Szedł wolno. Jego kroki były nieco ospałe a ciało obciążone, naznaczone zmęczeniem z gatunku tych na wpół pełnych satysfakcji. Wokół niego przemykały postacie czarodziejów i czarownic, którzy zajmowali się swoimi sprawami, spiesząc do domów albo na spotkania.
On całe szczęście już wszystkie załatwił. Czekało go tylko jedno odskoczenie ze zwyczajowej drogi i najpewniej powrót do domu, choć jeszcze nie zdecydował czy nie zostanie na Horyzontalnej. Miał tendencję do zasiadywania się tam, gdzie teraz zmierzał, tego wieczoru najpewniej nie miało być inaczej.
To był jeden z tych dni, kiedy wszystkie wydarzenia - wpierw spotkanie Towarzystwa Herbologicznego, szybki skok do Doliny, później dorywcza praca nie pozostawiały zbyt wiele energii na resztę. Jeśli od początku spaceru czuł jak zmęczenie zaczynało wkradać się w każdy jego krok to teraz powoli całkowicie go ogarniało.
Słyszał szum otaczającego go miasta, dźwięki śmiechu dzieci, które bawiły się z jakimś puchatym stworzonkiem pod sklepem z magicznymi zwierzętami i odległe brzmienie muzyki, które dobiegało z pobliskiej knajpki. Jednak cała ta radość wydawała się mu odległa, jakby dotyczyła kogoś innego a nie jego samego. Niby ją słyszał, niby to do niego docierało, ale stłumione, jakby zza kurtyny.
Możliwe, że powinien darować sobie spacer, ale zmęczenie czuł nie tylko w nogach, lecz i w całym ciele, które nosiło ślady intensywnego wysiłku, więc zamiast pozwolić sobie na to, by usiąść na dupie i jojczyć, postanowił przekierować to w załatwienie wszelkich spraw. Liczył na to, że dzięki temu, gdy wyczerpanie całkowicie go dopadnie, uda mu się względnie szybko zasnąć.
Starał się zignorować pulsujący ból w dolnej części pleców, który przypominał mu o ostatnich godzinach spędzonych na unikaniu witek zmutowanej mandragory. Mimo eliksirów przeciwbólowych, dyskomfort w dalszym ciągu był trochę odczuwalny. Raczej nie miał minąć zbyt szybko, szczególnie nie zaleczany niczym innym jak tylko standardowymi medycznymi środkami.
To musiała być jebana nekromancja, oczywiście, że to nie mogły być zwykłe badania. Ostatnio dookoła działo się trochę za dużo tego smoczego łajna, nawet jak na standardy Greengrassa. A przecież miłe popołudnie czy wieczór nikomu by nie zaszkodziły, naprawdę.
Obrócił się na dźwięk czyjegoś śmiechu, spojrzał na ulicę, przystając w miejscu a jego spojrzenie skupiło się na małym, kolorowym znaku. Jakieś dziecko na miniaturowej rozpędzonej miotełce ledwo go wymknęło, powodując gwałtowny podmuch powietrza.
Blond włosy, zwykle starannie ułożone, teraz poderwały się na wietrze i opadły mu na czoło. Kilka pasm niesfornie wplątało się w kołnierzyk płaszcza, torba zachybotała się na ramieniu Ambroisa, podzwaniając dziesiątkami szklanych fiolek. Tym razem instynktownie bardziej się rozejrzał zanim przekroczył na ukos resztę brukowanego chodnika, kierując się do wejścia do budynku od zaplecza.
Nie stukał, nie pukał, po prostu sobie otworzył, nachylając się do środka przez drzwi nim zrobił kilka kroków w głąb ciemnego wnętrza, odruchowo zasuwając za sobą zasuwkę. Zmarszczył brwi, bo raczej nie spodziewał się, że w lokalu, nawet na samym tyle w części nie dla klientów, będzie aż tak cicho.
Nie to, że mu się to nie podobało. To była miła odmiana, ale całkiem podejrzliwie wykonał kilka kroków w kierunku części kuchennej lokalu, aby ostatecznie trzykrotnie zastukać ręką w drewnianą futrynę, zwracając na siebie uwagę.
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down