Powietrze na nabrzeżu było niemalże nieruchome, ciężkie od wilgoci, która wkrótce niechybnie miała stać się gęstą mgłą. Blada chmura zbliżała się powoli, ukrywając w cieniu wszystkie detale niezbyt atrakcyjnej, srogiej i brudnej, brutalistycznej architektury portu.
Na zewnątrz już dawno nastała noc. Patrzył na jej powolne nadejście przez ostatnie godziny spędzane w blasku świec w ogrodzie w Whitby. Obserwował jak niebo ciemnieje przybierając coraz ciemniejsze odcienie głębokiego granatu i delikatnych niebieskawych fioletów poprzecinanych smugami chmur. Czasami dodatkowo rozjaśnianych przebłyskami księżyca skrywającego się za nimi raz po raz.
Szum fal wypełniał jego uszy tworząc jedną melodię wraz z dźwięcznym śmiechem Geraldine i tym jego własnym - bardziej twardym, szczekliwym i urywanym w przypadkowych momentach, gdy nachylał się, żeby ponownie ją pocałować. Świętowali. Choć minęło wiele lat to w dalszym ciągu było dla niego coś, co napełniało go tym ciepłym uczuciem spełnienia.
Był szczęśliwy jedząc twarde jak kamień, kiepsko nasączone (co było całkiem łagodnym określeniem) ciasto, którego lukier jakimś cudem znalazł się nawet na kuchennym suficie. Pijąc ognistą whisky, racząc się zdecydowanie bardziej zjadliwym od tortu jedzeniem zapewne podrzuconym na Horyzontalną przez Triss. A potem ze śmiechem tłumionym następną dawką pocałunków kotłując się w pościeli.
Gdzieś w oddali rozległo się głośne wycie syreny zwiastujące końcówkę dnia (choć mogło być grubo po drugiej) pracy nielicznych ludzi, którzy jeszcze kręcili się po okolicy. Ostatni pracownicy opuszczali to miejsce, by wrócić tu dopiero nazajutrz, jeśli nie dopiero po weekendzie.
Większość mieszkańców miasta już dawno ulotniła się do domów, żeby w spokoju podpinać ostatnie szczegóły swoich kostiumów bądź skończyć przystrajać domy na nadchodzące święto i teraz spała w spokoju, nie gnana przez lodowato zimne nabrzeże.
Ulice nieznacznie przycichły na kilka krótkich chwil. Zaledwie do jutra w nocy, kiedy to miały ponownie zalać się ludźmi. Miasto łapało oddech przed tym, gdy znowu zacznie wypełniać je gwar rozmów, pijackich krzyków, śmiechów i pisków. Tupot tysięcy butów, szelest niezliczonych peleryn, sukien, sztucznych peruk, kapeluszy i płaszczy.
Jednak tutaj w stopniowo coraz bardziej opustoszałym porcie miało być po prostu cicho, nie ciszej. Całkowicie cicho, może nawet odrobinę upiornie. Przynajmniej do jutra, bo Ambroise mógłby przysiąc, że gdy powoli i ostrożnie przemykał się w cieniu w kierunku miejsca spotkania, na metalowo-drewnianych drzwiach przynajmniej dwóch magazynów dostrzegł czarno-bordowe wstążki, balony i sztuczne pajęczyny w sprayu.
Magazyny przy nabrzeżu, szczególnie w jego mniej popularnym i wykorzystywanym krańcu z pewnością były świetną lokalizacją do organizacji jednej z tych szalonych mugolskich imprez, które co roku odbywały się z okazji Samhain... ...no, All Hallows' Eve, Halloween.
Ostrożnie i powoli wsunął się przez naruszone boczne drzwi, które zaskrzypiały cicho pod naporem dłoni.
Mrok rozciągający się w zakamarkach magazynu wzmagał wrażenie, że to miejsce żyje własnym życiem. Był gęsty i choć nieruchomy, to Ambroise raz czy dwa obejrzał się we wszystkie strony mając wrażenie, że coś z tych cieni cały czas go obserwuje, rusza się i drga niespokojnie.
W powietrzu unosił się odór stęchlizny, lekko drażniąca w nos metaliczna nuta, smród nieświeżych ryb i woń drewna doszczętnie przeżartego wilgocią, która nawet na chwilę nie przestawała trawić wysokiego pomieszczenia.
Nuta soli na wargach i języku przypominała o tym, co kiedyś było tu składowane. Najpewniej gdzieś w porzuconych skrzyniach nadal znajdowały się wory, których zawartość miała kiedyś posłużyć do konserwacji dorszy i linów a teraz mogłaby się przydać wyłącznie do posypywania chodników zimą, gdyby tylko ktoś o niej pamiętał.
Całe szczęście po splajtowaniu niegdyś tu urzędującej firmy nikt nie zainteresował się przejęciem przestrzeni. Nawet nie została posprzątana. Czas zatrzymał się tu w połowie lata w sześćdziesiątym pierwszym roku. Za dnia dało się to dostrzec znacznie bardziej niż obecnie, ale gdy przemierzał pomieszczenie, zagubiona kartka z kalendarza przyczepiła mu się do buta.
Strzepnął ją, ponownie się rozglądając. Przestrzeń, w której przystanął była wypełniona starymi etykietami, które zdążyły zżółknąć i stracić swoją czytelność.
Przez setki drobnych nieotwieranych okienek wpadały jedynie przebłyski światła przeplatające się z cieniami chmur coraz gęściej zachodzących dotychczas przejrzyste niebo.
Spojrzał na zegarek, przystając w ciemnym kącie jak mroczna, niemalże zlana z cieniem postać. W kapturze, długim płaszczu, rękawiczkach. Z twarzą zasłoniętą praktycznie tak, żeby widoczne były jedynie jego oczy. Z torbą zabraną z przedpokoju. Miał jeszcze kilkanaście minut. Lubił być odpowiednio przed czasem, żeby zadbać o rozejrzenie się po okolicy i nałożenie kilku zaklęć.
Tej nocy nie mogło być inaczej, choć zdecydowanie wolałby zostać w domu. Do tego czasu jego poduszka zdążyła zapewne stać się chłodna, ale miał nadzieję wrócić na tyle szybko, by zgarnąć z niej krótki liścik i znowu wślizgnąć się do łóżka, jakby jedynie wyszedł do łazienki. Nie planował tego spotkania. Ta konieczność pojawiła się na chwilę przed tym jak teleportowali się, aby spędzić sabatowy weekend nad morzem.
Nie zamierzał pozwolić, aby to popsuło im wieczór, więc nie dał po sobie poznać, że gdzieś w środku nocy będzie zmuszony nabazgrać kilka uspokajających wyjaśnień i pojawić się w miejscu, w którym niekoniecznie chciał teraz być.
Mimo to wyciągnął różdżkę zaczynając mruczeć kolejne inkantacje, póki miał trochę czasu.
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down