• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Poza schematem Wyspy Brytyjskie v
« Wstecz 1 2 3 4 5 … 10 Dalej »
[01.09.1972] And if I'm dead to you, why are you at the wake? || Ambroise & Geraldine

[01.09.1972] And if I'm dead to you, why are you at the wake? || Ambroise & Geraldine
Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#1
02.12.2024, 03:12  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 13.09.2025, 22:46 przez Król Likaon.)  
adnotacja moderatora
Rozliczono - Geraldine Yaxley - osiągnięcie Badacz Tajemnic III
Rozliczono - Ambroise Greengrass - osiągnięcie Badacz Tajemnic II

01.09.1972 - Whitby, Piaskownica

Wszystkie wydarzenia ostatnich godzin nadal drgały w jego głowie. Szczególnie te mające miejsce jeszcze przed kilkoma chwilami... ...paroma godzinami?... ...zegarek w sypialni dawno stanął, jakby rzeczywiście zatrzymali się tutaj w czasie. Tylko oni dwoje poza granicami tego, co działo się na zewnątrz. Pogrążeni w swoich własnych doznaniach, które tak okrutnie ironicznie kontrastowały z wilgocią, ciemnością i szaleństwem podziemnej jaskini.
Wyszli stamtąd. To było już za nimi, nie mieli musieć tam wracać. Ambroise naprawdę usiłował w to wierzyć, wypierać wspomnienie głosu brzmiącego w przestrzeni, mimo zdekapitowanej powłoki bytu i ognia trawiącego szczątki. Pomimo wrażenia, że to było zbyt łatwe, żeby mogło się tak po prostu skończyć.
Chuja było a nie łatwe, prawie tam zginęli. Niemalże stracił tam zarówno Geraldine jak i Thomasa, o którym pomyślał tak naprawdę pierwszy raz od kilku godzin, wcześniej skupiając się wyłącznie na tu i teraz. Rozpadaniu się i odzyskiwaniu stabilności w miejscu, które niemal zawsze przynosiło ten sam spokój.
Z osobą, która w tamtych chwilach dawała mu upragnione ukojenie, teraz też napełniając go złudnym spokojem, bo ponure myśli zdążyły już przeniknąć przez ich idyllę i pojawić się na horyzoncie. W dalszym ciągu je jeszcze od siebie odpychał, jednak nie wiedział na jak długo. Ile był w stanie to robić i co stanie się, gdy dopadnie ich światło nadchodzącego wieczoru. Pierwszego po pamiętnej godnej zapomnienia nocy.
Prawdopodobnie nigdy więcej nie chciał znaleźć się w Snowdonii. Nie zamierzał więcej odwiedzać tamtych rejonów. Zresztą nie było do czego powracać. Nie był już częścią tamtej rodziny, lubianym, ciepło witamy przyszłym zięciem, nie miał zostać mężem, nie dane mu było być kiedyś ojcem prowadzącym dzieci do dziadków. To wszystko nie należało do niego, nie było częścią jego przyszłości. Nieważne, jak bardzo by pragnął zatrzymać czes tu i teraz.
Tamto miejsce nieodmiennie miało mu się już kojarzyć z koszmarem zeszłego wieczoru, nawet jeśli nie było już śladu po tunelach. Grota sama zamknęła się za nimi, kamienie przysypały wejście, korzenie trwale zwaliły się na ziemię, nie było już śladu po korytarzach, które musiały mieć setki, jeśli nie tysiące lat a zniknęły dosłownie w przeciągu kilku minut.
Przynajmniej w jego oczach, bo przecież nie był żadnym ekspertem od podziemnych ścieżek. Tym był towarzysz Geraldine, który w przeciągu tego długiego czasu jaki zajęła im wędrówka zdążył znaleźć cholernie wiele czasu na to, żeby snuć historie o podziemnych grobowcach, murowaniu ludzi żywcem, zasypywaniu ich piachem aż nie mogli złapać tchu, krztusząc się i umierając w powolnym męczarniach. Samotni w ciemnościach, zapomniani, skazani na śmierć, porzuceni na jeden z najgorszych rodzajów śmierci.
Słońce zdążyło zmienić swoje położenie na nieboskłonie. Jego promienie oświetlały zakurzoną sypialnię, padały na szafkę nocną, zostawiały blade smugi na pościeli. Było ciepło i choć drobinki kurzu tańczyły w powietrzu w pokoju, który nigdy nie powinien być skazany na zapomnienie, Ambroise nadal czuł się jak część swojej przeszłości.
Zupełnie tak, jakby po prostu tu ze sobą leżeli jak co ten bardziej leniwy piątek. Pierwszy dzień długiego weekendu nad morzem w czasach, w których byli jeszcze tylko dwojgiem młodych ludzi marzących o wspólnej przyszłości.
Przebudził się gwałtownie, niespokojnie wyrwany ze snu o jaskiniach, o zwałach ciemnej ziemi, o zapomnieniu i grobowcach. Starał się nie kręcić, nie wiercić, łapiąc jak najcichszy oddech, żeby nie obudzić Geraldine. Jego koszmary nie były czymś, co powinno rzutować na jej sen. Potrzebowała odpocząć tak długo jak tylko mogła. Wiedział, że przynajmniej tyle mógł jej dać na pożegnanie. Kilka błogich chwil w jego ramionach zanim rozejdą się bezpowrotnie.
Przytulił Geraldine delikatnie, ostrożnie zamykając dziewczynę w swoich ramionach i wbijając wzrok w sufit. Potrzebował zmusić się do tego, by zamknąć oczy, próbując znowu zasnąć z myślą, że ta chwila jest jego. Stabilna, bezpieczna, pełna ciepłego światła i miękkich ramion oplątanych wokół niego. Nawet, jeśli wkrótce miała stać się przeszłością. I to przeszłością na zawsze.
Mimo, że obok niego leżała ta, którą kochał, to wszystko przestawało być słodkie. Jeszcze w świetle poranka kolejny raz bijąc się ze świadomością tego, co wcale nie umarło, musiał pamiętać o tym fakcie. Iluzja miała się rozmyć. Nawet teraz czuł jak zapach domu znika z każdym oddechem, cichym i nieuchronnym jak fale morza, które w końcu miały się cofnąć.
Ostatnie chwile spędzone z Riną były jak ulotny sen i miały nim pozostać, bowiem tego, co ich jeszcze łączyło, nie dało się zatrzymać.
Zamknął oczy, starając się zasnąć obok niej, ale nie mógł. Jego myśli krążyły wokół tego, co nieuchronnie nadchodziło. W przeciwieństwie do snu, bo choć był tak cholernie zmęczony to dalsze uśnięcie nie wchodziło w grę. Był zbyt rozbity.
Zamarł w jednej pozycji, starając się odzyskać równowagę i wkrótce rzeczywiście zaczął to robić. Oddech po oddechu ponownie pogrążył się w tym stanie, który choć wcale nie przynosił mu ulgi to przynajmniej dawał mu coś więcej aniżeli tylko mrok i ból. Bolało, rozbijało go na drobne kawałki, ale była jego światłem, ciepłem. Jeszcze przez kilka chwil, które kradli szarej rzeczywistości.
Kiedy tak na nią patrzył, świat zamierał na chwilę. Jej lekko falowane blond rozsypały się na poduszce niczym złociste promyki słońca wpadające przez przybrudzone okno, którego nigdy wspólnie nie umyją. Z lekka opalona skóra mieniła się ciepłym blaskiem. Piegi, które pojawiły się na jej nosie z nadejściem wiosny i pociemniały w miarę jak lato dobiegało końca, dodawały jej młodzieńczego wyglądu. Jak wtedy tamtego pierwszego lata, gdy byli jeszcze młodzi i nie wiedzieli, co miało ich czekać.
Uśmiechał się na myśl o wszystkim, co ich łączyło, jednak to nie był radosny uśmiech. To był grymas, bezwarunkowy odruch. Wspólne wieczory przed kominkiem na kanapie albo dywanie, długie rozmowy przy butelce ognistej, wspólne marzenia rysowane na pergaminie takim jak ten, który pozostawił, gdy odchodził. Spalił je wszystkie w tamtej jednej chwili. Nie musiał mieć nawet zapałek.
Niegdyś każda minuta spędzona w towarzystwie jego dziewczyny dodawała mu odwagi. Nawet wtedy, gdy jej przy nim fizycznie nie było, miarkował się i upominał, był uważny, ostrożny, czuł się pewniej, stabilniej niż kiedykolwiek po niej, ale teraz, patrząc na nią, miał wrażenie, jakby jego serce było jednocześnie pełne i puste z braku nadziei. Wiedział, że ta miłość była skazana na niepowodzenie, a mimo to nie mógł się jej pozbyć.
Gdy tak patrzył na Geraldine, doznawał podwójnego uczucia. Dwóch całkiem skrajnych emocji. Z jednej strony pragnął zachować tę chwilę na zawsze, zatracić się w zatrzymanym czasie. Z drugiej jednak napełniała go nieodparta tęsknota za tym, co miało już nigdy nie wrócić.
Z minuty na minutę uświadamiał sobie, że już niedługo te chwile miały być tylko wspomnieniem, bo nawet jeśli chciał, żeby ten moment trwał wiecznie to wiedział, że czas go nie oszczędzi. Czas nie oszczędzał nikogo.
Więc po prostu korzystał z tego, co mu jeszcze zostało, przenosząc spojrzenie z sufitu na Rinę przyglądając się dziewczynie z rosnącą melancholią a potem ponownie przenosząc wzrok na sufit, by nie obudzić jej spojrzeniem. Może to była idiotyczna, głupia myśl, ale nie chciał ryzykować. Jeszcze nie.
Spojrzał na nią kolejny raz, wyrysowując w myślach obraz jej twarzy, krągłości ciała, błysku kurzu unoszącego się wokół nich w powietrzu. Chciał, żeby to wszystko trwało na wieki, ale rzeczywistość, surowa i okrutna, nie pozwalała na takie marzenia.
Pragnął poczuć zapach ich niegdysiejszego poranka, zanurzyć w nim wszystkie zmysły i nigdy nie wypuszczać tego wspomnienia. Chciał, żeby te ostatnie chwile wymknęły się z rąk czasu, żeby czas jakoś o nich zapomniał, ale wiedział, że to niemożliwe.
Po prostu ponownie zamknął oczy, pozwalając sobie na chłonięcie ciepła i dotyku, jakby mógł się nimi nasycić na zapas. Przekręcił się na bok, wtulając twarz we włosy dziewczyny i przykrywając ją ramieniem. Jeszcze było dobrze.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#2
02.12.2024, 14:04  ✶  

Sen przyszedł. Czy tego chciała, czy nie postanowiła się mu oddać. Była zmęczona, wydarzeniami poprzedniej nocy, chociaż nie tylko, lato nie było dla niej łatwym czasem. Dawno nie miała możliwości wyrwać się od tego wszystkiego, co działo się wokół niej. Zapomnieć, chociaż na chwilę o wszystkich problemach życia doczesnego. Miała ich sporo, z jednym sobie poradziła, inne nadal czekały na swoją kolej. Sporo się działo, czuła dużą presję związaną z tym, aby jakoś ułożyć sobie to w głowie, nie szło jej to jednak najlepiej. Skorzystała więc z okazji, skoro sen nadszedł. Ostatnio nie zdarzało jej się to często, rzadko kiedy zasypiała na dłużej niż kilka godzin, jednak przy nim od zawsze wyglądało to inaczej. Przy Ambroisie udawało jej się wysypiać, cóż, to była jedna z tych rzeczy, których brakowało Geraldine, kiedy odszedł z jej życia. Niby nic takiego, jednak to wcale nie było takie proste, jakby się mogło wydawać.

Przebudziła się, poczuła ramię, które otaczało ją swoim ciężarem. Wiedziała do kogo należy, powoli powracały do niej wspomnienia mimionego dnia i nocy, chociaż dzień to było chyba zbyt wiele. Musieli zasnąć, wcale jej to nie dziwiło, bo przecież noc spędzili na polowaniu na demona. Miała wrażenie, że wydarzyło się bardzo wiele, a przecież nie minęły nawet dwadzieścia cztery godziny od momentu, w którym zeszli do jaskini. Starała się nie poruszyć, bo nie do końca jeszcze ułożyła sobie wszystko w głowie.

Byli zagubieni, znaleźli się w swoim domu, szukali pocieszenia, pozwolili sobie popłynąć, to wszystko. To nie mogło nic znaczyć, tylko dlaczego chciała, żeby to było coś więcej? Martwiło ją to, że w grocie mogło się coś wydarzyć, demon w końcu dotknął Roisa, co jeśli namieszał mu w głowie, co jeśli przestanie ją pamiętać? Bała się, że może odebrać jej to, co miała. Jasne, może po tym, co ich łączyło zostały tylko wspomnienia, jednak zależało jej na tym, aby on ją pamiętał, nie chciała stracić tego, co kiedyś razem mieli, bała się, że Ambroise wyprze ją ze swojej pamięci na zawsze. Jak mogłaby na to pozwolić? Czuła strach, dawno nie towarzyszyło jej to uczucie. Jasne, bała się demona, ale to było coś więcej, coś jeszcze gorszego. Poczuła dreszcze, które przechodziły przez jej całe ciało, kiedy sobie o tym pomyślała. Nie chciała, żeby ją zapomniał, bo przecież kiedyś łączyło ich naprawdę coś pięknego, może nie mieli szansy na wspólną przyszłość, jednak chociaż ta przeszłość im pozostawała. Mogli do niej wracać i myśleć o sobie ciepło.

Nigdy nie obdarzyła go nienawiścią, nie potrafiła myśleć o nim w ten sposób. Skrzywdził ją, to była prawda, niezaprzeczalna, ale nie potrafiła sięgać po takie uczucia. Zbyt wiele pięknych chwil razem przeżyli, było jej żal, że to się skończyło, ale nie mogła przecież mieć mu za złe tego, że postanowił odejść, miał do tego prawo, bardziej nie mogła zaakceptować tylko tego, w jaki sposób to zrobił. Nie doprowadził do konfrontacji, nic jej nie wyjaśnił, to ją najbardziej zabolało.

Wiedziała, że musiało minąć już trochę czasu od kiedy znaleźli się w Whitby, zwróciła uwagę na promienie słońca, które wpadały do sypialni. Czy się tym przejmowała? Średnio. Raczej i tak nikt na nią nie czekał, nikt jej nie szukał, jej chwilowe zniknięcie nie powinno zrobić na nikim wrażenia, może Astaroth mógł zauważyć jej nieobecność, zresztą nie wspomniała mu o tym, gdzie idzie i co zamierza robić, pewnie powinna dać mu znać, że żyje i nic się jej nie stało, bo potrafił podejmować nieprzemyślane decyzje, co zresztą było chyba ich rodzinną przypadłością.

Otworzyła oczy na krótką chwilę, zamknęła je znowu, bo chyba jeszcze nie chciała się mierzyć z tym, co miało nadejść, tak było prościej, kiedy mogła leżeć, w tym łóżku wtulona w mężczyznę, którego kochała. Nie chciała zastanawiać się, co będzie kiedy faktycznie się obudzą, kiedy będą musieli opuścić to miejsce, wolała po raz kolejny skupić się na tej chwili, próbowała zasnąć, ale sen teraz nie przychodził.

Nie miała pojęcia, czy Ambroise się obudził, czy też nie spał. Zastanawiała się, co myśli o tym wszystkim, czy miał ochotę zniknąć z tego miejsca, tak jak zrobił to ponad rok temu. Ponownie odejść, zostawić ją samą? Nie chciała tego przeżywać ponownie. Zdecydowanie wolała, aby tym razem to wyglądało inaczej, była gotowa się zmierzyć z tym, co miało nadejść. Jakoś sobie poradzi. Wiedziała, że sporo ją to będzie kosztowało, ale przynajmniej była świadomo, że do tego dojdzie. To zmieniało nieco postać rzeczy.

Poruszyła się w końcu, dotknęła dłonią jego ręki, którą ją obejmował, właściwie to położyła ją na niej, jakby nie chciała, żeby wypuszczał ją z objęć, jeszcze nie teraz. To nie był odpowiedni moment.

Nie chciała się odzywać, bo właściwie to nie miała pojęcia, co mogłaby mu powiedzieć. Czy wypadało podziękować? Za to, że znalazł się z nią w tej jaskini, walczył u jej boku, ryzykował, a później teleportował się z nią tutaj, gdzie razem dochodzili do siebie? Nie chciała psuć tego wszystkiego, co się między nimi wydarzyło, miała wrażenie, że czego tylko nie powie, to może być źle odebrane, może spowodować, że postanowi stąd odejść.

Oddychała więc powoli, wtulona w niego, korzystając z tego, że znowu ma go tak blisko siebie, mogła sobie przypomnieć jak było jej dobrze, kiedy miała to na co dzień, kiedy jeszcze mieli przed sobą jakąś przyszłość. To było całkiem przyjemne uczucie, chociaż wiedziała, że nie potrwa długo. Mogła przynajmniej chociaż przez chwilę oszukiwać się, że jeszcze będzie przepięknie, że wszystko się ułoży, chociaż rozsądek podpowiadał jej, że nie ma takiej możliwości, że już dawno to pogrzebali.

Tak łatwo im przyszło jednak lgnięcie do siebie, że nie potrafiła odsunąć tej myśli, że może jednak wcale nie było z nimi tak źle, że może jeszcze była jakaś nadzieja?

Bardzo by chciała, żeby faktycznie tak było, tylko czuła, że może się oszukiwać, że to nic nie znaczyło, że może po prostu potrzebowali dzisiaj kogoś bliskiego, a przecież oni byli kiedyś sobie bardzo bliscy.

Z nikim nigdy nie udało jej się stworzyć takiej silnej więzi, nie sądziła, że w ogóle będzie to możliwe do powtórzenia, nie wydawało jej się, aby dało się to powielić.

Zamierzała więc chłonąć te ostatnie wspólne minuty, może godziny, które zostały im dane. Bez słowa, bo nie chciała być tą, która przerwie tę ciszę która ich otaczała, to mogło być początkiem prawdziwego końca.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#3
02.12.2024, 15:55  ✶  
W miarę jak słońce przesuwało się po niebie a cień sunął po podłodze malując wzory na starych zakurzonych deskach, które niegdyś niemalże co weekend odzyskiwały swój blask. Wymyte, nie zakurzone jak teraz, pachniały dokładnie tym samym pomarańczowym środkiem do podłóg. Obecnie już praktycznie niewyczuwalnym w powietrzu. W sypialni pachniało morzem, kurzem i tą charakterystyczną nutą wspólnego poranka. Czymś, co wcale nie drażniło w nos tylko wywoływało nieco smutny, zmęczony uśmiech, bo...
...było im dobrze, prawda? Wtedy i teraz, jeszcze przez kilka chwil. Jak długo? Nie wątpił, że w tym bladym świetle świtu czuli się dobrze. Widział to po Geraldine, nie odsunął tego od siebie. Wspólnie podjęli tę decyzję. Razem we dwoje zatopili się we wspomnieniach tego, co kiedyś ich tu łączyło. Ulegli temu pociągowi i nostalgii, oddali się żarowi pożądania i nie spłonęli. Może wcale nie musieli spłonąć? Może mieli zrobić to już za kilka minut?
Czas płynął a słońce wciąż świeciło, wypełniając pokój złotym blaskiem. Było już późno. Z pewnością spali dłużej niż mogliby przewidywać. Nawet nie pamiętał, w którym momencie odpłynęli. Wiedział wyłącznie tyle, że obejmował ją przez cały ten czas, wybudzając się co chwilę i szukając ciepła ciała Yaxleyówny. Dowodu na to, że faktycznie im się udało. Wyszli stamtąd. Wrócili do domu, nawet jeśli wyłącznie na parę godzin.
On w myślach wrócił do wspólnych poranków, kiedy budzili się razem, nie mając pojęcia, co przyniesie nowy dzień, ale wiedząc, że cokolwiek się stanie, mieli coś, co nie zdarzało się często. Bywały chwile, kiedy wydawało mu się, że nie przetrwają burzy, ale mimo wszystko zawsze znajdowali drogę do siebie.
Wychodzili z tego, więc czemu przestali? W ciepłym świetle popołudnia zawieszonego w czasie, gdy kurtyna nostalgii jeszcze nie opadła, naprawdę się nad tym zastanawiał. Mimowolnie wracał pamięcią do tych wszystkich dni przed odsunięciem się z życia Riny. Przed tym jak od niej odszedł, sięgając jeszcze głębiej do tego, co za sobą wtedy zostawił.
Do tych wszystkich chwil, które były dla niego najcenniejsze. W których mogli być sobą, bez masek i udawania. Kiedy choć oboje wiedzieli, że życie nie zawsze miało być łatwe, potrafili ze sobą rozmawiać. Nie musieli milczeć, unikać swojego wzroku. Obawiać się tego, co mogło nadejść między nimi. Wystarczyło, że świat był skomplikowany i trudny, ich wspólne życie nie musiało takie być.
Jacy głupi wtedy byli. Jacy naiwni i młodzi. No, właśnie. Ambroise miał wrażenie, jakby od tamtego czasu wcale nie minęło kilkanaście miesięcy tylko długie dekady. To było zaledwie półtora roku. Zaledwie i aż. Całe wieki, aby uświadomić sobie, co wtedy porzucił, stracił i czego nie miał już odzyskać.
W powietrzu unosił się delikatny kurz, wirujący w promieniach słońca, każdy zakamarek sypialni krył w sobie echa przeszłości, ale w tej chwili nie wzbudzał w nim chęci wycofania się czy ucieczki przed widmami dawnych lat. Jeszcze wszystko było na swoim miejscu. W ich sypialni panowała błoga cisza przerywana jedynie odległym szumem fal i delikatnym szelestem liści, które poruszał łagodny wiatr.
Morze musiało uspokoić się, gdy spali. Fale widoczne na horyzoncie za oknem były znacznie niższe niż o poranku. Gdzieś tam trwał piękny pierwszy dzień września. Chyba, bo przecież zegarek nie działał (zresztą i tak nie pokazałby, ile przespali) a kalendarz na ścianie zatrzymał się na wiośnie siedemdziesiątego pierwszego.
Nie zmieniła go? Nie zerwała kartek? Nie zdjęła ze ściany? To zabolało. Ukłuło. Zupełnie tak, jakby powrócenie do Piaskownicy po dramacie nocy rzeczywiście przywołało ich to z powrotem do tamtej chwili, zanim wszystko rozsypało się w popiół i piach.
Nie mógł pozwolić sobie, aby tak na to patrzeć. W jego sercu nie mogła zatlić się nadzieja, że to popołudnie, pełne słońca i ciszy, stanie się dla nich nowym początkiem. Nie mogło nim być. Nawet w tych chwilach, kiedy wszystko wydawało się być w porządku, jakby mogli po prostu obudzić się w przeszłości i na nowo odnaleźć sens i cel. To była iluzja, która miała zniknąć. Pęknąć i wyparować.
Drgnął czując dotyk na swoim ramieniu, instynktownie odpowiadając mocniejszym uściskiem. Przesunął rękę, delikatnie obejmując Geraldine w talii, bez słowa przyciągając ją bliżej siebie. Nie potrzebował się odzywać, aby wyrazić to, co czuł, prawda? Aby ukraść jej jeszcze moment, zatapiając twarz w jasnych włosach i biorąc płytki oddech, gdy poczuł w nich ślady tamtej nocy.
Nie zmyli ich z siebie do końca. Byli w swoim małym świecie, gdzie wszystko było proste. W nadmorskim domu, gdzie czas płynął wolniej a problemy zdawały się być daleko za horyzontem, jednak pewne sprawy nadal pozostały z nimi. Między nimi.
Łatwo byłoby mu się łudzić, że ich splecione w miękkiej pościeli ciała mówiły więcej niż jakiekolwiek wypowiedziane zdanie. Zdawał sobie sprawę z tego, że już nie spała. Tamtym gestem, świadomym przyciągnięciem dziewczyny do siebie dał do zrozumienia, że on również nie. To była ich kolejna decyzja. Ta, by zachować tę ciszę, spróbować trwać w niej jeszcze tak długo jak to możliwe.
Wiedział. Oboje wiedzieli, że rzeczywistość miała dogonić ich prędzej czy później, więc nie musieli tego psuć. Nie, dopóki czas sam się o nich nie upomni. Szczególnie, że wcale nie chciał tego robić. Nie myślał o tym, by odchodzić, przynajmniej nie teraz. Jeszcze nie. Nie pragnął się stąd wymknąć, nie planował tego nawet przez moment, nawet jeśli miał możliwość, aby to zrobić.
Po prostu obejmował Geraldine, w dalszym ciągu nie otwierając oczu, ale pozwalając sobie na to, aby mieć ją dla siebie jeszcze przez chwilę. Powolnym ruchem przesuwając ustami po jej miękkiej szyi, składając na skórze pierwszy pocałunek. Później kolejny, równie delikatny i miękki. Kaskadę drobnych pocałunków bez jakichkolwiek słów.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#4
02.12.2024, 22:29  ✶  

Wydawało jej się, że na dworze jest dziwnie spokojnie. Wiatr był delikatny, nie było słychać typowego dla tego miejsca głosu fal dobijających się od klifów, jakby i natura okazywała, że ten dzień należy do tych sielankowych, słońce również nie przestawało intensywnie świecić, chociaż chyba bliżej było do jego zachodu. To udało jej się wyczytać z tego, gdzie padały w tej chwili jego promienie.

Ile czasu spędzili w łóżku, ile spali? Nie miała pojęcia, nie interesowało jej też to jakoś specjalnie, przecież nigdzie się nie spieszyła. Mogła pozwolić sobie na te kilka godzin zapomnienia bez żadnych wyrzutów sumienia, nic takiego się przecież nie wydarzyło. Wygrali walkę z jej wyimaginowanym bliźniakiem, zasługiwali na odpoczynek. Nie pamiętała zresztą kiedy ostatnio zdarzyło jej się przespać tyle godzin, musiała być bardzo zmęczona, wolała nie korzystać z argumentu, że stało się to przez obceność Roisa u jej boku, chociaż miała świadomość, że kiedy znajdował się obok to zawsze spało jej się lepiej, no, w ogóle spała, co ostatnio wcale nie zdarzało się zbyt często. Wspomagała się eliksirami na sen, które przepisywała jej Florence, wtedy potrafiła przespać chociaż kilka godzin.

Miała wrażenie, że cofnęli się w czasie do tej wiosny, kiedy przebywali tutaj ostatnio. Nie czuła wcale, że nie jest to właściwe, chociaż musiała pamiętać, że przecież minęło naprawdę wiele dni od kiedy byli ze sobą aż tak blisko. Docierało do niej jak jej tego brakowało. Tej beztroski, może głupiej, dziecinnej naiwności, ale to było na swój sposób całkiem urocze, przecież żyło im się wtedy całkiem nieźle. Cały świat wydawał się nie mieć żadnego znaczenia, byli tylko oni, zakochani sobie do szaleństwa. Zapomniała jak to jest czuć coś tak bardzo intensywnie, bo ostatnio raczej towarzyszyła jej pustka, zwłaszcza jeśli chodzi o jakiekolwiek pozytywne emocje, stała się posępnym i smutnym człowiekiem, chociaż próbowała tego nie okazywać, co wcale nie było takie proste. Ubierała maski, bo to było wygodne, bo nikt jej wtedy nie wypytywał o szczegóły, jasne, bywały chwile, że zdarzało jej się pękać, jednak mało kto ją widział taką nieudolną. To pozwalało jej w jakiś sposób utrzymać swoją reputację, która była przecież dla niej dosyć istotna. Szczególnie w momencie, w którym była chyba jedynym oficjalnym reprezentantem swojej rodziny, Astaroth nie prezentował się aktualnie najlepiej, a James, James znowu przepadł w jakiejś puszczy. Wiele miała na swoich barkach, ale się nie skarżyła, kiedyś pewnie nigdy w życiu nie zakładałaby, że to ona stanie się tą, która będzie dbała o to wszystko, jak widać wiele się zmieniało. Pojawiały się rzeczy na które nie miała wpływu i musiała się nimi zajmować, chociaż przecież zawsze powtarzała, że nic nie musi, punkt widzenia jednak zmieniał się w zależności od sytuacji.

Teraz jednak nic nie było ważne, nie liczyło się to, co na nią czekało, kiedy stąd wyjdzie, czemu będzie musiała stawić czoło, miała jeszcze sporo rzeczy do ogarnięcia, wróci do nich później. Powinna się skupić na mężczyźnie, którego ciepło czuła na swoim ciele. Było to całkiem przyjemne, znowu czuła się bezpiecznie, chociaż rozsądek sugerował jej, że to wcale nie oznaczało nic dobrego. Pękła, otworzyła się dzisiaj znowu na niego, chociaż wiedziała, w jaki sposób może się to skończyć, nie może, na pewno tak będzie. Nie spodziewała się cudów, nie liczyła na pozytywne zaskoczenie, nowe początki, to raczej nie było im pisane, bo gdyby było, to przecież nie pozwoliliby sobie na taką długą rozłąkę. Nie unikaliby siebie przez tyle czasu, nie udawaliby, że nie pamiętają o swoim istnieniu. Znaleźliby sposób, aby do siebie wrócić, jednak tego nie zrobili. Sama nie miała pojęcia dlaczego, znaczy tak, wiedziała, że uderzyło to w jej dumę, ale czy to naprawdę był powód, aby nie spróbować walczyć o to, co udało im się stworzyć? Nie wystarczający, ale teraz mogła tylko zastanawiać się nad tym, co by było gdyby.

On również nie spał, upewniła ją w tym jego dłoń, która mocniej ją objęła. Przysunął ją też bliżej siebie. Dalej jednak nie rozmawiali, nie odzywali się ani słowem. Może tak było lepiej? Bezpieczniej jest nie mówić nic, bo przecież słowa potrafiły ranić bardziej od noży, wbijać się zdecydowanie głębiej i zostawiać rany, które nie potrafiły się zabliźnić.

Cisza wcale jej nie przeszkadzała, nie była taka zła, nie kiedy czuła na swoim ciele jego oddech. Nie uciekła stąd, nie zniknął, póki co nigdzie się nie wybierał, to jej wystarczało. Najwyraźniej też nie chciał jeszcze wracać do rzeczywistości, mogli oddać przeszłości odpowiedni hołd. Zasługiwali na to, czyż nie? Spotkało ich wiele złego ostatniej nocy, to była idealna chwila, aby zapomnieć o tym, co się wydarzyło. Przetrawić to, korzystając ze swojej bliskości.

Skóra zaczęła ją palić, ponownie, gdy pozostawiał na jej szyi ślady po kolejnych pocałunkach, przymknęła oczy, znowu zaczęła odpływać. Było tutaj całkiem błogo, z daleka od świata, w sypialni, która przypominała o wielu przyjemnych chwilach. Nie, żeby ich życie zawsze było usłane różami, ale jakoś potrafili za każdym razem wyjść na prostą, odnaleźć siebie, jakieś rozwiązania. Co poszło nie tak? Teraz to nie było ważne.

Odwróciła się w końcu do niego, jednym płynnym ruchem, teraz jej twarz znajdowała się tuż przed jego twarzą. Wpatrywała się w jego oczy, próbowała coś z nich odczytać, jednak nie miała pojęcia, czy jeszcze to potrafi, niemalże zetknęła ze sobą ich nosy i po prostu patrzyła. W końcu jej dłoń wylądowała na jego włosach, zaczęła owijać sobie wokół palca jeden z dłuższych kosmyków. Mogłaby w ten sposób spędzić wieczność, ale wiedziała że nie będzie to możliwe.

Dostrzegła na jego czole dorbny ślad po runie, którą narysował mu na twarzy Thomas, sięgnęła do niego palcem wskazującym i próbowała go bardzo delikatnie zdrapać, nie powinien mieć na twarzy jej krwi, to było już za nimi, najlepiej, jakby pozbyli się wszelkich śladów po wizycie w tej nieszczęsnej jaskini.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#5
03.12.2024, 00:31  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 03.12.2024, 03:05 przez Ambroise Greengrass.)  
Delikatnie przyciągnął ją do siebie, czując ciepło jej ciała. Owinął ją ramionami, tworząc wokół niej ochronny kokon z kołdry pachnącej kurzem i wspomnieniami. Tym, co jednocześnie było tak bezpiecznie otulające i powoli znowu stawało się tak cholernie trudne.
Dopóki nic nie mówili, mogli w dalszym ciągu udawać, prawda? Tylko dlaczego nie był o tym już taki przekonany? Czemu momentalnie otworzył oczy, wpatrując się w dziewczynę, gdy wykonała gwałtowny ruch? Chciała wysunąć się z jego ramion? Planowała odejść?
Nie wiedzieć czemu wywołało to u niego podświadomie niespokojny grymas. Ot, niby tylko lekkie wygięcie warg i przełknięcie śliny, ale zdecydowanie rozluźnił się dopiero wtedy, kiedy znowu wróciła na swoje miejsce. Jeszcze teraz była jego, nadal znajdowała je w jego ramionach, do których kształtu tak bardzo pasowała.
Kiedy to stracili?
Przecież wiedział. Doskonale pamiętał pierwszy moment niepokoju, który zaczął kruszyć gładką taflę ich obrazu. Cień, który podstępem wkradł się w jego życie i sprawił, że Roise nie mógł już dłużej udawać.
Zawsze jakoś sobie radzili. Ich życie nie było usłane różami, ale przecież wiele lat upierał się, że skoro wybrała sobie botanika to w sumie oboje wiedzieli, że czasami trzeba będzie użyć sekatora a czasami po prostu oparzyć się pokrzywami i pokłuć kolcami. Ostatecznie byli w stanie odnajdywać się na różnych płaszczyznach. Trwali obok siebie dopóki już nie mogli.
To była słuszna decyzja. Nie musiała ani nie mogła być dobra, ale była słuszna. Geraldine chyba podświadomie to wiedziała, bo nie próbowała zmienić tamtej decyzji. Chyba pierwszy raz w życiu tak naprawdę go posłuchała. O ironio, właśnie w tej sprawie.
Nie wiedział czemu (bujda, doskonale wiedział) tak bardzo go to zabolało. Zrezygnowała z niego bez słowa, bez reakcji, bez jakiejkolwiek próby odzyskania kontaktu. A potem się zaręczyła. Szybko, wręcz błyskawicznie. To było jak kolejny policzek, więc on również nie chciał poszukiwać już niczego, co miałoby z nią związek.
Jeśli zawsze tęsknił, parokrotnie będąc bliskim zrobienia czegoś głupiego to przestał, usiłując uszanować zerwanie z nim tej ostatniej nici. Tej, która najwyraźniej w dalszym ciągu była między nimi, stając się dostrzegalną tak w bladym świetle świtu jak i w ciepłych smugach popołudniowego słońca.
Oparł czoło o jej czoło, czując ciepło znajomego spokojnego oddechu. Przyjemne, ogarniające jego skórę, napełniające go spokojem pozwalającym odegnać resztki tamtych wszystkich nocnych mar i zatracić się jeszcze przez chwilę w delikatności tego subtelnego dotyku. W miękkości ciała pod jego palcami i drobnych, kosmykach gilgoczących go w twarz. Pofalowanych od zamoczenia ich w słonej wodzie a następnie niedokończonym prysznicu, pod który zapewne warto byłoby, by wróciła... ...on też... ...więc wrócili? To brzmiało najbardziej właściwie.
Jednakże Ambroisa w tej chwili nie interesowały takie rzeczy. Nie miał zamiaru robić czegokolwiek pochopnie. Nie chciał wychodzić z łóżka, gdy było im tu tak dobrze, błogo i przyjemnie. Zupełnie tak, jakby po prostu obudzili się w jakiś przypadkowy weekend spędzany w nadmorskim domu, zaraz zamierzając zacząć snuć pierwsze plany na przebieg dnia albo decydując się wcale ich nie robić.
Swego czasu to było właśnie najpiękniejsze. Nie zawsze musieli spędzać czas w jakiś bardzo aktywny, energiczny sposób. Rzecz jasna, bliskość morza i otoczenie natury sprzyjały sięganiu po zajęcia sprzyjające krzepie, natomiast nie zawsze od samego rana. Czasami nawet wcale, bo postanawiali oddawać się lenistwu w łóżku albo na kanapie czy na kocu rozłożonym gdzieś niedaleko domku.
Ten poranek wyglądał tak, jakby mogli wyjąć go spośród kart księgi wspomnień. Zupełnie tak, jakby jakimś cudem udało im się na nowo zanurzyć w przeszłości, jakby cofnęli wskazówki zegara i dlatego on stanął. Znaleźli się tu, lecz nie teraz, tylko kiedyś albo na chwilę w jakiejś alternatywnej linii czasowej, gdzie wszystko było dobrze.
Mógł całować Rinę po szyi, rozkoszując się gęsią skórką, którą wywoływały u niej jego pocałunki, więc nic dziwnego, że ani myślał je przerywać jeszcze przed kilkoma chwilami i nie zrobiłby tego, gdyby to ona nie obróciła się do niego, tonąc bardziej w jego ramionach.
W dalszym ciągu leżeli razem w pościeli, ale teraz niemal instynktownie otworzył oczy, wpatrując się w znajomy błękit. Tonął w nim, pozwalał sobie na to bez zastanowienia, bo dopóki milczeli, ich chwila trwała. Nie przerywali ciszy, ale trudno byłoby udawać, że robili to nieświadomie. To było coś całkowicie w zasięgu ich rąk, kolejny moment zatracenia, na który sobie zezwalali.
Mógł napawać się tym widokiem z bliska, wodząc spojrzeniem po niewielkich ciemnych plamkach na tęczówkach Yaxleyówny, ciemniejszych obwódkach wokół zewnętrznych krawędzi, błyszczących punkcikach. Pozwalał sobie na to, by przyciskać czoło do jej czoła, stykając się z nią czubkami nosa i splatając ich oddechy.
W pierwszej chwili uśmiechnął się do niej na ten widok. Na jej oczy, którymi go teraz świdrowała, dając mu do zrozumienia, że starała się go przejrzeć. Nie wycofał się pod jej spojrzeniem. Po prostu się uśmiechnął. Miękko i czule, może nawet trochę chłopięco jak to miał w zwyczaju, gdy jeszcze ich życiem nie zawładnęło to, co ostatecznie doprowadziło do rozpadu wszystkiego, co tak skrzętnie gromadzili, rozwijali, budowali przez lata.
Przez chwilę ponownie zadziałały stare przyzwyczajenia. Nawyki, które powinny odejść w zapomnienie, ale jakimś cudem zostały między nimi mimo upływu czasu. To, że zamiast odsunąć się od niej, bo przecież już nic ich nie łączyło lub pocałować dziewczynę na dzień dobry jak to mógłby zrobić, bo to byłoby całkiem odpowiednie w stosunku do kogoś, z kim spędziło się noc (tak właściwie to pół dnia) bez namysłu wystawił czubek języka, muskając nim jej górną wargę i świadomie zezując po to, żeby się do niego uśmiechnęła.
Nawet nie do końca zdawał sobie z tego sprawę. To był odruch. Podświadoma reakcja na czoło przyciśnięte do czoła, co niektórym mogło się wydawać romantyczne, zaś w rzeczywistości zazwyczaj wychodziło całkiem pokracznie. Perspektywa, z której na siebie patrzyli raczej nie była zbyt atrakcyjna, więc przynajmniej mogła być choć trochę zabawna.
Przelotnie przeniósł wzrok na dłoń Geraldine, której smukłe palce wsunęły się w jego trochę przydługie, zdecydowanie okrutnie rozczochrane włosy. Powracając oczami do błękitnych tęczówek kobiety, mimowolnie uniósł kąciki ust w cierpkim półuśmiechu.
No cóż to było długie półtora roku, wiele miesięcy, odkąd dał komukolwiek dotknąć swojej głowy i tego, co na niej miał. Tak właściwie to poza tym nielicznym gronem ludzi, których darzył specjalnymi względami, nie cierpiał, gdy ktokolwiek usiłował dotykać jego włosów. Nie czuł przytłaczającej potrzeby, by coś z tym robić, bo nie, po prostu nie.
Mógłby sam to zrobić. Poprosić Roselyn, ewentualnie może Norę albo którąś z kuzynek, które już za dzieciaka maltretowały go szczotkami do włosów i kucykami, ale podświadomie tego nie zrobił. Dbał o to, żeby wyglądać właściwie i wzruszał ramionami, raczej uznając to za moment przejściowy w zmianie stylówki.
Nie to, że chyba podświadomie nie zmienił tego w sobie od tamtego poranka. Bo włosy magazynowały wspomnienia, prawda? A on wcale nie chciał zapominać o tym, co było. Jedynie starał się żyć dalej, wypierając je gdzieś głęboko w próżnię, ale wracając do nich jak do posępnych starych przyjaciół w ciemnościach bezsennych nocy.
Znowu wykrzywił jeden kącik ust, gdy zaczęła zeskrobywać mu coś z czoła. Mógł się tylko domyślać, że w dalszym ciągu chodziło o tę jego pokraczną runę. Gdyby nie tamten lęk i obawa, przerażenie, do którego nie chciał powracać (nawet jeśli robił to w koszmarach) zacząłby się zastanawiać, jakim cudem jego runa tak mocno trzymała się na skórze, gdy ona bezwiednie zmazała swoją.
Lecz przecież miała naturalny talent do ładowania się w kłopoty, prawda? To w niej...
...no właśnie.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#6
03.12.2024, 14:21  ✶  

Najwyraźniej jeszcze nigdzie się nie wybierali. Nie zakładała nic, nie miała pojęcia, ile czasu spędzą w tym domu, jak długo pozwolą sobie zostać w tym bezpiecznym miejscu. To była całkiem miła odmiana od codzienności, zabawne, że kiedyś tak często to robili, a teraz traktowała to, jako coś bardzo wyjątkowego. Pewnie wynikało to z tego, że w ogóle nie zakładała, że przyjdzie jeszcze im to powtórzyć, zupełnie nie brała pod uwagę takiej możliwości. Może i czasem marzyła o powrocie do tego, co mieli, nie była jednak na tyle odważna, aby zrobić cokolwiek w kierunku, aby to odzyskać. Jak widać mogła spróbować, nie powinna tego skreślać, ale to zrobiła. Cóż, żal za to, czego nie zrobiła przyjdzie później, teraz wolała się skupić na tym, co mieli, co miało się skończyć, ale aktualnie trwało. Nie była to może szczególnie kolorowa wizja przyszłości, ale co innego jej pozostawało.

Mieli swoje wzloty i upadki, ale nigdy nie spodziewała się, że ich relacja może zakończyć się tak szybko. Raczej potrafili rozmawiać o tym, co ich gnębiło, co im nie pasowało, nie mieli problemu z tym, aby szukać rozwiązań, które mogłyby poprawić ich wspólną egzystencję w świecie. Tyle, że pojawił się moment, w którym tego nie zrobili. Nie miała pojęcia, jak doszło do tego, że to eskalowało w rozstanie, czyli właściwie w coś, czego nigdy nie zakładała. Nie spodziewała się, że kiedykolwiek będą w stanie żyć osobno, nie po tylu latach, które wspólnie spędzili, jak widać całkiem szybko musieli się odnaleźć w nowej rzeczywistości, bez siebie. Nie, żeby to jej pasowało, ale nie miała innego wyjścia. Zresztą to, jak wyglądało jej życie aktualnie świadczyło o tym, jak sobie świetnie radziła... Po prostu wyśmienicie.

Na pewno kłóciłaby się z nim, czy to była słuszna decyzja, zresztą ona nie podejmowała żadnej decyzji, więc tak naprawdę to nie było coś, co mogła rozważać. W jej przypadku to wygladało zupełnie inaczej. Nie pogodziła się z tym do dzisiaj, nie rozumiała podstaw tego zachowania. Wiele razy zastanawiała się, czy zrobiła coś w nieodpowiedni sposób, czy faktycznie dała mu powód do tego, aby się od niej tak drastycznie odciął. Nie mogła mieć wpływu na podjęte przez Roisa decyzje, ale chętnie by się tego dowiedziała, bo nie dawało jej to spokoju. Nie sądziła jednak, że teraz dostanie odpowiedzi, właściwie to w tym momencie w ogóle nie chciała o nie prosić, bo teraz zachowywali się, jakby nic się nie stało, jakby było jak dawniej, więc dawała się temu ponieść, bo wiedziała, że to nie będzie trwało nieskończenie.

To mógłby być jeden z tych weekendów, które spędzali w Piaksownicy, zaplątani w pościeli, nie zastanawiający się nad tym, co muszą, a czego nie muszą robić. Spędzili tutaj wiele podobnych poranków, wieczorów, dni. To nie było nic nowego, wręcz przeciwnie, tyle, że tak dawno tego nie robili, że wydawało jej się to czymś zupełnie nowym, nieznanym - chociaż przecież tak nie było.

Nie zamierzała jeszcze wychodzić z tego łóżka, opuszczać tej bezpiecznej przestrzeni. Czuła, że jeśli to zrobią, to wszystko znowu się rozsypie i nie będzie co zbierać, zresztą odpoczynek na pewno by się im przydał, mimo tego, że przespali większość dnia. To, co się wydarzyło było całkiem mocno wyczerpujące i nie chciała jeszcze musieć wracać do życia. Dobrze jej było ukrytej za ścianami tego domu, szczególnie, że Roise znajdował się tutaj z nią. Może to było nieco desperackie, ale naprawdę chciała wykorzystać tę chwilę i docenić to, co zostało jej dane, taka okazja mogła się już nigdy więcej nie powtórzyć.

To było całkiem przyjemne, dawno nie spędzała czasu w podobny sposób, bo ciągle się gdzieś spieszyła, jej życie było pełne spraw, którymi musiała zajmować się od razu, w sumie całkiem dobrze było sobie pozwolić na taki moment oderwania od rzeczywistości. Powinna robić to częściej. Łapać oddech, żyć, bo właściwie dopiero teraz poczuła, że żyje, dawno nie miało to miejsca.

Nie powinno to dobrze o niej świadczyć, bo zdarzyło się to pierwszy raz od dawna, przy jego boku, ale było też potwierdzeniem tego, że to co ich łączyło było wyjątkowe. Temu nie dało się zaprzeczyć, czy tego chciała, czy nie, to nie mogła udawać, że tak nie było.

Zrobiło jej się ciepło na sercu, gdy zobaczyła jego uśmiech, odruchowo też uniosła swoje kąciki ust. Nie było sensu przejmować się niczym innym, kiedy znajdowali się obok siebie i najwyraźniej i ona i on tego chcieli. Nie powinna myśleć o tym, że mógł to być nowy początek, ale podświadomie coś sugerowało jej, że właściwie dlaczego nie? Zresztą szybko odsunęła te myśli od siebie, lepiej było patrzeć na to, jako na pożegnanie, żeby niepotrzebnie się nie rozczarować, a najlepiej byłoby w ogóle nie analizować tego, co tutaj robili. Okaże się później do czego miało to ich doprowadzić.

Cóż, nie dało się zbyt długo na siebie spoglądać przy tych przyciśniętych czołach, oczy dosyć szybko się męczyły, nie było to szczególnie wygodne, ale zaczynało się robić zabawnie, w sumie często dobrze się bawili w swoimi towarzystwie, przy nikim innym zresztą nie potrafiła się tak otworzyć jak przed nim. Doskonale znali swoje ciała, ale też umysły, to było niesamowite.

Nie zdążyła zareagować, kiedy musnął językiem jej wargę, zapewne by go ugryzła, gdyby dostrzegła szybciej, co planuje, w tej sytuacji jedynie uśmiechnęła się do niego ponownie. Było jej tak lekko i przyjemnie jakby nic się nie zmieniło.

Nie miała pojęcia, jak doszło do tego, że jego runa była taka trwała, to nie tak, że całe malowidło nadal tkwiło na jego twarzy, ale mimo wszystko, nadal jakaś drobna część tam pozostawała. Udało jej się jednak pozbyć tej resztki dosyć szybko, zabawne, że jej runa starła się już podczas wizyty w jaskini.

Nie odsunęła później ręki, powoli przemierzała opuszkami palców po jego twarzy, chciała poczuć ponownie pod palcami jej fakturę, zresztą mieli czas, aby mogła to zrobić. Nie chciała tego zapomnieć, póki więc miała okazję, to z niej korzystała.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#7
03.12.2024, 16:29  ✶  
Nic się nie zmieniło. Nic a nic. To był po prostu kolejny ciepły poranek pod sam koniec lata pośród lekkiej pościeli. Przy oknach, które wpuszczały promienie słoneczne rozjaśniające wnętrze sypialni. Na zewnątrz było przyjemnie. Jeśli wiał jakiś wiatr to był on spokojny i cichy, bardzo delikatnie poruszał listkami drzewa za oknem i wprawiał morze w cichy szum.
Ambroise kolejny raz leżał w półśnie obejmując ramionami swoją dziewczynę. Kobietę, która była jego i wyłącznie jego, udowadniając mu to raz po raz właśnie takimi porankami, gdy budzili się obok siebie. Jeszcze nie do końca rozbudzeni, ale splątani w swoich ramionach. Nigdzie się nie spiesząc, mogąc spędzać długie minuty na leżeniu i napawaniu się tymi błogimi chwilami. Na powolnym dotyku, kotłowaniu się w pościeli. Z oczami wpatrzonymi w siebie nawzajem i coraz bardziej jednoznacznymi uśmiechami.
Teraz też instynktownie uśmiechnął się do niej, obdarzając ją tym samym spojrzeniem co zawsze. Mieszanką czułości, pożądania, niedowierzania. Błyskiem czegoś, co nie było wyłącznie śladem zamierzchłych czasów czy błyskiem przeszłości. Nie byłby w stanie tego teraz ukrywać. Nie w tej chwili.
Tyle tylko, że wszystko się zmieniło. Całkowicie i niezaprzeczalnie. To nie był kolejny ciepły poranek, zgadzało się wyłącznie to, że lato dobiegało końca. Było późne popołudnie w pościeli przesiąkniętej zapachem kurzu, który łaskotał w nozdrza. W całym pomieszczeniu było widać ślady tego, że nikt od dawna z niego nie korzystał. Może to i lepiej? Przynajmniej mógł łudzić się, że Geraldine nikogo tu ze sobą nie zabierała i to wciąż była wyłącznie ich sypialnia.
Nie chciał o tym myśleć. Odepchnął od siebie wszystkie niewygodne pytania cisnące mu się na usta. Wraz z nimi również zastanawianie się nad tym, co działo się po jego odejściu. Pozwalał sobie na pogrążenie się we wspomnieniach, których byli jeszcze częścią. Było trochę łatwiej nie podjąć żadnej pochopnej decyzji, gdy przeszłość udawała teraźniejszość. Teraz im to wystarczało. Greengrassowi to wystarczyło, później miał się przejmować konsekwencjami.
Dopóki milczeli wszystko było dobrze. Skupiał się na oczach Geraldine, jej uśmiechu, twarzy tuż przed jego własną i ustach dziewczyny, które choć wyglądały na spierzchnięte (jego własne pewnie też) to przyciągały wzrok. Zapraszały do tego, by je całować, zatracać się w ich smaku i zapomnieć się jeszcze na kilka chwil. Nie wiedział, ile minut sobie dawali. To było jedno z tych pytań, których nie planował zadawać, bo pozwalał ciszy trwać.
Okna rzeczywiście wpuszczały promienie słoneczne, ale znacznie bardziej ciemne, ciepłozłote. Trudno byłoby uznać to za światło wstającego dnia. To był moment przed zachodem słońca, zaraz miał nadejść zmierzch a potem ciemna noc. Jego dłonie delikatnie objęły jej ramiona, jakby chciał zamknąć ją w bezpiecznym uścisku, chroniąc przed światem zewnętrznym, przed nadchodzącym chłodem.
W pomieszczeniu było ciepło, jednak nadmorskie wieczory potrafiły szybko zrobić się mniej przyjemne od dni. Temperatura spadała, wzmagał się wiatr, robiło się znacznie chłodniej. W przeszłości wielokrotnie ogrzewali się wtedy kominkiem, w którym rozpalali niemal każdego wieczoru od początku września.
Myśli Ambroisa mimowolnie skierowały się w tą stronę. W stronę nadchodzącej ciemności. Do ciepłego światła ognia i wiatru za oknem. Tego, czego mimowolnie pragnął. Jeszcze jeden wieczór? Tylko jeden wieczór? Ostatni? Pierwszy? Mogli go spędzić tak jak chcieli, prawda?
Nie pamiętał, kiedy ostatni raz... ...kłamstwo, bujda. Pamiętał, kiedy ostatni raz spędził chwile w ten sposób. Pamiętał żar i błogość, poczucie bezpieczeństwa i stabilności, te wszystkie uczucia, które sprawiały, że czuł się tak właściwie. Tak jak niemal teraz, tyle tylko, że bez tego wrażenia, że była to wyłącznie ułuda. Bez poczucia, że oboje zatapiali się w świecie złudzeń dokładnie tak bardzo jak w sobie nawzajem.
Gdy przymknął oczy, poczuł jak ich ciała zbliżają się do siebie jeszcze bardziej, jak ciągnie go ku niej magnetyczna siła a dotyk na jego policzkach sprawia, że przebiegają między nimi kolejne iskry będące w stanie rozpalić na nowo to wszystko, co powinno pozostać zduszone, jednak tego poranka rozżarzyło się ponownie.
Tęsknił za nią. Za tym, co mieli zanim wszystko się rozpadło. Za radzeniem sobie niezależnie od sytuacji. Za byciem obok siebie i dawaniem sobie nawzajem poczucia, że to miało trwać już wiecznie. Bez wysiłku, bez cienia wątpliwości.
Tylko oni we dwoje i nikt więcej. Za chwilami, w których nie musiała kwestionować jego motywów, nie patrzyła na niego z dystansem, nie trzymała go z daleka od siebie. Obejmowała go tak jak teraz, patrząc na niego tymi samymi oczami, które choć obecnie przypominały mu o przeszłości, zaledwie kilkanaście godzin wcześniej ciskały w niego gromami.
Nie mieli do tego wrócić. Do nienawiści i chłodu. Obiecywali sobie, że to już nigdy się nie stanie. Wymazali z przeszłości tamten rok, kiedy wszystko wyglądało niemal dokładnie tak jak teraz w twardej rzeczywistości. Odsunęli od siebie tamte emocje i wspomnienia, zatracając się w miłości. Szczenięcej i niedojrzałej, lecz tylko wtedy, kiedy było dobrze. W trudnych chwilach to było coś więcej, musiało być, by przy sobie trwali. Kochał ją w każdym sposób, prawda? Niedojrzale, wariacko, żarliwie, ale wtedy na wiosnę...
...dojrzale. Dojrzale pozwalając sobie na to, by zrezygnować z tego dla jej dobra. Bo tak było najlepiej, bo tak było słusznie, bo to wyrwało mu dziurę w piersi, w której przez półtora roku ziała pustka. Uczucie gotowe zagarnąć go do końca, gdyby nie uścisk dłoni w jaskini, który na dostatecznie długo sprowadził go na ziemię. Czy mógł się winić za to, że ją wypełnił?
Nie mieli do tego wrócić. Do (złudnej?) miłości i żaru. Obiecywał sobie, że ten rok będzie mieć znaczenie, że jego decyzja będzie ostateczna, bo przecież powinna być właściwa. Wymazał z przyszłości tamten lata, kiedy wszystko wyglądało niemal dokładnie tak jak teraz w ich chwili ułudy. Odsunął od siebie tamte emocje i wspomnienia, zatracając się w posępności. Tak jak teraz bezwiednie zatracił się we wspomnieniach.
- Nie potrafię się od ciebie oderwać - nawet nie zdawał sobie sprawy z tego, że przerwał ciszę między nimi, bo te słowa tak bardzo tu pasowały: ciche, niemalże bezgłośne, lecz jednocześnie tak wymowne, cholernie prawdziwe - nie potrafię się powstrzymać - byli ze sobą szczerzy, prawda?
Ten jeden raz. Jeszcze ten jeden raz, bo przecież nie mogli odzyskać tego, co już nie istniało, czego nie dało się wyjaśnić żadnymi słowami.
- Gdybyś wiedziała, co ze mną robisz - gdyby tylko zdawała sobie z tego sprawę...
...czy byłoby łatwiej? W końcu nie należała do niego. Już nie. Więc czemu tak cholernie go do siebie przyciągała? Dlaczego w dalszym ciągu mu to robiła? Była w jego ramionach, jakby nic się między nimi nie zmieniło? Jak gdyby ostatnie miesiące były wyłącznie złym snem? Koszmarem i niczym więcej?
Nie, wystarczył jeden dotyk więcej. Wiedziała, co robi. Zdawała sobie sprawę z tego, że gdy wodziła palcami po jego twarzy, nie potrafił skupić się na niczym innym. Próbował, naprawdę się starał, ale w jej ramionach tak łatwo było się zatracić. Zahipnotyzowany jej zapachem, położył dłoń na jej plecach, czując jak miękkie ciało reaguje na jego dotyk, pokrywając się gęsią skórką. Mimowolnie się uśmiechnął, jeszcze bardziej nieświadomie oplatając ją nogami.
- Nalot na szafki kuchenne i kawa w łóżku? - Mruknął cicho, bardzo sugestywnie, choć nie w kierunku tego, o czym wspominał.
Nie tego dotyczyła ta zawoalowana sugestia, miękki i zachęcający ton. Nie, gdy jedną ręką powiódł z talii Geraldine po brzegu jej biodra poprzez ciepłe wnętrze uda, jednocześnie nie planując dać jej odpowiedzieć. Praktycznie od razu zamknął dziewczynie usta pocałunkami, całkowicie przyciągając ją do siebie. Tak blisko, że poczuł ją całą. Ciało przy ciele, serce przy sercu, usta zagarniające jej usta.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#8
04.12.2024, 22:16  ✶  

Być może wydawać się mogło, że nic się nie zmieniło, jednak Geraldine towarzyszyło jakieś dziwne uczucie, jakby nie chciała tego stracić, chociaż przecież wcale tego nie odzyskała. Pojawił się strach, że nigdy więcej nie uda im się całkiem spontanicznie tego powtórzyć, bo Roise ją zapomni. Zdawała sobie sprawę, że mogło to być związane z tym, co zdarzyło się w jaskini, na pewno było, nie potrafiła przestać myśleć bowiem o tym, co go spotkało, co ich spotkało. Już wcześniej bała się tego, że nie będą jej pamiętać, jednak świadomość, że dotyczyłoby to jego jakoś jeszcze bardziej ją przerażała.

Przeżyli razem przecież wiele pięknych chwil, podobnych do tej teraz, większą część swojego dorosłego życia spędziła u jego boku. Trudno jej było odnaleźć się w świecie samej, niby jakoś sobie radziła, chociaż to jakoś nie było specjalnie satysfakcjonujące, nigdy nie chciała bylejakości, dużo bardziej ceniła tą wyjątkowość, którą razem mieli. Musiała chyba przywyknąć do tego, że już ją stracili, z tym była w stanie się pogodzić, nie umiała jednak zaakceptować tego, że mógłby o tym nie pamiętać, bo przecież to było wszystkim co im pozostało, ta przeszłość.

Uśmiechał się do niej jak dawniej, jakby wcale nie doszło między nimi do nieporozumienia, tak właściwie to nie było to nieporozumienie. Nie pokłócili się, nic takiego się nie wydarzyło, właściwie miała wrażenie, że to był całkiem dobry czas w ich życiu, tyle, że wtedy wszystko się rozsypało. Może była ślepa, nie dostrzegała pewnych szczegółów, nie da się nie zauważyć że patrzyła wtedy na świat bardzo optymistycznie. To się zmieniło, aktualnie zdecydowanie dużo bardziej twardo stąpała po ziemi, chociaż jej aktualne zachowanie mogłoby to zaprzeczać. Nie wierzyła już w szczęśliwe zakończenia.

Jego uśmiech, błysk w oczach, to wszystko jednak powodowało, że chciała uwierzyć w to, że może istnieje jakaś szansa, niezbyt wielka, ale cuda się przecież zdarzały, chyba? Może nie jej, chociaż czemu nie? Nie mogła niczego zakładać, ale nie zmieniało to faktu, że gdyby pojawiła się możliwość to zapewne by z niej skorzystała. Była głupia, naiwna, ale nigdy przecież go nie skreśliła, jasne, zranił ją, ale nie umiała go znienawidzić, wręcz przeciwnie, nadal po prostu go kochała. Nie umiała się pozbyć tego uczucia, chociaż uważała to za nieco uwłaczające, ale nie mogła z tym nic zrobić, no mogła się oszukiwać, ale tego nie robiła, wolała być świadoma, jak to wygląda.

Wieczór się zbliżał, nieuniknienie. Nie spodziewała się, że będą tutaj tyle trwali, przy sobie, nie, żeby uważała to za coś złego, wręcz przeciwnie, najlepiej nie wychodziłaby stąd nigdy więcej. Póki co, chyba nigdzie się nie wybierali, a przynajmniej na to nie wyglądało. Dobrze, nie chciała jeszcze tego zakończyć, jeszcze nie teraz, to nie był odpowiedni moment. Nie była na to gotowa. Zresztą trochę obawiała się powrotu do szarej rzeczywistości, nie miała pojęcia, jak się w niej odnajdzie, jak sobie poradzi po tym wszystkim, co się wydarzyło, ale i nie wydarzyło, ale przecież było blisko. Musiała sobie ułożyć w głowie wiele rzeczy, tego była pewna, ale jeszcze nie teraz, to nie był odpowiedni czas. Teraz chciała się po prostu dalej zatracać w tym, co się między nimi pojawiło, a raczej istniało ciągle, bo przecież nie zniknęło. Potrzebowali chyba znaleźć się w podbramkowej sytuacji, aby zauważyć, że dalej to w nich jest, co z tym zrobią? To też pewnie zależało tylko od nich. Nie było sensu się aktualnie nad tym zastanawiać.

Ich ciała lgnęły do siebie, ponownie, stęsknione za swoją bliskością, nie ma się co dziwić, dawno nie miały możliwości znajdować się tuż obok siebie, to nie powinno zaskakiwać, przecież kiedyś było to dla nich codziennością. Tak było zdecydowanie lepiej, dużo przyjemniej od strzelania w siebie piorunami z oczu, czy z udawaną obojętnością. Nigdy nie umiała zaakceptować tych momentów, kiedy było między nimi gorzej, bo wiedziała, że jest to niewłaściwe. Nie powinno tak być.

Skoro więc pojawiła się szansa, aby choć na chwilę wrócić do tych bardziej przyjemnych chwil, nie zamierzała jej odrzucać. Zwłaszcza, że mogło to ukoić ból i cierpienie, którego nie mogła się pozbyć, ciążyło jej strasznie, jakoś nie umiała się pozbierać.

- To się nie odrywaj - Przecież to było takie proste, nic ich nie ograniczało, nigdzie się nie spieszyli, mogli zostać tutaj razem, może nie tylko tutaj, nie tylko teraz, tylko, czy faktycznie? - i się nie powstrzymuj. - Nie zamierzała nawet udawać, że jej to nie odpowiada. Zdecydowanie chcieli tego samego, przynajmniej z pozoru, nie miała bowiem pojęcia, co dzieje się aktualnie w jego głowie. Trudno jej było odczytać myśli Roisa, bo ta sytuacja nie była typowa, nigdy nie przeżyli jeszcze czegoś podobnego, to był ich pierwszy raz.

Nie zostawili się na tak długo, jasne zaliczyli ten nieszczęsny epizod, podczas którego się kłócili, ale teraz było zupełnie inaczej. Nie doszło między nimi do żadnej sprzeczki, sama nie miała pojęcia, co się wydarzyło, po prostu nagle wszystko się spierdoliło. - Co by było gdybym wiedziała? - Skoro już zaczęli ze sobą rozmawiać, chociaż to chyba za dużo powiedziane, to postanowiła spróbować pociągnąć tę próbę podjęcia konwersacji. Nie zdawała sobie sprawy, czy zauważył, że ona reagowała na niego w ten sam sposób, mimo, że jeszcze wczoraj pokazywała zupełnie inne nastawienie. Dzisiaj, w ich wspólnym domu demonstrowała zupełnie inne zachowanie, to szczere, nie umiała sięgnąć po odwagę wcześniej, bo wydawało jej się, że ją skreślił. Teraz tego nie czuła, wydawało jej się, że zachowują się jak dawniej, jak wtedy kiedy jeszcze ich coś łączyło.

Poczuła jego dłoń na swoich plecach i wiedziała, że nie ma szans na to, aby szybko mieli się od siebie oddalić, pewnie nie dzisiaj, nie chciała, żeby to stało się dzisiaj, bo dobrze jej tu z nim było, kiedy cały świat wydawał się nie istnieć.

Nalot na szafki kuchenne, w tej chwili? Czy to było rzeczywiście tym, co chciała robić? Cóż, nie zdążyła odpowiedzieć na to pytanie, właściwie to wymruczała jedynie ciche mhm, kiedy zamknął jej usta pocałunkiem, wcześniej pozostawiając żarzące się miejsca na jej ciele, nie wiedziała dlaczego tak reaguje na jego dotyk, ale przecież zawsze tak było.

Ponownie zagarnął ją do siebie, ich ciała dostały kolejną szansę, aby się zbliżyć. Nie było już odwrotu, nie potrafiła z tym walczyć, właściwie to nawet nie chciała. Zamierzała się poddać temu uczuciu, które ją wypełniało. Chciała znowu się w nim zatracić, poczuć jak ją wypełnia, skoro los dał im taką szansę, to dobrze było ją wykorzystać. Choć przez chwilę znowu czuć się żywym i pełnym człowiekiem, bez niego wydawało jej się, że jest pusta.

Jej pocałunki były coraz bardziej łapczywe, nie hamowała się wcale, bo przecież już dawno przekroczyli granicę. Dłonie ponownie zaczęły przemierzać jego ciało, zatrzymały się na żebrach, jakby chciała go do siebie jeszcze bardziej przyciągnąć, chociaż chyba nie było to możliwe.

Znowu wypełniało ją to silne pożądanie, które chyba tylko on potrafił ugasić. Zmierzali do tego po raz kolejny, wolała nie myśleć o tym, jak się będzie czuła, kiedy będzie musiała stąd odejść, kiedy oni będą musieli to zrobić. W tej chwili byli chaosem, jednak, czy było w tym coś złego?

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#9
05.12.2024, 00:49  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 05.12.2024, 01:45 przez Ambroise Greengrass.)  
Zachowywali się tak, jakby nigdy nic złego nie miało okazji się wydarzyć. Jakby w jego życiu nie zagościła beznadzieja, jakby jej nie zostawił a ona nie wyrzuciła go ze swojego życia po zaledwie kilku miesiącach dla kogoś zupełnie innego, kto tak łatwo zajął jego miejsce. Jak gdyby w dalszym ciągu mieli po dwadzieścia kilka lat i byli w sobie szczeniacko zakochani. Zadziwiające jak łatwo dało się ulec temu wrażeniu, szczególnie teraz w chwili, kiedy nie pozwalał sobie na to, by się do końca rozbudzić.
A może po prostu przewalał to na ten stan rozproszenia? Nie dopuszczał do siebie tej myśli. Nie w tej chwili, kiedy wybierał zapieranie się przed sobą, że to wszystko, co się między nimi wydarzyło i co działo się w dalszym ciągu było wywołane klimatem tego domu. Wspomnieniami. Nostalgią, melancholią, tęsknotą za chwilami, które nie mogły powrócić, więc należało z nich czerpać, póki trwały. Tym, że obudził się w jej ramionach otoczony ciepłem, które przypominało mu czasy, gdy życie wydawało się prostsze.
Słoneczne promienie przedzierały się przez zasłony tworząc tańczące światłocienie na ścianach i na podłodze. Słońce powoli przesuwało się po nieboskłonie. Już niedługo miało zacząć znikać za horyzontem, ale mieli jeszcze co najmniej kilka godzin do wieczora, niewiele mniej do zmierzchu. Mogliby zdążyć zrobić naprawdę wiele rzeczy, gdyby tylko postanowili ruszyć się z sypialni, jednak Ambroise nie zamierzał o tym wspominać. Geraldine również milczała.
Leżał w łóżku, w którym spędził tak wiele poranków, popołudniowych drzemek, wieczorów i nocy. Zawieszony na krawędzi jawy i snu. Obok niego w tej samej pościeli leżała ona. Pierwszy raz od tak dawna. Nie majak, nie złudzenie. Geraldine. Zmęczona i z rozczochranymi włosami, oblana miękkim światłem i drobinkami kurzu wirującymi w powietrzu wyglądała, jakby czas się dla niej zatrzymał. Tak samo jak dla niego. Patrząc na nią w tym stanie, czuł nieprzyjemny ucisk w klatce piersiowej, ale w tej chwili nie chciał o tym myśleć. Wolał napawać się tym widokiem.
Słyszał jej spokojny i rytmiczny oddech. Wsłuchiwał się w ten dźwięk, bardzo powoli samemu również zaczynając oddychać głębiej i mniej urywanie. Cień sennych koszmarów rozmył się pod wpływem tej chwili, wszelkie obawy zniknęły jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. To było takie znajome, takie intymne. Wspomnienia ich wspólnych chwil zalewały go falą nostalgii. Kiedyś w tym, co podświadomie nazywał młodością (a przecież nie postrzeli się bardziej niż o półtora roku) potrafili spędzać tak całe noce. Rozmawiając o wszystkim i o niczym, zaplątani w swoich ramionach. Teraz znów leżeli obok siebie, otoczeni cichym szumem morza i falami wspomnień. Nie potrafił się powstrzymać, by nie sięgnąć ku niej ręką, potrzebował przyciągnąć ją bliżej.
Jego palce delikatnie musnęły jej ramię, kąciki ust znowu się uniosły. Uśmiechnęła się w odpowiedzi. Nie musiała robić nic więcej. Nawet te niewielkie gesty sprawiły, że jego serce zabiło mocniej. Miał ochotę dać się wciągnąć w tę chwilę, zatrzymać ją na zawsze. Jego dziewczynę, nawet jeśli wiedział, że to niemożliwe.
To, że go nie odtrąciła, tylko mocniej do niego przylgnęła, wplątując się w jego ramiona, sprawiło, że kolejny raz odsunął od siebie wszelkie wątpliwości. Jeszcze raz pokazał, że nie potrafi się powstrzymać. Nie przy Rinie, nawet jeśli już niczego między nimi nie było. Ktoś obcy mógłby pomyśleć, że nigdy się nie rozstali.
Pochylił się w jej stronę, gdy zdrapała runę z jego czoła. Ich usta spotkały się w pocałunku naładowanym emocjami, które Roise usiłował tłumić przez te wszystkie cholerne miesiące, teraz nie potrzebując zbyt wiele, tylko jeden impuls, by znów je rozpalić.
To był ten sam pocałunek, który pamiętał z dawnych lat. Pełen pasji i czułości, żaru, ale tym razem również tego obcego elementu - smutku. Chciał, aby czas stanął w miejscu, by mogli być tu razem na zawsze, zawsze tylko ona i on, bez przeszłości, bez przyszłości. Zatracili się w sobie, nie myśląc o tym, co było, ani co będzie. Liczyło się wyłącznie to, co działo się w tej chwili.
Mylił się czy w oczach Geraldine naprawdę dostrzegał dawną iskrę? Tą samą, która zawsze tak samo go poruszała. Leżeli w pościeli. Ich ciała splecione, twarze zbliżone ku sobie, usta przy ustach. Przez moment zapomnieli o wszystkim. Mógł ją całować tak jak tego pragnął. Dotykać, jakby w dalszym ciągu do siebie należeli.
Kiedy była tak blisko, że czuł zapach jej włosów, który przenosił go w czasy, gdy ich miłość była świeża i pełna nadziei, jego serce biło zdecydowanie mocniej niż zazwyczaj.
Nie mógł nic na to poradzić, że odsuwał od siebie wszystko, co było niewłaściwe. Może to było wyłącznie chwilowe złudzenie, ale w tym momencie pragnął je pielęgnować. Szczególnie, że w jego głowie już dawno pojawiła się myśl, że może jeszcze raz mogli być szczęśliwi. Pozwalał ułudzie trwać.
Wbrew temu, że w jego umyśle czaił się cień. Nawet jeśli wiedział, że to wszystko było tylko złudzeniem. W głębi duszy w dalszym ciągu czuł, że to, co ich łączyło i to, co objawiało się w tym momencie było tylko echem przeszłości. Mimo to nie umiał powstrzymać się przed poddawaniem się tej chwili. Pożądał Riny, pragnął jej bliskości, jakby ich rozstanie nie miało miejsca.
Każdy dotyk mógł oznaczać koniec tej iluzji, a jednak czuł, że nie potrafi się powstrzymać. Każdy moment z nią był jak powrót do młodości, do beztroskich dni. Kiedy byli razem świat wydawał się jaśniejszy a problemy bardziej odległe, jak gdyby wcale ich nie dotyczyły.
Kiedy się odezwała, odpowiadając mu na te podświadomie wymamrotane słowa, obdarzył ją spojrzeniem. Zmrużył oczy, wpatrując się w tęczówki dziewczyny i odpowiadając kiwnięciem głowy. Nie potrzebował więcej zapewnień ze strony Yaxleyówny. W tej chwili, tu i teraz, był gotów zaryzykować wszystkim, co miały przynieść następne dni i godziny. Dla siebie i dla niej, dla nich.
Nie myślał o tym, co będzie jutro. Liczyła się tylko ta chwila, ta intymność, ta bliskość. Wiedział, że wkrótce znowu będą musieli się rozstać, ale na razie nie chciał o tym myśleć. W jego umyśle była tylko ona, ich wspólne chwile, wspomnienia, marzenia i ta intensywność uczuć, które nigdy nie wygasły, na nowo się rozpaliły.
- To by było trudne - odmruknął mimo to, opierając czoło o czoło Geraldine. - Skomplikowane - jego oczy w dalszym ciągu wodziły po jej twarzy, nie uciekał spojrzeniem, nie teraz. - Nic by nie ułatwiało - gdyby wiedziała. - Ani nic by nie zmieniło - bo nie jesteś już moja - prawda? - Nie chciał, żeby odpowiadała, nie potrzebował rujnować tej chwili.
Potrzebował tego, co robili. Jej pocałunków, dotyku, idylli.
Zaczął całować ją z pasją, jakby każdy pocałunek miał być ostatni. Jego ręce błądziły po jej ciele a ona odpowiadała na każdy dotyk, jakby nie było nic ważniejszego na świecie. Tylko ona, tylko on. Jak złudne to było, jak bardzo chciał czuć się prawdziwie? Szczególnie teraz, gdy czuł jak jego serce się otwiera wbrew logice i wbrew jego woli, jak wszystkie zranienia z przeszłości zaczynają znikać pod wpływem chwili.
Każdy ruch był jak powrót do domu, każde spojrzenie przypominało mu o tym, co stracił, ale to go nie bolało, już nie, jeszcze nie teraz. W tej chwili nie było nic innego. Tylko oni dwoje, spleceni w namiętności, karmiący się złudzeniami, które na moment zamieniały ich świat w idyllę.
Wiedział, że ten moment nie mógł trwać wiecznie, ale nie miał zamiaru się nim martwić. Pragnął tylko cieszyć się tą chwilą, uczuciem, które wciąż w nim trwało i na które mu odpowiadała. Rękami na jego żebrach, gwałtownymi pocałunkami. Nawet jeśli wiedział, że ich drogi znów się rozejdą, w tej chwili była tylko ona. Jego utracona miłość, która na moment stała się znów jego. To wystarczyło, aby na chwilę zapomnieć o wszystkim innym.
Ta miłość nie zniknęła, nie wygasła, tylko była schowana głęboko, stłumiona przez czas i ból. Właściwie niewłaściwa. Niewłaściwe właściwa.
- Ja - zaczął, mamrocząc między pocałunkami, lecz milknąc, bo przecież jednak to był tylko wytwór chwili.
Tylko wytwór chwili.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#10
05.12.2024, 20:40  ✶  

Wiele się wydarzyło w przeciągu kilkunastu ostatnich godzin. Nie do końca chciała się chyba odnaleźć w rzeczywistości, zresztą po co to robić, skoro wreszcie było jej zwyczajnie dobrze. Potrzebowała takiego momentu, kiedy mogłaby wszystko odpuścić, pozwolić sobie na chwilowe złapanie oddechu. Nie wiedzieć czemu przy nim przychodziło jej to bardzo lekko, od zawsze, miało być tak na zawsze, może już nie było ale nie zmieniało to faktu, że w tej chwili dawał jej dokładnie to, czego potrzebowała. Nie zastanawiała się nad powodem, to nie było istotne. Ważne było jedynie to, że mogli zatracić się w tym razem.

Nie wiedziała, czy to miejsce tak na nich działało, czy to było coś innego. W końcu nie bywała tutaj od momentu, w którym wyszedł stąd bez pożegnania. Pojawiła się w Piaskownicy ten jeden, jedyny raz, kilka dni temu, bo poczuła, że powinna to zrobić, wtedy znalazła papiery, które jej zostawił. To miał być ich koniec, bo ten dom był ostatnim co ich łączyło. Zabawne, że kilka dni później, znaleźli się tutaj razem, i znowu leżeli w tej wymiętej pościeli, jakby nigdy nie przestali się tutaj pojawiać. Los bywa bardzo przewrotny.

Zdawała sobie sprawę z tego, że przespali kilka godzin, słońce znajdowało się bowiem całkiem wysoko na nieboskłonie i już niedługo ponownie zniknie. Cóż, nigdzie jej się przecież nie spieszyło, poza psami nikt na nią nie czekał, wierzyła, że jej brat zrozumie to, że musiała odetchnąć, czuła że jest to słuszne, wczorajsza noc na pewno przyniesie piętno, w końcu korzystała z różnych, dziwnych zaklęć, które wymagały od niej znacznie więcej siły niż normalnie, wypadałoby się zregenerować i ułożyć wszystko w głowie nim wróci do domu, w sumie przecież była w domu, dom był przecież tam, gdzie byli razem. Nie do końca chyba było możliwe też ułożenie sobie wszystkiego w głowie, nie kiedy zachowywali się, jakby wszystko było w porządku, jakby nic ich nie podzieliło, jakby nadal należeli do siebie.

Zapewne nie było to prawdziwe, ale palce, które zaciskały się na jej ciele były prawdziwe, smak jego ust był prawdziwy, dlaczego więc w ogóle miałaby wątpić w to, co się między nimi działo? Nie dzisiaj, może jutro, jutro zacznie wątpić, zastanawiać się nad tym wszystkim, dzisiaj ponownie miała zamiar po prostu płynąć, tak jak jej podpowiadało serce, bo rozsądek już dawno został zepchnięty gdzieś daleko, nie mógł się przebić przez te wszystkie uczucia, które nią zawładnęły.

- Nie może być zbyt łatwo. - Wręcz przeciwnie, przecież zawsze powtarzała, że muszą pojawić się trudności, bo wtedy wygrana smakuje zdecydowanie lepiej. Nigdy nie było łatwo, łatwość była byle jaka, dopiero gdy pojawiały się problemy, można było docenić to, co się miało. Gdy zaczynało się robić prosto miała wrażenie, że wszystko bardzo szybko jebnie, jakby nie było niczego warte. Nie wiedzieć skąd jej się w ogóle brały te myśli, tak już miała. - Zawsze można coś zmienić. - Nie było niczego stałego, trwałego, przynajmniej nie zdaniem Yaxleyówny. Każda podjęta decyzja była istotną, mogła przynosić coś nowego, nieoczekiwanego. Wystarczyło tylko mieć odwagę, aby je podejmować. Całkiem proste, chociaż czy na pewno? Nigdy przecież nie wiadomo czego można się spodziewać, do czego może to zaprowadzić. Warto było jednak ryzykować, bo przecież mogło się to opłacić. Ona sama nie potrafiła podejmować racjonalnych decyzji, to nigdy nie było w jej stylu, czy zresztą teraz znowu tego nie zrobiła? Gdy po raz kolejny postanowiła się mu oddać, chociaż nic już ich nie łączyło? Nie powinna tego robić, wiedziała o tym, gdzieś w podświadomości czuła, że to może przynieść tylko niepotrzebne komplikacje, ale i tak to robiła. Nie przejmowała się tym, co przyniesie jutro, to nie było ważne, nie kiedy mieli siebie tu i teraz. Powrócili do tego, co kiedyś było codziennością. Okropnie jej brakowało tych wspólnych chwil, które przecież nie były niczym nadzwyczajnym, chociaż może oni byli wyjątkowi. Zawsze wydawało jej się, że tak było, zresztą teraz się to potwierdzało. Nie umiała zapanować nad tą palącą potrzebą, która wypełniania jej ciało, może nawet wcale nie chciała tego robić. Zamierzała po raz kolejny dać się ponieść, tak po prostu, jakby jutra miało nie być. Jeszcze niedawno przecież nie wiedziała, czy będzie jakiekolwiek jutro, dlaczego więc teraz miałaby się tym przejmować.

Nie umiała wyjaśnić, czemu wtedy o niego nie walczyła. Nie znała odpowiedzi na to pytanie, była zraniona, poczuła się odrzucona, to na pewno. Nigdy wcześniej bowiem nie uderzył w nią podobnymi słowami, najgorsze było to, że nie znalazł w sobie wtedy odwagi, aby spojrzeć jej w oczy, po prostu wyszedł, zostawiając ją tutaj samą. To ją zraniło, nie miała jakiejkolwiek szansy na to, żeby dowiedzieć się o co właściwie mu chodziło. Doszukiwała się mankamentów w sobie, tak jak miała w zwyczaju, zawsze bowiem wydawało jej się, że nie jest wystarczająca, mogła zrozumieć to, że poszukiwał w życiu czegoś więcej. Tyle, że tak wiele razy powtarzali sobie, że będą ze sobą na zawsze, że nie do końca rozumiała jak do tego doszło, czy ja oszukiwał? Nie wiedziała, teraz zresztą też nie zamierzała tego drążyć. Chciała cieszyć się tą wspólną chwilą, powrotem do beztroskiej przeszłości, gdy życie wydawało się być istną sielanką.

Nie wydawało jej się, żeby jej odpowiedzi mogły zrujnować tę chwilę, wręcz przeciwnie, chciała mu przekazać, że właściwie to nie mają nic do stracenia, a przynajmniej ona nie miała. Wszystko mogło się ułożyć, wystarczyło po prostu, aby znowu odnaleźli wspólną drogę, nie miała pojęcia, czy szybko by mu zaufała, bo przecież ją zranił, jednak wcale nie wykluczała takiej możliwości. Wierzyła w to, że nadal łączy ich coś ponad, coś niesamowitego, przecież gdyby nie to, to nie lgnęli by do siebie, aż tak bardzo, mimo tego wszystkiego złego, co się między nimi wydarzyło.

Miała gdzieś to, czy powinni to robić. Pieprzyła powinności, dawała się ponieść. Bez mniejszego zawahania oddawała mu te pocałunki pełne żaru i pasji, już mniej ostrożne i delikatne, nie sądziła, że są w stanie łatwo się od siebie odsunąć, nie teraz, nie gdy ich ciała tak bardzo pragnęły swojej bliskości.

Skupiała się na tym, aby dać mu wszystko to, czego potrzebował, ale nie tylko, nie obawiała się też brać dla siebie tego, co było teraz istotne dla niej, chociaż miała wrażenie, że dążą ku temu samemu. Po raz kolejny. Byli dla siebie stworzeni, ich ciała pasowały do siebie idealnie, potrafiły zaspokajać się w odpowiedni sposób. Płonęli razem, brnęli ku temu, aby ugasić to, co się w nich gromadziło. Znowu mieli się spalić, nawet jeśli pozostanie po nich tylko popiół, była gotowa na to przystać. Nigdy nie liczyło się nic, ani nikt inny. Zawsze to on był jej całym światem, nie była w stanie pozbyć się tej myśli.

Czuła, że ma coraz mniejszą władzę nad swoim ciałem, w pełni zatraciła się w tej chwili, nie umiała przestać, nie chciała przestać. Brnęła w to dalej, serce biło jej coraz szybciej i wiedziała, że zbliża się ku temu, aby znowu zaspokoić te pragnienie, które jeszcze niedawno wydawało się być niemalże nieosiągalne. Z  nim zawsze było inaczej, zawsze to było coś więcej. Nikt nie potrafił jej dać tego samego.

- Mhm. - Wymruczała gdzieś między pocałunkami, nie miała pojęcia, co chce jej powiedzieć, zresztą lepiej, aby teraz nie mówił, nie kiedy znajdowali się tak blisko tego, aby znowu sięgnąć po to wyjątkowe spełnienie. Nie potrzebowała żadnych deklaracji, niczego nie oczekiwała, ważne, że byli w tym razem.

« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości
Podsumowanie aktywności: Geraldine Yaxley (32028), Ambroise Greengrass (43835)


Strony (5): 1 2 3 4 5 Dalej »


  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa