Rozliczono - Ambroise Greengrass - osiągnięcie Badacz Tajemnic II
Wszystkie wydarzenia ostatnich godzin nadal drgały w jego głowie. Szczególnie te mające miejsce jeszcze przed kilkoma chwilami... ...paroma godzinami?... ...zegarek w sypialni dawno stanął, jakby rzeczywiście zatrzymali się tutaj w czasie. Tylko oni dwoje poza granicami tego, co działo się na zewnątrz. Pogrążeni w swoich własnych doznaniach, które tak okrutnie ironicznie kontrastowały z wilgocią, ciemnością i szaleństwem podziemnej jaskini.
Wyszli stamtąd. To było już za nimi, nie mieli musieć tam wracać. Ambroise naprawdę usiłował w to wierzyć, wypierać wspomnienie głosu brzmiącego w przestrzeni, mimo zdekapitowanej powłoki bytu i ognia trawiącego szczątki. Pomimo wrażenia, że to było zbyt łatwe, żeby mogło się tak po prostu skończyć.
Chuja było a nie łatwe, prawie tam zginęli. Niemalże stracił tam zarówno Geraldine jak i Thomasa, o którym pomyślał tak naprawdę pierwszy raz od kilku godzin, wcześniej skupiając się wyłącznie na tu i teraz. Rozpadaniu się i odzyskiwaniu stabilności w miejscu, które niemal zawsze przynosiło ten sam spokój.
Z osobą, która w tamtych chwilach dawała mu upragnione ukojenie, teraz też napełniając go złudnym spokojem, bo ponure myśli zdążyły już przeniknąć przez ich idyllę i pojawić się na horyzoncie. W dalszym ciągu je jeszcze od siebie odpychał, jednak nie wiedział na jak długo. Ile był w stanie to robić i co stanie się, gdy dopadnie ich światło nadchodzącego wieczoru. Pierwszego po pamiętnej godnej zapomnienia nocy.
Prawdopodobnie nigdy więcej nie chciał znaleźć się w Snowdonii. Nie zamierzał więcej odwiedzać tamtych rejonów. Zresztą nie było do czego powracać. Nie był już częścią tamtej rodziny, lubianym, ciepło witamy przyszłym zięciem, nie miał zostać mężem, nie dane mu było być kiedyś ojcem prowadzącym dzieci do dziadków. To wszystko nie należało do niego, nie było częścią jego przyszłości. Nieważne, jak bardzo by pragnął zatrzymać czes tu i teraz.
Tamto miejsce nieodmiennie miało mu się już kojarzyć z koszmarem zeszłego wieczoru, nawet jeśli nie było już śladu po tunelach. Grota sama zamknęła się za nimi, kamienie przysypały wejście, korzenie trwale zwaliły się na ziemię, nie było już śladu po korytarzach, które musiały mieć setki, jeśli nie tysiące lat a zniknęły dosłownie w przeciągu kilku minut.
Przynajmniej w jego oczach, bo przecież nie był żadnym ekspertem od podziemnych ścieżek. Tym był towarzysz Geraldine, który w przeciągu tego długiego czasu jaki zajęła im wędrówka zdążył znaleźć cholernie wiele czasu na to, żeby snuć historie o podziemnych grobowcach, murowaniu ludzi żywcem, zasypywaniu ich piachem aż nie mogli złapać tchu, krztusząc się i umierając w powolnym męczarniach. Samotni w ciemnościach, zapomniani, skazani na śmierć, porzuceni na jeden z najgorszych rodzajów śmierci.
Słońce zdążyło zmienić swoje położenie na nieboskłonie. Jego promienie oświetlały zakurzoną sypialnię, padały na szafkę nocną, zostawiały blade smugi na pościeli. Było ciepło i choć drobinki kurzu tańczyły w powietrzu w pokoju, który nigdy nie powinien być skazany na zapomnienie, Ambroise nadal czuł się jak część swojej przeszłości.
Zupełnie tak, jakby po prostu tu ze sobą leżeli jak co ten bardziej leniwy piątek. Pierwszy dzień długiego weekendu nad morzem w czasach, w których byli jeszcze tylko dwojgiem młodych ludzi marzących o wspólnej przyszłości.
Przebudził się gwałtownie, niespokojnie wyrwany ze snu o jaskiniach, o zwałach ciemnej ziemi, o zapomnieniu i grobowcach. Starał się nie kręcić, nie wiercić, łapiąc jak najcichszy oddech, żeby nie obudzić Geraldine. Jego koszmary nie były czymś, co powinno rzutować na jej sen. Potrzebowała odpocząć tak długo jak tylko mogła. Wiedział, że przynajmniej tyle mógł jej dać na pożegnanie. Kilka błogich chwil w jego ramionach zanim rozejdą się bezpowrotnie.
Przytulił Geraldine delikatnie, ostrożnie zamykając dziewczynę w swoich ramionach i wbijając wzrok w sufit. Potrzebował zmusić się do tego, by zamknąć oczy, próbując znowu zasnąć z myślą, że ta chwila jest jego. Stabilna, bezpieczna, pełna ciepłego światła i miękkich ramion oplątanych wokół niego. Nawet, jeśli wkrótce miała stać się przeszłością. I to przeszłością na zawsze.
Mimo, że obok niego leżała ta, którą kochał, to wszystko przestawało być słodkie. Jeszcze w świetle poranka kolejny raz bijąc się ze świadomością tego, co wcale nie umarło, musiał pamiętać o tym fakcie. Iluzja miała się rozmyć. Nawet teraz czuł jak zapach domu znika z każdym oddechem, cichym i nieuchronnym jak fale morza, które w końcu miały się cofnąć.
Ostatnie chwile spędzone z Riną były jak ulotny sen i miały nim pozostać, bowiem tego, co ich jeszcze łączyło, nie dało się zatrzymać.
Zamknął oczy, starając się zasnąć obok niej, ale nie mógł. Jego myśli krążyły wokół tego, co nieuchronnie nadchodziło. W przeciwieństwie do snu, bo choć był tak cholernie zmęczony to dalsze uśnięcie nie wchodziło w grę. Był zbyt rozbity.
Zamarł w jednej pozycji, starając się odzyskać równowagę i wkrótce rzeczywiście zaczął to robić. Oddech po oddechu ponownie pogrążył się w tym stanie, który choć wcale nie przynosił mu ulgi to przynajmniej dawał mu coś więcej aniżeli tylko mrok i ból. Bolało, rozbijało go na drobne kawałki, ale była jego światłem, ciepłem. Jeszcze przez kilka chwil, które kradli szarej rzeczywistości.
Kiedy tak na nią patrzył, świat zamierał na chwilę. Jej lekko falowane blond rozsypały się na poduszce niczym złociste promyki słońca wpadające przez przybrudzone okno, którego nigdy wspólnie nie umyją. Z lekka opalona skóra mieniła się ciepłym blaskiem. Piegi, które pojawiły się na jej nosie z nadejściem wiosny i pociemniały w miarę jak lato dobiegało końca, dodawały jej młodzieńczego wyglądu. Jak wtedy tamtego pierwszego lata, gdy byli jeszcze młodzi i nie wiedzieli, co miało ich czekać.
Uśmiechał się na myśl o wszystkim, co ich łączyło, jednak to nie był radosny uśmiech. To był grymas, bezwarunkowy odruch. Wspólne wieczory przed kominkiem na kanapie albo dywanie, długie rozmowy przy butelce ognistej, wspólne marzenia rysowane na pergaminie takim jak ten, który pozostawił, gdy odchodził. Spalił je wszystkie w tamtej jednej chwili. Nie musiał mieć nawet zapałek.
Niegdyś każda minuta spędzona w towarzystwie jego dziewczyny dodawała mu odwagi. Nawet wtedy, gdy jej przy nim fizycznie nie było, miarkował się i upominał, był uważny, ostrożny, czuł się pewniej, stabilniej niż kiedykolwiek po niej, ale teraz, patrząc na nią, miał wrażenie, jakby jego serce było jednocześnie pełne i puste z braku nadziei. Wiedział, że ta miłość była skazana na niepowodzenie, a mimo to nie mógł się jej pozbyć.
Gdy tak patrzył na Geraldine, doznawał podwójnego uczucia. Dwóch całkiem skrajnych emocji. Z jednej strony pragnął zachować tę chwilę na zawsze, zatracić się w zatrzymanym czasie. Z drugiej jednak napełniała go nieodparta tęsknota za tym, co miało już nigdy nie wrócić.
Z minuty na minutę uświadamiał sobie, że już niedługo te chwile miały być tylko wspomnieniem, bo nawet jeśli chciał, żeby ten moment trwał wiecznie to wiedział, że czas go nie oszczędzi. Czas nie oszczędzał nikogo.
Więc po prostu korzystał z tego, co mu jeszcze zostało, przenosząc spojrzenie z sufitu na Rinę przyglądając się dziewczynie z rosnącą melancholią a potem ponownie przenosząc wzrok na sufit, by nie obudzić jej spojrzeniem. Może to była idiotyczna, głupia myśl, ale nie chciał ryzykować. Jeszcze nie.
Spojrzał na nią kolejny raz, wyrysowując w myślach obraz jej twarzy, krągłości ciała, błysku kurzu unoszącego się wokół nich w powietrzu. Chciał, żeby to wszystko trwało na wieki, ale rzeczywistość, surowa i okrutna, nie pozwalała na takie marzenia.
Pragnął poczuć zapach ich niegdysiejszego poranka, zanurzyć w nim wszystkie zmysły i nigdy nie wypuszczać tego wspomnienia. Chciał, żeby te ostatnie chwile wymknęły się z rąk czasu, żeby czas jakoś o nich zapomniał, ale wiedział, że to niemożliwe.
Po prostu ponownie zamknął oczy, pozwalając sobie na chłonięcie ciepła i dotyku, jakby mógł się nimi nasycić na zapas. Przekręcił się na bok, wtulając twarz we włosy dziewczyny i przykrywając ją ramieniem. Jeszcze było dobrze.
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down