• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Poza schematem Retrospekcje i sny v
« Wstecz 1 2 3 4 5 … 14 Dalej »
[30/31.10.1969] Echa dawnych obietnic || Ambroise & Geraldine

[30/31.10.1969] Echa dawnych obietnic || Ambroise & Geraldine
Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#1
19.11.2024, 23:31  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 18.12.2024, 09:34 przez Baba Jaga.)  
adnotacja moderatora
Rozliczono - Ambroise Greengrass - osiągnięcie Badacz Tajemnic I

Powietrze na nabrzeżu było niemalże nieruchome, ciężkie od wilgoci, która wkrótce niechybnie miała stać się gęstą mgłą. Blada chmura zbliżała się powoli, ukrywając w cieniu wszystkie detale niezbyt atrakcyjnej, srogiej i brudnej, brutalistycznej architektury portu.
Na zewnątrz już dawno nastała noc. Patrzył na jej powolne nadejście przez ostatnie godziny spędzane w blasku świec w ogrodzie w Whitby. Obserwował jak niebo ciemnieje przybierając coraz ciemniejsze odcienie głębokiego granatu i delikatnych niebieskawych fioletów poprzecinanych smugami chmur. Czasami dodatkowo rozjaśnianych przebłyskami księżyca skrywającego się za nimi raz po raz.
Szum fal wypełniał jego uszy tworząc jedną melodię wraz z dźwięcznym śmiechem Geraldine i tym jego własnym - bardziej twardym, szczekliwym i urywanym w przypadkowych momentach, gdy nachylał się, żeby ponownie ją pocałować. Świętowali. Choć minęło wiele lat to w dalszym ciągu było dla niego coś, co napełniało go tym ciepłym uczuciem spełnienia.
Był szczęśliwy jedząc twarde jak kamień, kiepsko nasączone (co było całkiem łagodnym określeniem) ciasto, którego lukier jakimś cudem znalazł się nawet na kuchennym suficie. Pijąc ognistą whisky, racząc się zdecydowanie bardziej zjadliwym od tortu jedzeniem zapewne podrzuconym na Horyzontalną przez Triss. A potem ze śmiechem tłumionym następną dawką pocałunków kotłując się w pościeli.
Gdzieś w oddali rozległo się głośne wycie syreny zwiastujące końcówkę dnia (choć mogło być grubo po drugiej) pracy nielicznych ludzi, którzy jeszcze kręcili się po okolicy. Ostatni pracownicy opuszczali to miejsce, by wrócić tu dopiero nazajutrz, jeśli nie dopiero po weekendzie.
Większość mieszkańców miasta już dawno ulotniła się do domów, żeby w spokoju podpinać ostatnie szczegóły swoich kostiumów bądź skończyć przystrajać domy na nadchodzące święto i teraz spała w spokoju, nie gnana przez lodowato zimne nabrzeże.
Ulice nieznacznie przycichły na kilka krótkich chwil. Zaledwie do jutra w nocy, kiedy to miały ponownie zalać się ludźmi. Miasto łapało oddech przed tym, gdy znowu zacznie wypełniać je gwar rozmów, pijackich krzyków, śmiechów i pisków. Tupot tysięcy butów, szelest niezliczonych peleryn, sukien, sztucznych peruk, kapeluszy i płaszczy.
Jednak tutaj w stopniowo coraz bardziej opustoszałym porcie miało być po prostu cicho, nie ciszej. Całkowicie cicho, może nawet odrobinę upiornie. Przynajmniej do jutra, bo Ambroise mógłby przysiąc, że gdy powoli i ostrożnie przemykał się w cieniu w kierunku miejsca spotkania, na metalowo-drewnianych drzwiach przynajmniej dwóch magazynów dostrzegł czarno-bordowe wstążki, balony i sztuczne pajęczyny w sprayu.
Magazyny przy nabrzeżu, szczególnie w jego mniej popularnym i wykorzystywanym krańcu z pewnością były świetną lokalizacją do organizacji jednej z tych szalonych mugolskich imprez, które co roku odbywały się z okazji Samhain... ...no, All Hallows' Eve, Halloween.
Ostrożnie i powoli wsunął się przez naruszone boczne drzwi, które zaskrzypiały cicho pod naporem dłoni.
Mrok rozciągający się w zakamarkach magazynu wzmagał wrażenie, że to miejsce żyje własnym życiem. Był gęsty i choć nieruchomy, to Ambroise raz czy dwa obejrzał się we wszystkie strony mając wrażenie, że coś z tych cieni cały czas go obserwuje, rusza się i drga niespokojnie.
W powietrzu unosił się odór stęchlizny, lekko drażniąca w nos metaliczna nuta, smród nieświeżych ryb i woń drewna doszczętnie przeżartego wilgocią, która nawet na chwilę nie przestawała trawić wysokiego pomieszczenia.
Nuta soli na wargach i języku przypominała o tym, co kiedyś było tu składowane. Najpewniej gdzieś w porzuconych skrzyniach nadal znajdowały się wory, których zawartość miała kiedyś posłużyć do konserwacji dorszy i linów a teraz mogłaby się przydać wyłącznie do posypywania chodników zimą, gdyby tylko ktoś o niej pamiętał.
Całe szczęście po splajtowaniu niegdyś tu urzędującej firmy nikt nie zainteresował się przejęciem przestrzeni. Nawet nie została posprzątana. Czas zatrzymał się tu w połowie lata w sześćdziesiątym pierwszym roku. Za dnia dało się to dostrzec znacznie bardziej niż obecnie, ale gdy przemierzał pomieszczenie, zagubiona kartka z kalendarza przyczepiła mu się do buta.
Strzepnął ją, ponownie się rozglądając. Przestrzeń, w której przystanął była wypełniona starymi etykietami, które zdążyły zżółknąć i stracić swoją czytelność.
Przez setki drobnych nieotwieranych okienek wpadały jedynie przebłyski światła przeplatające się z cieniami chmur coraz gęściej zachodzących dotychczas przejrzyste niebo.
Spojrzał na zegarek, przystając w ciemnym kącie jak mroczna, niemalże zlana z cieniem postać. W kapturze, długim płaszczu, rękawiczkach. Z twarzą zasłoniętą praktycznie tak, żeby widoczne były jedynie jego oczy. Z torbą zabraną z przedpokoju. Miał jeszcze kilkanaście minut. Lubił być odpowiednio przed czasem, żeby zadbać o rozejrzenie się po okolicy i nałożenie kilku zaklęć.
Tej nocy nie mogło być inaczej, choć zdecydowanie wolałby zostać w domu. Do tego czasu jego poduszka zdążyła zapewne stać się chłodna, ale miał nadzieję wrócić na tyle szybko, by zgarnąć z niej krótki liścik i znowu wślizgnąć się do łóżka, jakby jedynie wyszedł do łazienki. Nie planował tego spotkania. Ta konieczność pojawiła się na chwilę przed tym jak teleportowali się, aby spędzić sabatowy weekend nad morzem.
Nie zamierzał pozwolić, aby to popsuło im wieczór, więc nie dał po sobie poznać, że gdzieś w środku nocy będzie zmuszony nabazgrać kilka uspokajających wyjaśnień i pojawić się w miejscu, w którym niekoniecznie chciał teraz być.
Mimo to wyciągnął różdżkę zaczynając mruczeć kolejne inkantacje, póki miał trochę czasu.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#2
20.11.2024, 00:40  ✶  

To był całkiem przyjemny dzień. Jeden z tych lepszych, pełen raczej samych przyjemności. Cóż, zawsze starała się sprawić, aby urodziny Roisa były chociaż odrobinę wyjątkowe. Byli sabatowymi dziećmi, zdawała sobie sprawę z własnego doświadczenia, z czym się to wiązało. Zdecydowanie chciała mu trochę odczarować ten dzień, żeby miał już z nim związane tylko i wyłącznie dobre wspomnienia. Było miło, tak, zdecydowanie dzisiaj było miło. Zjedli ten obrzydliwy tort, udało jej się nawet poprosić Triss aby przygotowała im coś do jedzenia (Yaxleyówna nadal nawet nie podęjmowała prób ugotowania czegokolwiek poza grzanym winem) i raczyli się ognistą, która całkiem skutecznie ich rozgrzewała podczas tego całkiem chłodnego już wieczoru.

Jesień zdecydowanie na dobre się już rozgościła, powietrze było chłodne i rześkie, wiatr dosyć głośno przypominał o tym, że znajdowali się tuż przy morzu. Zresztą rozpoczęły już swój taniec na skałach. Nie przeszkadzały jej te dźwięki, melodia, którą grała natura potrafiła ukołysać ją do snu. Było to zdecydowanie przyjemniejsze od Horyzontalnej, która zapewne dzisiaj nie przyniosłaby im snu. W dni jak te, ludzie kręcili się tam do samego rana, świętowali, rozumiała to, jak najbardziej, przecież czarodzieje bardzo lubili celebrować sabaty.

Właśnie dlatego stamtąd uciekli i zaszyli się w swoim domu, był to naprawdę świetny pomysł, mogli złapać oddech i odpowiednio świętować urodziny Roisa, bo nie sabat, to nie było najważniejsze tego dnia.

Dzień był całkiem intensywny, więc w końcu pozwoliła sobie zasnąć, wtulona w ramię swojego chłopaka. Kiedy znajdował się obok jej problemy z zasypianiem się nie pojawiały, może było to spowodowane też tym, że zazwyczaj męczył ją przed snem, chociaż czy męczył to odpowiednie słowo? Nie, po prostu wysysał z niej całą energię, przez co zasypiała niemalże od razu, kiedy się w niego wtulała.

Przebudziła się, nie miała pojęcia, która właściwie była godzina. Przesunęła rękę na drugą stronę łóżka, chcąc objąc Roisa, tyle, że go nie było. Przeczekała chwilę, nie wydając z siebie żadnego dźwięku, nasłuchiwała, próbowała go zlokalizować, tyle, że nic nie słyszała. Cisza, milczenie, tak jakby w domu nie było nikogo poza nią. Nie wychodziła jeszcze spod ciepłej pościeli, przesunęła dłonią po jego stronie łóżka i poczuła chłód. Musiał z niego wyjść już jakiś czas temu. Skłoniło ją to do sięgnięcia po różdżkę i oświetlenia sypialni. Dopiero wtedy dostrzegła niewielką notatkę pozostawioną na poduszcze. KURWA. Naprawdę, musiał stąd wychodzić w środku nocy, nawet w swoje urodziny? Myślała, że będzie przyjemnie, że obudzi się w jego objęciach, a tu co? no nic. Na szczęście zostawił jej tę informację. Mogła być spokojna, chociaż czy na pewno? Coś nie dawało jej spokoju. Nie zamierzała zbyt długo się nad tym zastanawiać. Wylazła z ciepłego łóżka i się ubrała, dosyć szybko, nic tu po niej - jakoś tak czuła.

Wzięła swój skórzany płaszcz, który wisiał w przedpokoju i postanowiła się teleportować, niby mogła wziąć miotłę, ale taka podróż zajęłaby więcej czasu. Miała zamiar tylko sprawdzić, zobaczyć, czy na pewno jest cały i zdrowy, a później wrócić do domu, nie, nie było takiej możliwości. Poobserwuje go z daleka i jak będzie mieć pewność, że nic mu nie jest, wróci tu przed nim, żeby przypadkiem nie dowiedział się, że go śledziła. To była najlepsza opcja. Oczywiście, że zabrała ze sobą kilka ze swoich noży, tak, żeby mieć pewność, że jakby coś będzie mogła zareagować, ale na tyle mało, żeby nie być obwieszona jak choinka.

Gdy wyszła na zewnątrz uderzyło w nią chłodne powietrze, nad morzem odczuwalne jeszcze bardziej przez ten wiatr i wilgotność. To nie była ciepła noc i zdecydowanie wolałaby ją spędzać w łóżku, w ramionach swojego chłopaka, cóż - szkoda, że on miał inne plany.

Zniknęła wraz z cichym pyknięciem, przeniosła się na nabrzeże, o którym pisał w tej krótkiej notatce.

Uderzył w nią zapach, niby była przyzywczajona do tego jak pachniało morze, ale porty to był zupełnie inny świat. Tutaj naprawdę jebało, pewnie rybą, czy czymś podobnym, chociaż nie, nie była to tylko ryba, wolała jednak nie wnikać w to, co faktycznie unosiło się w powietrzu.

W dłoni trzymała różdżkę, dostrzegła magazyn, magazyny? Nie widziała z tej odległości, czy był to jeden duży, czy może kilka mniejszych. Było ciemno, chłodno, nieprzyjemnie, nie do końca podobała jej się ta atmosfera, która wisiała w powietrzu, ale nic to nie zmieniało. Musiała iść zobaczyć, czy na pewno wszystko jest w porządku. Najwyżej ją za to opierdoli - na to też była gotowa.

Szła przed siebie, a właściwie to skradała się tak, jak robiła to w lasach podczas polowania. Nie chciała, żeby ktokolwiek zauważył jej obecność. Nie miała pojęcia, czy nie trafi na jakąś dyskusję, rozmowę, negocjacje, nie chciałaby mu tego przerywać.

Zatrzymała się przed drzwiami, wiedziała, że naciśnięcie klamki to bardzo głupi pomysł. Dźwięk otwierających się drzwi mógłby zwrócić na nią uwagę, stała więc chwilę przed nimi i nasłuchiwała. Do jej uszu nie dotarły jednak żadne dźwięki. Nic nie słyszała, przynajmniej jak na razie.

Nie miała pojęcia, czy to są w ogóle właściwie drzwi, bo wokół niej znajdowało się kilka, innych magazynów, cóż, najwyżej będzie musiała ekspresowo wymyślić jakieś rozwiązanie. Jak zawsze - rozsądnie (taaak), nacisnęła klamkę i wlazła do środka, jak najszybciej potrafiła. Gdyby w pomieszczeniu ktoś się znajdował, to najpewniej od razu by ją dostrzegł, ale była gotowa na ewentualne działanie, miała w dłoni różdżkę.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#3
20.11.2024, 02:34  ✶  
Koniec października, który praktycznie przez większość życia kojarzył mu się głównie raczej w negatywny, męczący i ponury sposób jako kolejna cyfra do odhaczenia i nic więcej, od kilku lat zaczął robić się znośnejszy. Nie, nawet nie znośniejszy. Takim określeniem odebrałby swojej dziewczynie zasłużone uznanie.
Odkąd spędzali ze sobą życie, trzydziesty października stał się dobry, szczęśliwy. Może nieszczególnie wyczekiwany, ale do pewnego stopnia dał się polubić. Ambroise w dalszym ciągu nie lubił tej daty. Nie sądził, żeby kiedykolwiek zmienił swoje podejście odnośnie urodzin. To w dalszym ciągu był dla niego okres refleksji.
Paradoksalnie wtedy nigdy nie był w stanie dłużej chować przed sobą pewnych przemyśleń. Pozwalał sobie na ten rodzaj introspekcji, którego nie miał przez całą resztę roku. Nieważne ile razy to robił, to nie było łatwe. Nie czerpał żadnej satysfakcji z urządzania sobie tego prywatnego podsumowania roku. Znacznie bardziej istotnego niż jakakolwiek inna data, kiedy większość ludzi skłaniała się ku podobnym myślom.
Niektórzy mieli koniec roku. Nowy Rok. Koniec zimy i początek wiosny, czyli naturalny Nowy Rok.
Dla niego to była data urodzin. No, tak właściwie to kilka dni przed nimi i kilka dni po nich. Mniej więcej pełen tydzień, gdy stawał się może nie bardziej nieprzyjemny, ale na pewno wyraźnie markotny i odległy myślami.
Jednakże za każdym razem we własne urodziny starał się zachowywać tak, jakby wszystko, co organizowała dla niego Rina sprawiało mu przyjemność. Możliwe, że trochę oszukiwał tym samego siebie. Przynajmniej z początku, bo wielokrotnie powtarzany uśmiech w końcu sięgał oczu i kończył się bardziej szczerym wybuchem śmiechu.
W tym roku szczególnie na widok kamiennego ciasta zdobytego skądś przez jego kobietę (na pewno nie upieczonego przez Geraldine, tego był pewien), które najwidoczniej zaliczyło kilka kraks po drodze. Ostatnią w kuchni w Piaskownicy, patrząc po śladach na szafkach i suficie.
Przynajmniej próbowali je zjeść. Jakimś cudem komuś (tu już patrząc na tłuczek w kuchni rozważał Geraldine) nawet udało się wbić tam świeczki, więc pierwsze podejścia były całkiem ochocze. Każde kolejne wywoływało tylko jeszcze więcej wesołości.
Cały ten wieczór był naprawdę wspaniały. Tegoroczny zaliczał do jednego z najlepszych, nawet jeśli gdzieś tam z tyłu głowy wciąż tkwiła mu myśl o konieczności wymknięcia się w środku nocy, by załatwić naglące interesy. Starał się, żeby to nie popsuło im wszystkiego, co sobie zorganizowali.
No dobrze - w czym on miał wyłącznie udział dopiero na sam koniec, wcześniej nie znając zbyt wielu szczegółów. Nieważne jak bardzo by o nie dopytywał, przypominając o tym, jak to bardzo nie lubi niespodzianek.
Tylko po to, aby jak szczeniak cieszyć się z prezentu, pobytu na plaży, klimatu w ogrodzie, w którym spędzili większość wieczoru. A potem klejnotu koronnego zakończonego niemal bezwładnym osunięciem się w przyjemnie zimną dla rozpalonej skóry pościel. Nie mógł wymarzyć sobie lepszych urodzin.
Nie. Mógłby.
W swoje idealne urodziny nigdzie by się nie wymykał, nie pisałby krótkiej notatki na poduszkę ani nie rzucałby spojrzenia w kierunku śpiącej dziewczyny, odgarniając jej delikatnie kilka kosmyków z twarzy i szepcząc, że ją kurewsko kocha. Nie żegnał się, ale tak na wszelki wypadek. Nie chciał wychodzić bez słowa w noc.
Końcówka października przynosiła ciemne i ponure wieczory. Może nie w ich domu w Whitby, gdzie ta noc była chłodna, ale gwiaździsta. Idealna, aby przez kilka godzin rozmawiali pod gołym niebem. Nie. Za to tutaj w dokach na nabrzeżu była zupełnie inna. Trudno byłoby mówić o jej uroku i czarze. Była jak gęsty, obrzydliwy, lepki woal. Nie całun, choć to właśnie to słowo jako pierwsze przyszło mu na myśl.
Odepchnął je od siebie. Musiał się skupić. Przede wszystkim dbając o to, na co miał czas dzięki przybyciu tu zdecydowanie wcześniej. Co prawda wcześniejsze przybycie nigdy nie oznaczało, że nie musi się spieszyć, ale dzięki temu ograniczał wpływ elementu zaskoczenia.
Cichy trzask gdzieś w głębi pomieszczenia sprawił, że Ambroise zastygł w całkowitym bezruchu, następnie bardzo ostrożnie, powoli przesuwając się głębiej w cień. Mamrotane słowa ucichły, gdy mocniej ścisnął różdżkę w dłoni. Do spotkania pozostało jeszcze trochę czasu. To mógł być szczur, kawałek blachy rwanej wiatrem, cokolwiek, ale wciąż nie zamierzał ryzykować.
Miał plany na następny dzień. Na resztę nocy i poranek. One były nadrzędne.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#4
20.11.2024, 10:16  ✶  

Nie do końca podobało jej się to miejsce. Biła od niego nieprzyjemna aura, i chociaż nie miała żadnych specjalnych umiejętności, które mogłyby te przypuszczenia potwierdzić, to była pewna, że dokładnie tak jest. Cóż, idealna lokacja do dobijania targu, czy zajmowania się nie do końca legalnymi interesami, tak. Dlaczego to zawsze musiały być takie miejsca, a nie jakiś kolorowy pub, czy coś. Jakby ktoś w ogóle przejmował się o czym mieli rozmawiać. Tak, jasne, wiedziała, że pewnie chodzi o dochowanie tajemnicy, o to, żeby jak najmniej ludzi ich widziało, ale jakby w ogóle ktokolwiek się nimi przejmował... Do tego było Samhain, które samo w sobie przynosiło dziwny nastrój, czyż to nie był dzień, podczas którego granice między światami się zacierały, i łatwiej było je przekroczyć? Tak, zdawała sobie sprawę. Nie, żeby była jakoś specjalnie wierząca, ale cóż na pewno coś w tym było.

Zastanawiała się, kiedy Roise dostał informację o tym, że ma się pojawić na miejscu, czy ukrywał przed nią ten fakt przez cały dzień, aby później wymknąć się z ich wspólnego łóżka zostawiając tylko kawałek kartki na poduszce, czy jednak zdarzyło się to później, gdy już zasnęła. Nie, musiał wiedzieć, przecież nikt nie wyciągnąłby go w samym środku z łóżka, chyba, że byłby to jakiś pilny przypadek medyczny, któregoś z jego indywidualnych klientów. Na pewno wtedy usłyszałaby ptactwo, które przyniosło wezwanie. Nie słyszała nic, więc to nie mogło być nagłe. Musiał wiedzieć wcześniej. Wybrał sobie całkiem niezłą metodą, bo gdyby się nie przebudziła, zupełnie przypadkowo, to zapewne nawet nie zauważyłaby, że wyszedł z domu, no o ile wróciłby przed wschodem słońca. Nie była jakoś szczególnie zirytowana - zostawił jej kartkę, wiedziała, gdzie go szukać, nie zmieniało to jednak faktu, że była spokojniejsza. Nie dzisiaj, dzisiaj coś nie dawało jej spokoju, więc postanowiła to sprawdzić.

Udało jej się wejść do środka w miarę po cichu. Był to spory sukces, bo nie ufała tym drzwiom, wyglądały na takie, które mogłyby zdradzić jej pojawienie się w tym miejscu. Póki co, więc wszystko szło po jej myśli. Zrobiła krok do przodu, tylko jeden, a później pozwoliła sobie na małą sztuczkę. Cóż, była wysoka, bez problemu ktokolwiek znajdujący się w magazynie mógłby ją zobaczyć, a aktualnie zależało jej na tym, aby pozostać w ukryciu. Nie zastanawiała się nad tym jakoś szczególnie długo. Mruknęła pod nosem zaklęcie, nikt jej nie widział, nie musiała się martwić, że doniosą na nią do ministerstwa. Tak się składa, że o tej umiejętności, którą nabyła podczas jednych z wakacji nie wiedział prawie nikt, no tylko jej rodzina. Nie chwaliła się tym, co potrafi, bo wtedy straciłoby to na wartości, tak to miała swojego asa w rękawie, o którym praktycznie nikt nie wiedział. Roisa na pewno nie zdziwiłaby obecność skunksa w tym miejscu, chociaż i tak wolałaby, aby jej nie zauważył.

Miała się nie mieszać, prawda? Łatwo było powiedzieć, zdecydowanie trudniej zrealizować. Wiedziona przeczuciem, chciała po prostu ten jeden raz upewnić się, że faktycznie nic złego mu się dzisiaj nie przytrafi. Wiedziała, że musi być czujna i działać szybko, zależało jej bowiem na tym, aby wrócić do domu szybko, tak żeby nawet przez sekundę nie pomyślał o tym, że i ona zniknęła z łóżka tej nocy. Jakoś to ogarnie, na pewno. Wiele razy wymykała się z domu rodzinnego i nikt nie miał o tym zielonego pojęcia, jeszcze będąc nastolatką, to wcale nie było takie trudne do realizacji.

Jako skunks, zdecydowanie mniej rzucała się w oczy, mogła się schować w cieniu, tak, aby nikt jej nie zauważył, drobne łapki poruszały się po podłodze praktycznie bezgłośnie, łatwiej jej było pozostać niezauważoną pod tą postacią, a to był jej priorytet. Szła w głąb magazynu, jednak przy jednej ze ścian, tak, aby móz zastygnąć, jeśli przyjdzie taka potrzeba.

Zatrzymała się kilka metrów od sylwetki, którą dostrzegła. Nie miała zamiaru rzucać się w oczy. Przysiadła i czekała, bo za bardzo nie widziała innej możliwości.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#5
20.11.2024, 13:55  ✶  
W ponurych ciemnościach panujących w przynabrzeżnym magazynie trudno było mu bez kontrastu wspominać poprzedni wieczór, klimat ogródka i domku w Whitby. Spokój panujący w tamtym miejscu, kolory wypełniające znajome, ich przestrzenie, zapachy nieodmiennie kojarzące się z bezpieczeństwem, teksturę pościeli pod palcami, muśnięcia długich włosów łaskoczące go w nos i policzki.
Tu tego nie było. To pomieszczenie było chłodne i wilgotne, ponure, ciemne i tak wysokie, że jego sufit niemalże całkowicie niknął w mroku. Gęstego i prawie nieprzeniknionego, przez który wyłącznie od czasu do czasu przebijało się na tyle jasne światło z ulicy, żeby trochę bardziej rozproszyć czerń zalewającą wnętrze magazynu.
Ambroise potrzebował dłuższej chwili, aby przyzwyczaić oczy do zmiany. Cały ten wieczór, noc tak właściwie wymagała ciągłych przeskoków od stanu do stanu. Szybkich ruchów. Cichych, ale zdecydowanych. Skradania się, które po tylu latach przychodziło mu całkiem naturalnie, lecz z pewnością nie wyjątkowo lekko. Szczególnie w takich warunkach jak te tutaj.
Zdecydowanie wolałby obracać się w pościeli. Obejmować Geraldine do białego rana, uśmiechając się pod nosem na wspomnienie mijającego dnia. Choć zazwyczaj nie miał przy niej żadnych problemów z zasypianiem, tym razem nie zmrużył oka nawet na chwilę. Wyłącznie udał, że zasypia, leżąc w ciemnościach i czekając na odpowiednią chwilę, żeby po cichu się wymknąć.
Szczególnie, że miał wszystko gotowe do tego, by opuścić dom jak najszybciej, praktycznie bezdźwięcznie, choć nie bez wydobycia z siebie ciężkiego westchnięcia, gdy już wyszedł na zewnątrz do ogrodu, zmierzając w dostatecznie odległy punkt, żeby przypadkiem nie obudzić Riny dźwiękiem towarzyszącym teleportacji.
W mroku nocy wszystkie odgłosy wydawały się głośniejsze i bardziej intensywne. Zwłaszcza, gdy nie były tak naturalne jak dźwięk fal uderzających o brzeg albo szum wiatru w liściach drzew i krzewów w ogrodzie. Kiedy opuszczał Whitby, ten w dalszym ciągu był zlany subtelnym światłem kilku zaczarowanych lamp rozwieszonych co kilka metrów od siebie.
Ogródek z dbałością pielęgnowany przez lata emanował spokojem i harmonią. Wiatr niósł subtelny zapach morskiej bryzy. Był lodowaty, ale nie aż tak przeszywający jak zimno panujące w magazynie na nabrzeżu. Okna szklarni pokrywał pierwszy delikatny szron. Tutaj osadziła się na nich woda i para a zapach wilgoci nieprzyjemnie drażnił nozdrza.
W Piaskownicy gra cieni rzucanych przez drzewa i krzewy tworzyła malowniczy widok. Światło lamp odbijało się od okien, blask księżyca lśnił na falach. Rześkie powietrze niosło ze sobą nie tylko morską woń, ale i zapach świeżości. Nie brudu, kurzu, zgnilizny i nieświeżych ryb.
Dźwięki miasta były tu przytłumione, bardzo odległe, ale nie dawały o sobie zapomnieć. Nasłuchując źródła wcześniejszego odgłosu, który odznaczył się na ich tle, Greengrass zastygł na długą chwilę, cały czas próbując przeszyć wzrokiem mrok.
Zabezpieczenia się nie odezwały. Nie dały znać o nikim, kto nie miałby prawa pojawić się tutaj tej nocy. Pomieszczenie pozostało ciche, zaklęcia nienaruszone. Być może nie był w nich specjalistą. Tak właściwie to szły mu cholernie topornie, mimo upływu lat i wielu okazji, by je szlifować.
Nieważne jak bardzo by się starał, nie był ekspertem tylko samoukiem, rzeźnikiem sztuki ochronnej tworzącym pokraczne zlepki i twory działające raz tak, raz inaczej. Mimo to powoli rozluźnił napięte mięśnie, opuścił ręce wzdłuż tułowia, robiąc jeszcze dwa kroki w tył, żeby oprzeć się o jedną ze skrzyń.
Sól wewnątrz poruszyła się, przesypała się odrobinę, jej smak stał się znacznie bardziej wyczuwalny na ustach a zapach w powietrzu.
Nie były to wygodne meble ogrodowe, na których aż chciało się usiąść. Lekko wyblakłe od słońca, ale w dalszym ciągu funkcjonalne. Nie. To były mokre, twarde dechy, ale musiały wystarczyć do czasu, kiedy pojawi się reszta uczestników spotkania.
Liczył, że wszystko pójdzie szybko i w miarę możliwości bez większych problemów. Teoretycznie miał tu rozmawiać wyłącznie z jedną osobą, jednakże profilaktycznie nastawił się na okoliczność kontaktu z co najmniej dwiema. Ci ludzie zazwyczaj chodzili w duetach. Jeden potrafił czytać, drugi pisać. Żaden nie kierował się logiką, jedynie własnymi korzyściami.
Wybiła ustalona godzina. Powietrze zgęstniało i niemal fizycznie zadrżało. Lekki błysk zasugerował przerwanie ciągłości rzuconego zaklęcia, które nagięło się na kilka sekund, po czym tarcza wróciła na miejsce jak gdyby nigdy nic. Jedna osoba powolnym krokiem przeszła przez ochronny czar podążając w kierunku środka magazynu.
Roise wysunął się z cienia, tym razem otwarcie wychodząc naprzeciw drugiej postaci. Niższej, znacznie smuklejszej, od stóp do głów zakrytej warstwami ciemnego materiału ściśle przylegających ubrań. Nie dał po sobie poznać, że spodziewał się tu kogoś zupełnie innego. Przyjął tę samą przesadnie zrelaksowaną postawę co zazwyczaj, kiwając głową.
- Bertrand - chłodny kobiecy głos odbił się echem od ścian magazynu, choć rozmówczyni wcale nie mówiła głośno.
W ciszy nawet szept brzmiał jak nieprzyjemny zgrzyt paznokcia na tablicy.
- Colette - odpowiedział jej krótko, całkowicie bezemocjonalnie, jakby wcale nie zaskoczyła go jej obecność. - Od kiedy Orson przysyła swoje myszki zamiast sam pojawić się na spotkaniu? - Chłodne, nieco prześmiewcze pytanie niemal od razu padło z jego ust.
To, że nie zamierzał dawać po sobie poznać, że na chwilę zbiła go z tropu nie oznaczało, że zamierzał to przemilczeć. Coś takiego było zupełnym brakiem szacunku. Szczególnie, że ich ustalenia były jasne i klarowne. Spotykał się z Orsonem, nikim innym. Nawet nie jego kobietą.
- Sonny jest... ...niedysponowany - w odpowiedzi jaka nadeszła niemalże od razu trudno było się doszukiwać przejawów głębokiego uczucia tamtej dwójki.
No, ale. To zawsze były interesy. W takich przypadkach należało poddawać w powątpiewanie wszystko dookoła. Nawet, a może szczególnie?, romantyczne układy ludzi tego pokroju.
- Niedysponowanie Sonny'ego - zaczął korzystając dokładnie z tego samego znaczącego tonu głosu, co jego towarzyszka, dając jej tym samym do zrozumienia, że doskonale zdaje sobie sprawę z tego, co kryje się pod tym łagodnym określeniem.
Martwy.
Orson Marlow, sztucznie wykreowana persona, alter ego człowieka, który do tej pory miał tu wiele do powiedzenia, był zimnym trupem. Karty zaczęły się tasować.
- Niewiele mnie obchodzi - stwierdził po chwili znaczącej ciszy, kręcąc głową. - Mam układy z Marlowem. Wyłącznie z Marlowem. Tylko z nim. Nieważne jakie dyspozycje ci wydał zanim - ponownie znacząco urwał, nie kryjąc drwiny i cynizmu, gdy podjął przerwaną wypowiedź - postanowił udać się na urlop - długi i wieczny, z którego miał już nie wrócić. - Z pewnością jesteś mnie w stanie zrozumieć. Tacy ludzie jak my muszą pilnować, z kim utrzymują i nawiązują stosunki. Inaczej wda się zbytnia... ...dysharmonia - podkreślił, cały czas posiłkując się tym samym przesadnie wymownym, kulturalnym tonem.
W końcu nie chcieli się wzajemnie obrazić, prawda?
- Zgadzam się, nie możemy sobie pozwolić na dysharmonię. To byłoby niedopuszczalne - ten sam ton, te same słowne zabiegi, oboje lawirowali wokół siebie jednocześnie stojąc w miejscu - a jednak nie możemy powstrzymać biegu wydarzeń, zresztą przecież istnieje tak wiele sposobów, by utrzymać równowagę - stwierdziła, bardzo powoli robiąc jeszcze jeden krok w przód.
- Znamy się nie od dziś. Wiem, że jesteś rozsądnym człowiekiem. Ty wiesz, że nie rzucam słów na wiatr. Oboje wiemy, że pewnych zmian nie da się uniknąć. Brak zaangażowania oznacza opowiedzenie się po jakiejś stronie a to nie zawsze - teraz to ona wymownie urwała wypowiedź; mógłby przysiąc, że uśmiechając się pod nosem, choć nie widział wyrazu jej twarzy. Wiesz, czasami trzeba pójść na mały kompromis, by nie stracić... ...może nawet zyskać coś naprawdę cennego - uniosła długie palce o ostrych paznokciach, powoli zginając je jeden po drugim - Champ des Esprits. Conspectus Arcanorum. Aenigma Mortuorum? Sonny'ego z pewnością nie poruszy ta... ...wymiana. Tymczasem ja... ...no... ...my... ...potrzebujemy dzisiaj jedynie drobnej, malutkiej przysługi.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#6
21.11.2024, 00:18  ✶  

Futro całkiem przyjemnie ogrzewało jej ciało. Musiała się skupić na tym, żeby nie zrobiło jej się zbyt przyjemnie, bo obawiała się, że gdyby tak się stało, to jeszcze zwinęłaby się w kłębek i zasnęła. Póki co nie widziała tutaj nikogo więcej, zakładała więc, że sylwetka, która mignęła jej wcześniej była jej chłopakiem. Wolała nie podchodzić bliżej, żeby przypadkiem nie zwrócić na siebie uwagi, miała być tutaj cichutko, jak skunks pod miotłą, tyle, że nie było tutaj żadnej miotły. To nie było dla niej problematyczne, zdarzało jej się już korzystać z tej swojej śmiesznej umiejętności w podobnych sytuacjach, potrafiła się skradać w swojej zwierzęcej postaci, miała szczęście, że zwierzę w które się zamieniała należało do tych drobniejszych. Inaczej nie miałaby takiej możliwości. Z drugiej strony mogłaby przybierać jakąś bardziej spektakularną formę, czegoś większego, co sprawdziłoby się w walce, może ptaka? Dzięki czemu zawsze mogłaby wszystko obserwować, szczególnie podczas pracy w terenie taka umiejętność byłaby przydatna. Cóż, musiała się pogodzić z tym, że była skunksem, zawsze mogło być gorzej, prawda? No, starała się myśleć, że tak. Zresztą animagia nie była wcale taka łatwa do opanowania, sporo ją kosztowało to, aby się jej nauczyć, musiała mieć przez miesiąc ten jebany krzak, kwiat, liść - chuj jeden wiedział co pod językiem. To naprawdę nie było łatwe do realizacji, ale jej się udało. Nie zamierzała teraz przez tę swoją zwierzęcą wersję sobie umniejszać.

W pomieszczeniu było ciemno, to nie ułatwiało jej rozeznania się w tym miejscu, bo skunksy miały wcale nie najlepszy wzrok, widziały ledwie na kilka metrów w świetle, a słabe oświetlenie powodowało, że było jeszcze gorzej. Musiała polegać więc na innych zmysłach - przede wszystkim słuchu i zapachu, te się jej wyostrzały kiedy zamieniała się w zwierzę. Nasłuchiwała więc, wibrysy poruszały się jej przy tym delikatnie, bo przy okazji starała się wyczuć jak najwięcej z powietrza. Cóż, w jej skunksie nozdrza bardzo mocno uderzał zapach stęchlizny, ryb, wody, która znajdowała się niedaleko. To nie było szczególnie przyjemne, ale jakoś się przemęczy.

Nie do końca wiedziała, co się tutaj miało wydarzyć. Ambroise nie zostawił jej żadnych szczegółów, no, ale zamierzała tutaj zostać, bo coś mówiło jej o tym, że może być potrzebna. Szósty zmysł, czy sam jeden diabeł wie co. Po prostu czuła, że powinna być tutaj, a nie w ciepłym łóżku. Swoją drogą nie zamierzała go jutro szybko opuścić po czasie spędzonym w tym miejscu. Będzie mogła to zwalić na posabatowej zmęcznie, przecież nie powie mu, że nie spędziła nocy w domu, a miała świadomość, że nie będzie w pełni sił, gdy wróci do domu, będzie musiała to odespać, cóż, może Roise sam nie zauważy, że nie obudziła się tak wcześnie jak zwykle, bo też nie miał mieć zbyt lekkiej nocy. Nie miała pojęcia, czy wspomni jej o tym, że tutaj był, gdy się obudzi, zawsze pozostawała ta opcja, że wolałby jej nie mówić o tym, że zniknął gdzieś nocą. Kartka została na poduszce, mogła zapaść się pod ziemię, czy coś.

Usłyszała zbliżające się kroki, nim ktoś kto zmierzał do magazynu pojawił się w jego wnętrzu. Wyprostowała się nieco bardziej, zrobiła się czujniejsza, jakby nie chciała, żeby cokolwiek jej teraz umknęło. Dostrzegła błysk, gdzieś w tle. Nie widziała, jak daleko mignął, bo no ten wzrok w ciemności nie był specjalnie pomocny. Wydawało jej się jednak, że była to zasługa tarczy, która została wyczarowana wokół tego miejsca. Najwyraźniej jej chłopak zdążył się przygotować, dobrze wiedzieć, że dba o swoje bezpieczeństwo. Nie, żeby kiedykolwiek w to wątpiła.

Dostrzegła sylwetkę kobiety, która zarysowała się jej wyraźniej, gdy tamta ruszyła się nieco do przodu, wtedy też Ambroise wyszedł jej na przeciw. Ciekawe. Siedziała w jednym miejscu, nie chciała się teraz poruszyć, aby nie zwrócić na siebie niepotrzebnej uwagi, to było bardzo niewskazane.

Drgnęła odrobinę, gdy ona się do niego odezwała. Bertrand, cóż - nie miała pojęcia, jakim imieniem posługuje się, kiedy załatwia swoje nokturnowe sprawy, już wiedziała. Zawsze to jakaś dodatkowa informacja, nie wróci do domu z pustymi rękoma. Nie, żeby jakoś szczególnie zamierzała się mieszać w to, co robił, ale no, dobrze było wiedzieć, cokolwiek.

Najwyraźniej kobieta nie była tym, kogo się spodziewał. Nie trzeba było być szczególnie bystrym, wywnioskowała to z rozmowy, którą odbywali. Cóż, chyba ktoś zniknął, nie pojawił się? to nie do końca było po myśli wszystkich? Nie miała pojęcia, nie wiedziała właściwie dlaczego Roise się tutaj znalazł, dlatego też siedziała sobie dalej, cichutko, jak ten skunksik pod miotłą i próbowała zrozumieć cokolwiek z tej rozmowy. To wcale nie było takie proste, szczególnie, że nic nie wiedziała o tych jego nielegalnych interesach.

Wiedziała, że Ambroise potrafi być bardzo zawzięty w negocjowaniu, wiele razy miała możliwość się o tym przekonać, nie miała pojęcia, co właściwie chciała ugrać ta kobieta, ale cóż, spodziewała się, że raczej jej się to nie uda. Nie miała szans. W sumie całkiem dobrze się to oglądało z boku, trochę jakby była w mugolskim kinie.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#7
21.11.2024, 04:31  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 21.11.2024, 04:43 przez Ambroise Greengrass.)  
Stojąc z dłońmi z pozoru luźno opuszczonymi w okolicach kieszeni płaszcza, cały czas spoglądał na swoją nieoczekiwaną rozmówczynię. No cóż. To nie był pierwszy raz, gdy ktoś inny pojawił się we wskazanym miejscu. Gdyby nie pewność, jaką żywił (o ironio?) Greengrass odnośnie obecnego i ostatecznego stanu Orsona, z którym miał się spotkać, mógłby także stwierdzić, że najpewniej mogła to być również niezbyt wyjątkowa sytuacja, w której Sonny zamierzał w pierwszej dogodnej chwili pojawić się tuż obok nich.
Próby dokonania przewrotu nie były niczym szczególnym. Zwłaszcza na tak małym poletku, po którym obecnie się poruszali. Szczególnie w przypadku pomniejszych graczy, którym wyłącznie wydawało się, że są wpływowi i nietykalni. Obrastali w piórka, zarastali fizycznym i mentalnym tłuszczem, zaczynali czuć się jak pączki w maśle, nic z tym nie robili.
Głośno krzyczeli o swojej pozycji, rzucając groźby do innych jeszcze bardziej maluczkich postaci półświatka. Zyskiwali sobie kolejnych słabych wrogów niepomni tego, że kiedyś sami takimi byli, nie pamiętając już o własnych metodach postępowania, aby wbić się na pierwszy pagórek (bo z pewnością nie na szczyt jak im się wydawało).
Z miesiąca na miesiąc stawali się coraz bardziej nieostrożni, butni i przekonani o rozgrywaniu każdej kolejnej partii. Zamykali się w swoich obskurnych pokojach, liczyli zyski, rozstawiali ludzi po kątach. Wreszcie łapali się na zwodnicze sztuczki czarownic takich jak ta oto stojąca przed nim Colette.
A choć ktoś im kiedyś wbił do głowy słowa podobne do tych, które swego czasu Greengrass również usłyszał, zanikały one wraz z pozbywaniem się jakichkolwiek ostatnich przejawów logiki.
Miłość, zaangażowanie emocjonalne, sympatia nigdy nie szły i nie miały iść w parze z udanymi interesami. Lojalność, inicjatywa, dyskrecja - to w nich tkwiła i miała tkwić droga do sukcesu.
To dlatego poza jednym momentem zawahania przewalanym na zaćmienie umysłu, błąd nowicjusza - nie tego na czarnym rynku tylko tego w budującego sobie życie z drugą osobą, nigdy nie chciał mieszać własnych zawodowych układów z tym, co zostawiał w domu i odwrotnie.
Wracając ze swoich wyjść starał się pozostawić za sobą wszystko, co mogłoby wpłynąć na prowadzone normalne szczęśliwe życie. Nie chciał mieszać Geraldine w swoje sprawy. Nieważne jak bardzo jej to nie pasowało, ile razy się o to spinali, ostatecznie trwał przy tym, co jak wielokrotnie słyszał było pojebanie egoistyczne i usraniem się.
Nie wyobrażał sobie, żeby mógł na siłę łączyć ze sobą dwie przestrzenie, które powinny być od siebie tak dalekie jak to tylko możliwe. Nawet teraz wszystko w tym magazynie skrajnie kontrastowało z miejscem, które bardzo niechętnie opuścił.
Naturalnie zdawał sobie sprawę, że to nie zawsze było wykonalne. W przeciągu ostatnich lat kilkukrotnie powinęła mu się noga. Ten jeden raz naprawdę kurewsko mocno, bo stanął nią niemalże za Zasłoną, ale ostatecznie nie mógł powiedzieć, że nie umiał jakoś tego wszystkiego oddzielać.
Słysząc dalszą część wypowiedzi Colette, spojrzał na nią z lekkim niedowierzaniem. Zmarszczył brwi i wzruszył ramionami w razie, gdyby przez praktycznie zasłoniętą twarz nie była w stanie wyczytać u niego sceptycyzmu. Od samego początku wiedział, że ta propozycja nie wzbudzi w nim entuzjazmu.
Mimowolnie przemieścił ciężar ciała na drugą nogę, stając z założonymi rękami, całą swoją postawą wyraźnie nie dawał się przekonać do proponowanego układu.
Jego decyzja już dawno była podjęta. Żadne drobne przysługi nie były warte zagrożenia i utraty tego, co udało mu się do tej pory osiągnąć. Miał wszystko, czego potrzebował a nawet więcej. Od dawna nie kręciło go całkowicie niepotrzebne ryzyko.
I teraz też wcale nie zamierzał ryzykować, nie planował weryfikować słuszności swoich przypuszczeń, że to byłby naprawdę chujowy pomysł, fatalne posunięcie - jak zwał tak zwał. Nieważne, iloma nazwami Colette zamierzała jeszcze rzucić.
- Jeśli o mnie chodzi, mogłabyś tu teraz trzymać nawet same Scripta Damnatorum - bardzo nieznacznie wzruszył ramionami - to nie zmienia faktu, że nie zamierzam wpierdalać się między wódkę a zakąskę. Ani tego, że wbrew temu, co ci... ...wam się wydaje, oboje wiemy, że nie jesteście ani jednym ani drugim - nie miał nawet najmniejszych oporów, by nazwać sprawę po imieniu.
Nieistotne, z kim obecnie spółkowała Colette (zarówno w przenośni jak i najpewniej dosłownie) to nie mógł być ktoś kto rzeczywiście miał zbyt wiele do powiedzenia. Być może oboje... ...może nawet obie?... ...co nieco wiedział o swojej rozmówczyni, więc dopuszczał wszelkie opcje... ...być może Leta zapoczątkowała przewrót, ale to nie ona odpowiadała za przetasowanie.
W dodatku zdecydowanie miała do niego ten swój tyci interes, malutką przysługę, drobniutki cyrograf do podpisania. Dlatego też nie zdziwił się, gdy zamiast zacząć na niego szczekać, z przewrotnym wdziękiem skłoniła głowę na znak zrozumienia.
- Rozumiem, rozumiem - zaczęła, jej ton był  lekko kpiący, jakby bawiło ją to, co usłyszała, ale Ambroise doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że wewnątrz gotowała się ze wściekłości, bo ewidentnie popsuł jej plany. - Nie mówię, że powinieneś za wszelką cenę odrzucać inne możliwości - na tę sugestię niemalże parsknął - Sonny w końcu pójdzie w ślady tych, co odeszli na zawsze, wiesz o tym ty, wiem o tym ja… ...i co wtedy? Zostaniesz z brakiem opcji. Wiesz także dobrze jak kruchy potrafi być nasz świat, prawda? - To była pierwszorzędna sugestia, jej głos stał się bardziej zmysłowy, jakby chciała przekazać mu coś wyjątkowego.
Nie drgnął, gdy zbliżyła się nieco bardziej, ale zmrużył oczy, kolejny raz kręcąc głową. Brakowało tylko tego, by znów zaczęła mu rzucać kolejnymi tytułami wyciągniętymi z dupy albo z ust jakiegoś domorosłego czarnoksiężnika, bo wydawało jej się, że każdy czarodziej działający w półświatku musiał być zainteresowany tym samym. Najpewniej miała swoją listę. Stały repertuar.
- Swoją drogą Grimoires des Abîmes lepiej się czyta - dopowiedział w formie tej dobrej rady, o której nigdy go nie prosiła, zamiast odpowiedzieć na prowokację. - Rzecz jasna w oryginale wymaga to pracy własnej, natomiast Aenigma Mortuorum podchodzi do tematu od dupy strony - stwierdził nie patyczkując się zbytnio przy wyrażeniu opinii, na którą znał odpowiedź; nawet nie musiała wypowiadać się na głos - ale przecież sama doskonale to wiesz, prawda? - Nie potrzebował pytać, równie dobrze mógłby stwierdzić fakt.
Zarówno Orson, jak i ona swego czasu dosyć mocno trudnili się sprzedażą ksiąg i woluminów. Stąd się znali, stąd raczej wątpił, że oferowane mu propozycje nie okażą się jedynie marnymi falsyfikatami. Gównem w złotym papierku za niską cenę drobnej, małej przysługi. Jednej, drugiej, trzeciej.
- Je me retire de cette affaire, Leta, przekaż to niedysponowanemu Orsonowi, teraz mamy dostateczną jasność? - Pozornie swobodnie rozłożył ręce, jednocześnie podświadomie szykując się na to, żeby błyskawicznie sięgnąć po różdżkę, która w międzyczasie całkiem zgrabnie zmieniła swoje położenie z kieszeni do rękawa płaszcza.
Chwilowo jeszcze nie było takiej konieczności, ale takie zwykle pojawiały się w ułamku sekundy.
- Możesz uznać nasze spotkanie za zakończone - dopowiedział chłodno, choć najchętniej wplótłby w to przynajmniej urocze va te faire foutre, ale chciał oszczędzić sobie zbytnich problemów i po prostu wrócić do domu.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#8
21.11.2024, 15:34  ✶  

Robiło się nudno. Przynajmniej dla Geraldine, która siedziała nadal gdzieś w kącie pod postacią skunksa. Dyskutowali sobie zaciekle, tyle, że nic nie rozumiała z tej rozmowy, nie miała pojęcia, co chcą osiągnąć, może zupełnie niepotrzebnie tutaj przylazła? Było takie prawdopodobieństwo. Cóż, przynajmniej będzie spać spokojnie, kiedy już wróci do domu. Nie będzie musiała się niczym martwić. Na to liczyła. Usłyszała ruch, gdzieś z boku, najwyraźniej jakiś szczur postanowił do niej dołączyć. Na pewno nie zostaną przyjaciółmi, na szczeście zatrzymał się trochę dalej i nie podchodził bliżej. Jeszcze tego brakowało, żeby złapała od niego jakieś pchły, czy inne robactwo. Musiała się szanować, to, że od czasu do czasu ubierała futro wcale nie oznaczało, że była częścią tego zwierzęcego królestwa.

Nie do końca wiedziała jaką pozycję zajmuje Roise w tym całym przestępczym świecie. Nigdy jej to jakoś szczególnie nie interesowało, może nawet inaczej, interesowałoby ją to, ale on nie chciał o tym mówić. Nigdy nie pozwolił się jej w to zagłębić, trzymał ją od wszystkiego z daleka, jakby była jakimś nieporadnym stworzeniem, które nie było w stanie sobie poradzić z niebezpieczeństwem. Jasne, może nie była biegła w wielu dziedzinach magii, ale miała swoje koniki, dzięki którym czuła się całkiem bezpieczna. Umiała walczyć, czy zwyczajną siłą, czy rzucając zaklęcia, ćwiczyła to wszystko od najmłodszych lat. Nadal jej się wydawało, że jej chłopak nie doceniał jej potencjału, a szkoda. Razem mogli przecież zdziałać wiele. Nie, żeby jakoś specjalnie na to nalegała, przyzwyczaiła się do tego, że tak wygląda ich życie, trochę była z tego powodu niezadowolona, ale miała świadomość, że nie może nic z tym zrobić. Jak Roise coś sobie ujebał - to nie ma zmiłuj. Mogłaby próbować, a i tak nie udałoby się jej go nagiąć. Okropny miał ten charakter, nie to, że pod tym względem była do niego bardzo podobna, gdzie tam, na pewno nie chodziło o to.

Przeszli do tematu ksiąg, albo jej się wydawało? Nie miała pojęcia, czy oni naprawdę zajmowali się handlem książkami? To było takie interesujące. Zdawała sobie sprawę, że mogły być tam zapisane różne interesujące rzeczy, ale to nie brzmiało szczególnie porywająco. Może jeszcze je wszystkie czytali? Nie miała pojęcia. Próbowała nie ziewnąć, a może nawet delikatnie ziewnęła. Usiadła też już bliżej ziemi i po prostu czekała, aż skończą tę rozmowę. Będzie musiała się stąd wymknąć niezauważenie i dotrzeć do Whitby przed Roisem, tylko dlatego póki co nie zamknęła jeszcze oczu. Nie mogła, musiała czuwać, żeby spieprzyć stąd w odpowiednim momencie, tak, aby nikt nie zauważył jej obecności. Zdecydowanie nie chciała stawiać Roisa w takiej chujowej sytuacji, źle by wyglądało, gdyby nagle ktoś ją zauważył, szczególnie, że on o tym nie wiedział.

Miała do siebie małe wyrzuty sumienia, że zrobiła coś wbrew niemu, ale argumentowała to tym, że coś mówiło jej, że może znaleźć się w niebezpieczeństwie - może i tak nie było, przynajmniej nie na razie, chociaż czyż dobrymi intencjami nie jest piekło wybrukowane?

Nastroszyła się trochę i uniosła do góry, kiedy wydawało jej się, że Ambroise zakończył tę rozmowę, chyba żegnał się z tą uroczą czarownicą, która przed nim stała. To był dobry moment, aby się stąd zawinąć, pójść za nią, zniknąć w ciemności i znaleźć się w domu. Cóż, była więc gotowa do wyjścia. Znaczy wstała na cztery łapki i nadal czekała, w sumie nie miała pojęcia, czy ta baba da się tak łatwo spławić, oby dała, bo nie mogła się doczekać, kiedy znowu znajdą się razem w swojej sypialni.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#9
21.11.2024, 16:40  ✶  
Starał się tego nie okazywać, ale z minuty na minutę stawał się coraz bardziej rozdrażniony i poirytowany. Nie w ten sposób planował spędzać noc po swoich urodzinach. To, że nigdy ich jakoś specjalnie nie lubił nie oznaczało, że chciał je spędzać w opustoszałym magazynie na nabrzeżu zamiast w miękkiej pościeli z ukochaną kobietą wtuloną w jego pierś.
Nie mógł odmówić przyjęcia zaproszenia. Nie w przypadku Orsona, z którym łączył go jasny układ. Natomiast Ambroise miał wrażenie, że w żadnym momencie nigdy nie chodziło o spełnienie warunków tamtego układu. Został wrobiony w coś, czemu jak najbardziej mógł odmówić. Był coraz bardziej przekonany, że wystarczyło, żeby zignorował wiadomość i nie musiałby wbrew sobie wymykać się z domu.
Nie czegoś takiego oczekiwał otrzymując ten list, który być może w momencie, w którym dotarł do Greengrassa był jeszcze aktualny a może jego nadawca już dawno pływał z rybkami. Ta druga wersja była dużo bardziej drażniąca, bo oznaczałaby, że Ambroise pozwolił się całkiem wystrychnąć na dudka, ale niestety miał przeczucie, że była też prawdziwa.
Teoretycznie zweryfikował prawdziwość otrzymanego wezwania. Dokładnie przyjrzał się charakterowi pisma i zwrócił uwagę na zawarcie odpowiedniego hasła, które powinno się tam znaleźć a które zmieniali dostatecznie często, aby nie mogło wpaść w niepowołane ręce. Z tym, że nigdy nie wziął pod uwagę zwodniczego elementu, którym była Colette. Zdążył przyzwyczaić się do obecności kobiety u boku Marlowa.
Jak się obecnie okazywało - całkowicie niesłusznie. To była kwestia jego własnego zaślepienia. Może tego, że w ostatnich latach zaczął łagodnieć w związku z wycofywaniem się ze znacznej części interesów? Tracić wcześniejszą uwagę? Trochę bardziej wierzyć w ludzi (nie, to akurat brzmiało żenująco śmiesznie)? Nie, te myśli były skrajnie absurdalne i niewłaściwe. To była wyłącznie najczystsza skrajna głupota, nic ponadto.
Teraz musiał mierzyć się z konsekwencjami i z koniecznością wybrnięcia z sytuacji, która nie była najgorsza, ale z pewnością niewygodna. Nie zamierzał spędzać tu całej nocy na czczych negocjacjach z osobą, która w żadnym razie nie była w stanie go do siebie przekonać. Był lojalny wobec Sonny'ego, nie wobec jego kobiety.
Zwłaszcza takiej, która zdecydowanie posłała swojego partnera do piachu, teraz wyczuwając palenie się gruntu pod nogami i uderzając do jego sojuszników. Zły pomysł. To był naprawdę fatalny wybór. Posunięcie, które niechybnie miało ją posłać do piachu lub w te same odmęty portu, w które ona lub jej tajemniczy wspólnik wcześniej najpewniej posłali Marlowa.
Mimo to Ambroise nie zamierzał jej o tym informować ani tym bardziej być tą osobą, która da jej lekcję pokory. Możliwe, że kiedyś by to zrobił. Dawno temu, ale nie teraz. Wcale nie był dojrzalszy, nie miał w sobie więcej wyrozumiałości, po prostu wolał nie mieszać się w konflikty, które nie były już jego sprawą.
On musiał po prostu znaleźć sobie nowego współpracownika, nawiązać kontakt z kimś, kogo mógł poprzeć. Rozpuścić wici i w żadnym razie nie mieszać się w drobne przysługi wykonywane dla kogoś, kto nie miał racji bytu wyżej w hierarchii. Leta popełniła błąd, on nie chciał odpowiadać za jej fatalne posunięcie.
Stanął z założonymi rękami nie zamierzając być pierwszą osobą, która obróci się na pięcie i opuści pomieszczenie. Górując co najmniej piętnaście, może dwadzieścia centymetrów nad swoją niedoszłą wspólniczką, obdarzył ją jednoznacznym spojrzeniem. Znała swoje miejsce w szeregu, przynajmniej kiedyś, bo teraz i ona ewidentnie nie planowała ruszyć się jako pierwsza. Nie odpowiedziała na jego chłodne pożegnanie.
Niedobrze, bardzo niedobrze.
Ambroise nie obawiał się jej umiejętności. Za to desperacji już tak. Zdesperowani, wzgardzeni czarodzieje posuwali się do nieprzewidywalnych ruchów. Mimo to nadal stał w tym samym miejscu z dokładnie tym samym zdecydowanym spojrzeniem.
Nie ruszył się, gdy pierwsze zaklęcie świsnęło w powietrzu. Zrobił to kilka sekund później, instynktownie wyciągając różdżkę i odbijając kolejne, które przeleciało już znacznie bliżej nich. Od strony kogoś, kto nie powinien tu być. Osoby, której nie wyczuła jego tarcza. Nie zastanawiał się, czemu. To nie był czas ani moment, szczególnie że wysoki, wyższy od niego mężczyzna rozpoczął salwę zaklęć.
Za to Leta? Zniknęła. Rozpłynęła się w powietrzu, gdy tylko Ambroise stracił ją z oczu.
Kurwa.
Była jebaną mentalistką. Oczywiście, że potrafiła to zrobić i coś mu mówiło, że wcale nie po to, żeby uciec.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#10
22.11.2024, 00:39  ✶  

Yaxleyówna, a w zasadzie niewielki skunks nadal obserwował sytuację. Bylo blisko, tak, było blisko wyjścia z tego okropnego magazynu i powrotu do domu. Kobieta z którą rozmawiał Roise miała już wychodzić, a przynajmniej wszystko wydawało się na to wskazywać. Najwyraźniej ją spławił, nie wiedziała dlaczego, ani o co właściwie chodziło w tej rozmowie. Coś nie mogli się dogadać - tak to bywa w interesach, nie zawsze przecież idzie dobić targu, czy coś. Nie zaniepokoiło jej to jakoś specjalnie, a może powinno? Cóż, nie był to jej biznes, jej klienci, jej współpracownicy, nie wiedziała kim jest ta czarownica. Nie znała jej. Z tego, co udało jej się wywnioskować zajmowała się zupełnie inną niszą od tej jej, ich drogi się więc pewnie nigdy nie skrzyżowały.

Poruszyła się nieznacznie do przodu. Po cichutku, mały skunksik trzymał się ściany, tak, żeby cień był jego przyjacielem. W mroku mogła się schować, nie chciała przecież zwracać na siebie uwagi. Miała zamiar powoli kierować się w stronę wyjścia, zależało jej na tym, aby dotrzeć do domu przed swoim Ukochanym, bo cóż, wolałaby, aby nie dowiedział się tego, że za nim podążyła. Tak było lepiej, bezpieczniej, będą spokojniejsi, zdecydowanie to była jedyna wersja, którą brała pod uwagę. Już niedługo znajdą się w domu, może nie wrócą tam razem, ale za chwilę znowu będą w swoim łóżku. To była całkiem przyjemna perspektywa, szczególnie, że to miejsce nie wzbudzało szczególnie ciepłych uczuć. Było paskudne, smierdzące i zimne.

Szła więc powoli przed siebie, kiedy dostrzegła lecące w powietrzu zaklęcie. Zatrzymała się odruchowo. Tego się nie spodziewała i nie rzuciła go najprawdopodobniej kobieta, która jeszcze stała przed Roisem, po chwili rozpłynęła się w powietrzu, za to z mroku wyłonił się mężczyzna. Najwyraźniej coś poszło nie tak, coś się zesrało, może jednak przeczucia jej nie myliły i faktycznie dobrze się stało, że przyszła tutaj za nim.

Zaklęcia mknęły w powietrzu, jedno za drugim. Nie do końca wiedziała, czy to był odpowiedni moment, aby zareagować, by dać znać o tym, że tutaj była. Może powinna się jeszcze przez chwilę trzymać w ukryciu. Rozglądała się uważnie w poszukiwaniu kobiety, nie mogła się rozpłynąć w powietrzu, znaczy pewnie mogła, zapewne była opcja, w której mogłaby skorzystać z teleportacji, ale nie wydawało jej się to logiczne. Pewnie chcieli tutaj ugrać coś więcej.

Cóż, chwilę zastanawiała się nad tym, co powinna zrobić. Wiedziała, że Roise ją zajebie, jak zobaczy, że znalazła się tutaj nagle, z dupy. Tak, to było prawdopodobne, ale trudno. Musiała mu pomóc. Nie było innej możliwości, nie, żeby nie wierzyła w to, że sobie poradzi, ale co dwie różdżki, to nie jedna, czy coś. Zresztą przeciwników też było dwoje, na pewno, nie mogła jednak nadal zlokalizować tej czarownicy.

Trudno, ciche pyknięcie rozległo się w pomieszczeniu, kiedy zmieniła swoją postać. Trwało to ledwie kilka sekund. Nadal nie wychodziła z cienia, stała gdzieś z tyłu, od razu jednak, kiedy przybrała ludzką postać złapała różdżkę w dłoń i zaczęła rzucać zaklęcia, przed siebie, w tego wysokiego typa, który pojawił się znikąd. Nie mógł się tego spodziewać, bo ona też pojawiła się znikąd. Heh, nie tylko oni mieli przewagę.

« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości
Podsumowanie aktywności: Geraldine Yaxley (5125), Ambroise Greengrass (6103)


Strony (2): 1 2 Dalej »


  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa