13.12.2024, 18:00 ✶
(Ten post był ostatnio modyfikowany: 13.12.2024, 18:00 przez Brenna Longbottom.)
Żeby wyjaśnić, dlaczego w odrobinę deszczowe, letnie popołudnie, przed furtką wiodącą do ogródka państwa Bletchleyów, stanęły dwa błotniste potwory, należało cofnąć się nieco w czasie. Mianowicie kilka godzin, do śniadania, gdy na niebie nie było jeszcze ani jednej chmurki, a Brenna zaproponowała Alice, że ponieważ to taki piękny dzień, mogą iść na spacer nad jezioro.
Ewentualnie o kilka lat wcześniej, kiedy kilkuletnia Brenna zajrzała pierwszy raz do ogródka Bletcheyów pomiędzy sztachetami i spytała po raz pierwszy, czy Alice nie chce iść na spacer, hen, hen daleko, bo aż na położone trzydzieści metrów dalej wzgórze. I – oczywiście – podczas tego spaceru w nieznane i dalekie krainy jakimś cudem zdołała wpaść na rzeczonym wzgórzu do zamaskowanej czarami dziury, której na pewno nie było tam jeszcze poprzedniego dnia.
A w końcu historia lubiła się powtarzać.
Tego ranka, uzbrojone w powagę lat szesnastu i piętnastu, oraz w różdżki, których wprawdzie nie wolno im było używać, ale gdyby cokolwiek się działo miały jak się bronić, mogły wyprawić się znacznie dalej. Czyli nad jezioro, dość często odwiedzane przez miejscową dzieciarnię, bo oczywiście nie w głąb Kniei (Brenna wprawdzie zapuszczała się w nią zdecydowanie dalej niż powinna i dużo, dużo dalej nie pozwoliłaby jej matka, ale nie odważyła się namawiać na takie wyprawy Alice, jeszcze Jolen Bletchey zobaczyłaby jakieś wyrzuty sumienia u którejś z dziewczynek), co w teorii powinno być absolutnie bezpieczne. I wcale, ale to wcale nie planowały robić nic niebezpiecznego albo czego nie pochwaliliby rodzice, prawda?
Ale kiedy okazało się, że jedna z mugolskich sąsiadek nie może znaleźć braciszka, oczywiście, że trzeba było pomóc jej w poszukiwaniach. Reszta historii obejmowała spadanie ze skałek, gniazdo olbrzymich, purpurowych ropuch, nagłe załamanie pogody, i dziwną teleportację białowłosej czarodziejki z mieczem, która rozejrzała się, z westchnieniem stwierdziła, że to nie „tutaj i teraz”, i deportowała się znowu, rozchlapując wokół bardzo dużo wody.
– I na pewno, na pewno, tak zupełnie na sto procent, nie jesteś ranna? – dopytywała Brenna, bardzo brudna i bardzo mokra, zerkając z pewnym zmartwieniem na Alice, gdy zbliżały się do domu Bletcheyów. – Nic cię nie boli? Ta ręka nie jest złamana? Nie rozbiłaś głowy? – wyrzucała z siebie po raz chyba już dziesiąty. Sama ponabijała sobie trochę siniaków, ale po prawdzie to nie był żaden problem, bo nawet jeśli coś sobie zrobiła, nie szkodzi ani trochę. W końcu matka i tak ją zamorduje, jak już zobaczy córkę w takim stanie, więc kilka sińców nie robiło żadnej różnicy. Ale Alice? Alice była młodsza, a w dodatku raczej łagodna, a Brenna miała głęboko zakodowane, że o osoby od niej młodsze i łagodne należy dbać.
Ewentualnie o kilka lat wcześniej, kiedy kilkuletnia Brenna zajrzała pierwszy raz do ogródka Bletcheyów pomiędzy sztachetami i spytała po raz pierwszy, czy Alice nie chce iść na spacer, hen, hen daleko, bo aż na położone trzydzieści metrów dalej wzgórze. I – oczywiście – podczas tego spaceru w nieznane i dalekie krainy jakimś cudem zdołała wpaść na rzeczonym wzgórzu do zamaskowanej czarami dziury, której na pewno nie było tam jeszcze poprzedniego dnia.
A w końcu historia lubiła się powtarzać.
Tego ranka, uzbrojone w powagę lat szesnastu i piętnastu, oraz w różdżki, których wprawdzie nie wolno im było używać, ale gdyby cokolwiek się działo miały jak się bronić, mogły wyprawić się znacznie dalej. Czyli nad jezioro, dość często odwiedzane przez miejscową dzieciarnię, bo oczywiście nie w głąb Kniei (Brenna wprawdzie zapuszczała się w nią zdecydowanie dalej niż powinna i dużo, dużo dalej nie pozwoliłaby jej matka, ale nie odważyła się namawiać na takie wyprawy Alice, jeszcze Jolen Bletchey zobaczyłaby jakieś wyrzuty sumienia u którejś z dziewczynek), co w teorii powinno być absolutnie bezpieczne. I wcale, ale to wcale nie planowały robić nic niebezpiecznego albo czego nie pochwaliliby rodzice, prawda?
Ale kiedy okazało się, że jedna z mugolskich sąsiadek nie może znaleźć braciszka, oczywiście, że trzeba było pomóc jej w poszukiwaniach. Reszta historii obejmowała spadanie ze skałek, gniazdo olbrzymich, purpurowych ropuch, nagłe załamanie pogody, i dziwną teleportację białowłosej czarodziejki z mieczem, która rozejrzała się, z westchnieniem stwierdziła, że to nie „tutaj i teraz”, i deportowała się znowu, rozchlapując wokół bardzo dużo wody.
– I na pewno, na pewno, tak zupełnie na sto procent, nie jesteś ranna? – dopytywała Brenna, bardzo brudna i bardzo mokra, zerkając z pewnym zmartwieniem na Alice, gdy zbliżały się do domu Bletcheyów. – Nic cię nie boli? Ta ręka nie jest złamana? Nie rozbiłaś głowy? – wyrzucała z siebie po raz chyba już dziesiąty. Sama ponabijała sobie trochę siniaków, ale po prawdzie to nie był żaden problem, bo nawet jeśli coś sobie zrobiła, nie szkodzi ani trochę. W końcu matka i tak ją zamorduje, jak już zobaczy córkę w takim stanie, więc kilka sińców nie robiło żadnej różnicy. Ale Alice? Alice była młodsza, a w dodatku raczej łagodna, a Brenna miała głęboko zakodowane, że o osoby od niej młodsze i łagodne należy dbać.
Don't promise to live forever. Promise to forever live while you're alive.