedł, zaznajomił się z tym głębiej, przeniknął w tamten świat a on wniknął w niego. Obecnie nie widział możliwości wycofania się z tego.
Tym bardziej, że raczej nie było takiej szansy, ale nie czuł żadnego przymusu. Zwłaszcza układając sobie życie u boku kogoś, kto go rozumiał (lub próbował go zrozumieć, co samo w sobie wystarczało) i nie naciskał na to, czego Ambroise nie mógł zagwarantować ani zmieniać.
Jeżeli mógł się za to odwdzięczyć to pragnął to zrobić. Chciał, żeby nie musiała miotać się po mieszkaniu na Horyzontalnej, piętnasty raz układając albo czyszcząc broń z tęsknym spojrzeniem.
- Zobaczę, co da się zrobić - obiecał obdarzając ją poważnym spojrzeniem i wyciągając rękę, żeby przelotnie musnąć palcami pełne wargi kobiety. - Zbiorę ci wachlarz możliwości do wyboru. Szczególnie te wybitnie nuuuudne - żeby na sam koniec szczęśliwie wyciągnąć jakiegoś asa z kieszeni i stwierdzić, że cała reszta była wyłącznie mało ambitnym żartem - przynajmniej żywił taką nadzieję.
Zima była niełatwym okresem dla wszystkich, których znał. Szczególnie tak blisko zimowego sabatu, kiedy Ministerstwo próbowało pokazać się od tej bardzo aktywnej strony.
Nagle robiło się chaotycznie i gorąco. Ilość kontroli potrajała się w stosunku do reszty spokojniejszych miesięcy w roku. Jeśli nie była jeszcze większa. Z uwagi na to sporo osób niechętnie podejmowało rozmowy, zostawiając je na inny czas.
Nie mówiąc o tym, że mróz i śnieg nie sprzyjał większości handlu. No, chyba że grzanym winem, ciastami i pierdółkami mającymi ozdabiać domy i mieszkania. Tych sprzedawano aż nadto.
Mimo to żaden grzany napój nie smakował tak dobrze jak ten pity na kuchennym parapecie w towarzystwie swojej osoby, w którą wpatrywał się otwarcie i bez skrępowania, po prostu zawieszając spojrzenie na jej twarzy i kiwając głową na słyszane słowa.
- Nie wątpię - po takim czasie raczej wierzył osądowi Geraldine, tym bardziej, że częściej niż rzadziej potrafiła trafić w samo sedno. - Tu nie chodzi o przyzwoitość - mimo wszystko musiał zaprzeczyć, chociażby z uwagi na własne spostrzeżenia i doświadczenia. - Jeśli już coś robi, niech przynajmniej ma odwagę być w tym bezczelny i śmiały a nie wić się jak węgorz. Najlepiej, żeby w ogóle trzymał to poza opinią publiczną, ale skoro już nie jest w stanie to niech wyhoduje jaja, nie jajeczka - stwierdził ze wzruszeniem ramion.
Nie spojrzałby na Leacha przychylniejszym okiem, ale przynajmniej nie czułby aż takiego zażenowania na dźwięk nazwiska mugolaka. Był zakałą świata czarodziejów, godnym politowania byłym członkiem mugolskiego społeczeństwa i jednoczesną naprawdę pozbawioną klasy karykaturą mężczyzny.
- Ależ oczywiście, że go znajdą - przytaknął, lecz bez entuzjazmu. - A potem poklepią po łebku. Może nawet po obu, bo są bandą mięczaków. Potrafią wyłącznie krzyczeć o niekompetencji tak jak mugolaki wrzeszczą o braku sprawiedliwości. Nic z tym nie robią. Nie dziw, że świat się z nas śmieje. To kabaret - Ambroise miał w tym temacie naprawdę ukształtowaną opinię.
Raczej nie szastał nią na prawo i lewo, ale w tym wypadku czuł się uprawniony, żeby stwierdzić na głos to, co uważa.
Jednocześnie pociągnął łyk wina z kubka, przekazując je Geraldine, przy okazji wracając do delikatnego dotyku, który pozwalał mu przyjąć trochę bardziej opanowaną postawę wobec tematu.
- Czarodzieje półkrwi a mugolaki to jak wybór między pochłonięciem miski sałatki z bielunia dziędzierzawy a raczeniem się koktajlem z wilczej jagody. W najlepszym wypadku posrany pomysł - zmrużył oko, marszcząc przy tym kącik ust i kląskając językiem o podniebienie. - O ile faktycznie będzie, co zbierać - przyznał odnosząc się do wcześniejszych słów Yaxleyówny.
Cóż. Chwilowo w to wątpił. Ministerstwo ledwo ciągnęło druta Nobby'ego Leacha swoją misję. Już dawno utraciło swoją wartość, jeśli kiedykolwiek ją miało.
- Ponoć kiedyś mieli na to całkiem satysfakcjonujące metody - zgodził się z nią nie bez błyśnięcia zębami w jednoznacznym uśmiechu.
To, co sugerowała zdecydowanie przypadło mu do gustu. Co prawda od czasu publicznych egzekucji zdążyło upłynąć sporo wody w Tamizie, ale świat cały czas się zmieniał. Nikt nie powiedział, że co poniektórzy bardziej wpływowi czarodzieje z szanowanych rodów nie mogli przywrócić tej części tradycji.
Poza tym było jeszcze skrytobójstwo. Znacznie mniej popisowe. Przynajmniej dla publiki, która nie miała się dowiedzieć prawdy tylko usłyszeć o zawale serca albo czymś w tym rodzaju. Natomiast, jeżeli to zakończyłoby złą passę związaną z rządami mugolaka to warto było liczyć nawet na coś takiego.
Tak. Ambroise bez wątpienia przyklaskiwał temu, co powiedziała Yaxleyówna. Nawet tego nie krył. Wiedział, że może sobie pozwolić na bycie przy niej bez skrupułów szczery w tym, co myśli. Nie bez powodu ze sobą byli. Wyjątkowo zgrabnie, niewymuszenie przyjmowała również tę jego stronę a on starał się oddawać wyrazy uznania i zaangażowania.
Bez słowa prześledził spojrzeniem płynny i wyćwiczony ruch Geraldine, kiedy sięgnęła po paczkę papierosów. Co prawda nic nie powiedział, ale kącik jego prawego oka nieco zmarszczył się w wyrazie dezaprobaty.
Naprawdę nie pojmował, czemu mając dostęp do znacznie lepszej jakości fajek w dalszym ciągu upierała się właśnie przy tych. Szczególnie, że nawet nie musiałaby o cokolwiek prosić.
Wystarczyło, żeby sięgnęła do szuflady albo po prostu wyjęła mu papierośnicę z kieszeni płaszcza. Nie skomentowałby tego w żaden sposób. Dokładnie na tej samej zasadzie, na jakiej machał ręką na znikające elementy garderoby.
Przynajmniej w większości, bo bywały takie, o które trochę się złościł, parokrotnie wyraźnie zaznaczając, że były poza zakresem jej złodziejskiej działalności. Równie dobrze mógłby rozmawiać z mugolskim obrazem. Osiągnąłby ten sam efekt.
Mimo to nie przeczył, że wyglądała dobrze, siedząc tak z nogami wyciągniętymi na jego kolanach i podpalając papierosa, którym niemal od razu się zaciągnęła.
- Ładna technika. Całkiem poprawna - skwitował z cieniem rozbawienia na twarzy, przypominając jej o tych wszystkich chwilach, w których słyszała od niego coś zupełnie przeciwnego.
Tym razem kiwnął głową, unosząc kąciki ust. Nie zamierzał wyciągać ręki po jej fajki. Nie upadł aż tak nisko w swoim nałogu a nie chciało mu się wstawać. Na parapecie było całkiem przyjemnie. Może trochę chłodno, ale towarzystwo dziewczyny zdecydowanie mu to rekompensowało. Szkoda tylko, że gdzieś po drodze skończyło się grzane wino.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#9
08.11.2024, 15:34  ✶  

- Dziękuję. - Rzuciła jeszcze cicho, bo to było bardzo miłe, nie musiał tego robić, ale najwyraźniej chciał. Dawno zresztą ustalili, że nic nie musieli. Doceniała to, że zamierza pomóc jej znaleźć zajęcie, nie zapytałaby o to sama, bo było jej trochę głupio, brakowało tylko tego, żeby jej szukał roboty. To nie wyglądało najlepiej, jednak skoro sam wyszedł z inicjatywą nie miała zamiaru odrzucać wyciągniętej dłoni. Dobrze mieć świadomość, że to też nie było mu obojętne. Zdawał sobie sprawę z tego, że dłuższe siedzenie w czterech ścianach nie do końca jej służyło. Wariowała gdy nie miała co robić, nie potrafiła sobie znaleźć miejsca. Nie była nauczona do pozostawania w domu, nigdy zresztą nie mówiła, że widzi się w roli gospodyni domowej. To zdecydowanie nie leżało w kręgach jej zainteresowań. Urocze, że sam zamierzał jej podsunąć jakieś zajęcie i nie miał problemu z tym, aby korzystać ze swoich kontaktów.

Był to taki okres czasu, w którym warto było mieć jakąś zwyczajną pracę, no, tyle, że Yaxleyówna nie widziała siebie w żadnej takiej, co nieco utrudniało jej egzystencję. Właściwie to zajmowała się jedynie rodzinną działalnościa i tymi swoimi, własnymi drobnymi usługami, które świadczyła na czarnym rynku. Najwyraźniej jednak i mieszkańcy Nokturnu byli zaangażowani w świętowanie Yule.

- Jestem aktualnie tak zdesperowana, że mogę pójść nawet łapać muchy siatkoskrzydłe, zbierać żaby, cokolwiek. - rzadko kiedy cieszyła się tak nudnymi zajęciami, ale nawet te teraz wydawały się być dla niej atrakcyjne. Gdyby zdecydowała się wziąć udział w którejś z wypraw Artemis zapewne aktualnie polowałaby na sfinksy i buchorożce, nie zamierzała jednak narzekać, muchy też nie były najgorsze, wszystko byleby tylko nie siedzieć dłużej w czterech ścianach, bo całkowicie ochujeje.

Wielka Brytania nie była jej ulubionym miejscem do zimowania, był to raczej czas bali, spędów i innych takich zupełnie niepotrzebnych wydarzeń, w który średnio lubiła brać udział, z racji na to, że nie miała nic innego do roboty nie zamierzała w tym roku przegapić ani jednego z nich. Zdążyła już nawet odwiedzić Rosierów, aby zaopatrzyć się w nowe suknie, co zdarzało się bardzo rzadko. Nie do końca zresztą się to jej podobało, bo to nie były aktywności, które wynikały z jej zainteresowań, nie okazywała jednak swojego niezadowolenia, ale wiedziała, że na przyszły rok będzie musiała się nieco bardziej przygotować, aby znowu nie utknąć. Nie zamierzała oczywiście też wyjeżdżać, była bowiem pewna tego, że nadal będą żyć razem, właściwie to zakładała, że spędzi resztę życia u boku Ambroisa więc wypadałoby, aby faktycznie zastanowiła się nad tym, jak mają wyglądać jej kolejne zimy.

- Nie wszyscy są przyzwyczajeni do brania odpowiedzialności za swoje czyny. - Nie do końca to akceptowała, bo rozumiała to, że każdy może mieć różne zachcianki, ale wypadałoby jednak, żeby nie uciekał przed tym, co zrobił. Nie udawał, że to się nie wydarzyło, skoro wszyscy o tym mówili. To wymagało jednak odwagi, której najwyraźniej ich aktualny minister nie miał. Nie wszyscy byli Gryfonami...

- Najwięcej mają do powiedzenia ci, którzy nie potrafia zdecydować się na nic konkretnego. Mało jest ludzi czynów. - Sama zresztą nie uważała, że powinna się w jakiś sposób w to angażować, tyle, że nie należała do tych osób, które głośno wykrzykiwały swoje opinie. Zupełnie przeciwnie, raczej rzadko w ogóle rozmawiała na temat polityki, bo to nigdy nie leżało w obszarze jej zainteresowań. Zupełnie nie kręcił ją ten temat, nie czuła się w nim pewnie, mogła jedynie powiedzieć to co myśli Ambroisowi, bo mu ufała, wiedziała, że nie będzie oceniał tego, co miała do powiedzenia.

- Bielu czego? - Skrzywiła się na moment, bo zaczął mówić w języku, którego nie rozumiała. Mimo tego, że spędzała z nim tyle czasu, to nadal praktycznie wcale nie odróżniała od siebie roślin, podejrzewała się bowiem, że postanowił skorzystać z porównania do zielarstwa, które było jej bardzo odległe.

- Posrany pomysł, dobra, jasne, teraz mi się rozjaśnia. - Te słowa zdecydowanie do niej dotarły. Oczywiście, że Yaxleyówna widziałaby raczej na tym stanowisku kogoś czystokrwistego, mniejszym złem od mugolaka był jednak zawsze czarodziej półkrwi. Tylko dlaczego musieli wybierać między złem, a mniejszym złem? To też było bez sensu.

- Szkoda, że od nich odeszli. - Powiedziała całkiem szybko, bez większego zastanowienia. Yaxleyówna czasem była fanką tych najprostszych, najbardziej brutalnych metod. One mogły doprowadzić do porządku.

Nie wydawało jej się, żeby ludzie chcieli wracać do publicznych egzekucji, a szkoda, bo może wtedy rządzący poszliby po rozum do głowy i choć chwilę zastanawiali się nad tym, co robią. Aktualnie zdecydowanie nie ponosili żadnych konsekwencji za swoje czyny. Gdyby to dotyczyło tylko ich, to jasne, nic takiego się nie działo, w tym wypadku jednak sprawa była zdecydowanie dużo bardziej skomplikowana i miała wpływ na całe społeczeństwo czarodziejów. To nie wyglądało dobrze.

Najwyraźniej mieli podobne zdanie na ten temat, nie, żeby przejmowała się specjalnie, gdyby było przeciwnie. Roise na pewno nikomu by nie wspomniał o metodach, które uważała za słuszne, ale zgadzali się nawet i w tym. W sumie nie ma się co dziwić, pochodzili z rodzin o dosyć mocno zakorzenionej tradycji, należeli do tej części rodzin, która faktycznie powinna mieć coś do powiedzenia. Nie bez powodu od pokoleń dbali o swoją pozycję w hierarchii ich świata. Tyle, że aktualnie to chyba nie wystarczało do tego, aby mieć większy wpływ.

Na całe szczęście nie rozpoczął kolejnego wykładu na temat jej chujowych fajek. Powinien się już pogodzić z tym, że raczej nie zmieni swojego zdania w tym temacie. Lubiła te zwyczajne, mugolskie szlugi, to je paliła od samego początku swojej palaczowej ścieżki.

- Czymże sobie zasłużyłam na taki komplement? - Wypuściła do góry zgrabne kółko z dymu, jakby chciała mu udowodnić, że faktycznie ma w tym wprawę.

- Zresztą nadal nie mam pojęcia, jak to się stało, że uważasz się za specjalistę od ciągnięcia...- Nie mogła nie dodać jakiegoś pokracznego komentarza, bo sam się o to prosił.

Powoli kończyła palić swojego szluga, to był chyba moment, w którym miała ochotę wlać w siebie jeszcze nieco alkoholu, bo przestawała czuć jego smak na swoich ustach, a był całkiem przyjemnie słodki, więc nie chciałaby się go pozbywać. - Czy jest to moment, w którym powinnam podnieść swój tyłek i zająć się przygotowaniem grzańca? - Zapytała się jeszcze, bo w sumie to nie miała pojęcia, czy sama wypije całą butelkę, całkiem przyjemnie się im gawędziło, więc może faktycznie warto było zająć się przygotowywaniem kolejnej porcji trunku.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#10
08.11.2024, 22:08  ✶  
W pierwszym odruchu chciał machnąć ręką, aby odegnać od siebie tę konieczność wysłuchiwania wyrazu wdzięczności za coś, co było dla niego normą. Wspierali się. Tworzyli wspólne życie, widział ją w swojej teraźniejszości i każdej przyszłości, o której myślał. Bez wątpienia mógł zrobić cokolwiek, żeby czuła się lepiej z czymś, co dostrzegalnie nie było dla niej łatwe.
Mimo to powstrzymał ten gest. Zamiast tego wyciągnął rękę ku Geraldine, przykrywając dłonią jej chłodne palce i kiwając głową. Nie odpowiedział. Nie musiał.
W tym wypadku miałaby prawo być na niego zła, gdyby całkowicie zignorował wagę sytuacji i jej uczuć, odwracając wzrok za każdym razem, gdy widział tęskne spojrzenia posyłane w kierunku broni.
Za każdym razem mimowolnie mrugał, ale starał się to przełożyć na swoje i zrozumieć. On miał swoją stałą pracę. Nie polegał wyłącznie na zleceniach z czarnego rynku. Nie musiał uzależniać się od warunków pogodowych i czyjegoś widzimisię. W Mungu nie brakowało mu pacjentów. Prywatnie również nie mógł narzekać na posuchę.
Jedynie te mniej jawne interesy ostatnio bardziej przygasły, ale było tak co roku. Niewiele mógł na to poradzić, jednakże nie zamierzał mówić Geraldine, że ma machnąć na to ręką. Rozumiał jak bardzo musiała się miotać w domu, gdy nie miała co robić na zewnątrz.
Tym bardziej, że nigdy nie rozmawiali o tym jak to wyglądało dla niej we wcześniejszych latach, ale domyślał się swojego. Był wdzięczny, doceniał tę starania, nawet jeśli o tym nie mówił tylko przekładał to w bardziej rzeczowe propozycje.
- Na muchach siatkoskrzydłych zrobisz raczej marny interes - stwierdził racjonalnie, marszcząc przy tym brwi i przywołując w myślach orientacyjną cenę takich składników.
Była żałośnie niska, na granicy opłacalności, toteż zazwyczaj sprowadzano je z wątpliwej jakości hodowli, gdzie przeznaczano całe pomieszczenia na gigantyczne wylęgarnie much, które później zabijano za jednym zamachem.
Sprzątano martwe truchła do worów. Suszono je albo nie (czasami tylko przesuszano, żeby nie były za lekkie, ale wyglądały na wysuszone) i sprzedawano. Po czym powtarzano proces w nieskończoność aż ktoś przyczepił się do tego, że towar był marnej jakości, pleśniał i się psuł. Wtedy przenoszono produkcję, zmieniano słupa i biznes się kręcił.
- A na żaby jest za zimno - dodał, przy czym sięgnął, żeby odstawić kubek wina na parapet i ponownie oparł się o szybę, poprawiając ułożenie nóg Yaxleyówny na swoich kolanach.
Odruchowo ścisnął ją za kolano, mrugając do niej porozumiewawczo, bo przecież doskonale wiedział, że zdawała sobie sprawę z tego, że raczej nie spotka obecnie zbyt wielu płazów, które mogłaby złapać. Doskonale wiedział, że mówiła to, żeby podkreślić własną desperację, ale niekoniecznie zamierzał jej na to pozwolić.
Nie chciał, by robiła jakieś głupoty wyłącznie z uwagi na to, że czuła się przytłoczona brakiem zajęć. Nie oczekiwał także żadnych wyrazów wdzięczności za propozycję wsparcia. Tym bardziej, że jeszcze nic nie zrobił. To wszystko było dopiero w sferze luźnych planów na następny dzień, ewentualnie na kilka kolejnych, bo rozpuszczenie wici mogło zająć trochę czasu.
Interesował się tematem nie po to, by zyskiwać cokolwiek w oczach ukochanej. Już i tak dostrzegał w nich dostatecznie wiele, żeby po prostu chcieć coś dla niej zrobić. Uszczęśliwiła go. W dalszym ciągu go uszczęśliwiała będąc obok i robiąc te wszystkie małe rzeczy, o których nie mówił na głos, ale je dostrzegał. Odwzajemnienie pozawerbalnego zaangażowania w budowanie wspólnej rzeczywistości przychodziło mu naturalnie.
- Mało kto uczy tego dzieci - kiwnął głową, choć w żadnym wypadku nie usprawiedliwiał takiego żenującego zachowania. - Odwaga cywilna to coś, co się ma zawsze. Mało kto to wyznaje - niekoniecznie świat byłby lepszy, gdyby więcej osób brało odpowiedzialność za swoje czyny i decyzje, ale z pewnością mogliby wymagać egzekwowania złożonych obietnic.
Tymczasem teraz ludzie pokroju Leacha ślizgali się jak węgorze, nie biorąc odpowiedzialności niemalże za nic.
- Bieluń dziędzierzawa. Datura stramonium. Diabelskie ziele. Epekofit z tropikalnych regionów - w pierwszej chwili był gotów zagłębić się w wyjaśnienia, wiedziony przyzwyczajeniem do rozmów z innymi osobami znającymi się na temacie, ale ostatecznie machnął ręką i to nawet nie dosłownie, bo we wnętrzu głowy. - Obie te rośliny są silnie trujące. Co prawda w innych dawkach. Mają inne efekty uboczne po spożyciu. W odpowiednich dawkach mogą być lecznicze albo przynajmniej korzystnie halucynogenne, no, bo dawka czyni truciznę i tak dalej... ...ale nie o to chodzi. Większość ludzi nie zna się na dawkowaniu. Albo ich to zabije, albo co najmniej posra - uściślił w bardzo spokojny a nawet wręcz informatwny sposób.
Starał się nie zawalać głowy Geraldine informacjami, których nie potrzebowała. Dokładnie tak jak ona nie robiła tego w stosunku do niego. Nie musiała znać się na roślinnym świecie, on to robił. Tak samo jak on stronił od świata zwierzęcego, pozostawiając jej tam pełne pole do popisu. Na tym polegała piękna prostota uzupełniania się we wspólnym życiu.
W pewnym momencie odchylił się na parapecie, parokrotnie bujając się w przód i w tył aż wreszcie rozluźniając napięte ramiona. Zatrzymał wzrok na uchylonym oknie, rozkoszując się dotykiem chłodnego powietrza na twarzy i zimnym podmuchem wiatru, który wdarł się do pomieszczenia wypełniając nos Greengrassa mieszanką dymu z kominków, słodkich wypieków z pobliskiej piekarni i ich własnego grzanego wina, po którym pozostało już niestety wyłącznie wspomnienie.
- Szukali złudnego poczucia bezpieczeństwa w nowym, lepszym systemie. Zgodzili się zrezygnować z trzymania ludzi za mordę i tym samym oddali resztkę władzy, jaką mieli - stwierdził powoli, bez wątpienia w dalszym ciągu zgadzając się ze wszystkim, co mówi Geraldine. - Za nic.
Tak. On również zdecydowanie wybierał te najskuteczniejsze metody. Nawet takie, które wielu osobom mogły się wydawać brutalne i nieludzkie. Uważał, że nie było lepszego sposobu na trzymanie ludzi w szachu niż strach przed konsekwencjami. Nie dało się do nich dojść prośbą, więc należało to zrobić groźbą. To była prosta logika nie do podważenia.
Jego spojrzenie błądziło po suficie, jakby szukał w nim odpowiedzi na pytanie, dlaczego tak wielu czarodziejów dało się omamić czemuś, co nawet nie miało większego sensu.
Ci sami, którzy najgłośniej krzyczeli, że urodzenie nie ma znaczenia i czystość krwi nie świadczy o człowieku kompletnie głupieli, gdy ktoś machał im przed oczami mugolacką marionetką i deklarował, że Leach naprawi wszelkie zło zgotowane im przez tę złą elitę.
Elitę, która wyłącznie szanowała tradycję, dbała o magiczne wartości, nie chciała pozwolić ich skazić, wymazać ani zamienić w godną pożałowania karykaturę historii, przeinaczając fakty i pisząc treść na nowo.
Merlin nie był pół mugolakiem, pół goblinem. Morgana nie była uciemiężoną potomkinią charłaczki, która tak naprawdę tłumiła w sobie moc przez lęk przed paskudnym społeczeństwem.
Męczennicy magicznego świata uwielbiali sięgać po figury historyczne, postaci z wierzeń bądź legend i przerabiać je na swoją modłę zamiast znaleźć coś swojego. Nie mając zbyt wielu własnych bohaterów, wybierali zapożyczenia ze świata, którego byli częścią, ale jednocześnie nienawidzili osób będących tam dłużej od nich.
Byli hipokrytami. Na hipokryzji dało się wiele zbudować (coś o tym wiedział), ale nie w taki sposób, w który tamci próbowali to zrobić. Persony takie jak Leach wyłącznie napełniały obrzydzeniem czarodziejów pokroju Greengrassa, zachowując się ostentacyjnie niedyskretnie i bez klasy. Nie miały zyskać uznania społeczeństwa, nawet jeśli cholernie mocno tego chciały.
Całe szczęście mogli mimowolnie zakończyć ten temat, nie wnikając w niego zbyt głęboko i nie psując sobie wieczoru czymś, na co tak właściwie nie mieli praktycznie żadnego wpływu. W przeciwieństwie do tego, w jaki sposób spędzą resztę całkiem miło zapowiadających się godzin. Odejście od spraw związanych z Ministerstwem momentalnie rozluźniło atmosferę.
- Spiłaś mnie winem? - Zatrzymał wzrok na jej wargach, wzruszając ramionami.
Tak właściwie to nawet nie poczuł wpływu procentów, które nie działały na niego w żaden sposób po wypiciu niewielkiej ilości grzańca, ale mógł pominąć ten fakt dla dobra sprawy.
Raczej nie musiał wspominać dziewczynie o tym, co później mogłaby mu wytknąć w jakimkolwiek dogodnym momencie. Czyli, że po prostu przywykł do tego, w jaki sposób paliła te swoje obrzydliwe mugolskie papierosy, więc nie musiał tego komentować za każdym razem. Miał całkiem spory repertuar innych uwag, którymi mógł ją zaczepnie obdarzać.
Słysząc komentarz, który padł z ust Geraldine, Ambroise założył ręce za głowę i oparł się wygodniej o ścianę. Jego brwi uniosły się w zdziwieniu, jakby właśnie usłyszał najzabawniejszy dowcip swojego życia.
- Co najmniej cztery lata przewagi? - Przejechał palcami po brodzie, udając powagę, aż w końcu nie wytrzymał i kąciki jego ust uniosły się w krzywym uśmiechu. - Dwanaście... ...nie... ...trzynaście lat bliskich kontaktów z ekspertkami na różnym poziomie wtajemniczenia w tym temacie - przechylił głowę na bok, a jego oczy zabłyszczały z rozbawienia, gdy wykrzywił wargi w przesadnie wyzywającym wyrazie, dając dziewczynie do zrozumienia, że był niezmiernie pewny swoich praw do wydawania opinii w tym temacie.
Nie trwało to zbyt długo. Po kilkunastu sekundach machnął, jakby chciał odsunąć od siebie absurdalność tej sytuacji.
Nie miał przed nią żadnych tajemnic. Nie był święty, nie próbował takiego udawać. Nigdy nie krył się ze swoim podejściem do relacji damsko-męskich sprzed okresu, kiedy zaczęli pałać do siebie uczuciem.
Zresztą mieli okazję wymienić kilka komentarzy odnośnie plotek, ploteczek i opinii publicznej odnośnie tego jak się oboje prowadzili zanim nie ściągnęli się nawzajem z rynku.
Co prawda nigdy nie wyrażał chęci do zbytniego wnikania w temat dawnych podbojów, prócz tamtego krótkiego komentarza. Nie miał zamiaru chwalić się burzliwą przeszłością ani tym bardziej wymieniać się doświadczeniami, dyskutując na tematy, które już nic nie znaczyły.
Aktualnie prowadził się dobrze, o ile można było powiedzieć coś takiego o ich kreatywnych sposobach spędzania czasu skóra przy skórze. W żadnym stopniu nie brakowało mu nietrwałości, przelotności, nic z tych rzeczy. Zdecydowanie nie przy niej.
Był szczęśliwy. Jego ręka nieprzerwanie przesuwała się po materiale, palce sunęły wzdłuż jej łydki a uśmiech drgał w kącikach warg. Mrugnął do Geraldine jednym okiem, po czym nachylił się do przodu i zapraszająco wskazał ręką w kierunku paleniska.
- Czytasz mi w myślach - przytaknął, wyjątkowo nie mając zamiaru dorzucać swoich trzech knutów ani oferować, że przejmie przyjętą przez nią rolę.
Nie to, że nie mógł tego zrobić. Korona w żadnym razie nie spadłaby mu z głowy, ale przez ten cały czas nauczył się nie być przesadnie do przodu, kiedy nie było ku temu przesłanek.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości
Podsumowanie aktywności: Geraldine Yaxley (6920), Ambroise Greengrass (7409)


Strony (2): 1 2 Dalej »


  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa