• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Poza schematem Wyspy Brytyjskie v
« Wstecz 1 2 3 4 5 … 10 Dalej »
[01/02.09.1972] it's hard to wake up from a nightmare if you aren't even asleep| A&G

[01/02.09.1972] it's hard to wake up from a nightmare if you aren't even asleep| A&G
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#1
16.12.2024, 23:57  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 13.09.2025, 22:46 przez Król Likaon.)  
adnotacja moderatora
Rozliczono - Geraldine Yaxley - osiągnięcie Badacz Tajemnic III
Rozliczono - Ambroise Greengrass - osiągnięcie Badacz Tajemnic II

01/02.09.1972 - Whitby, Piaskownica

Cóż. Porozmawiali, przynajmniej przez chwilę, czy to coś ułatwiło, zmieniło? Nie do końca. Nadal nie potrafiła przestać myśleć o tym wszystkim, co padło między nimi podczas kłótni. Niby złagodzili sytuację, ale czy na pewno? No nie do końca. Coś między nimi wisiało, i nie było to nic co mogło zwiastować jakieś pozytywne wydarzenia. Zakochane serca mogły dużo wytrzymać, drobne pożary, ukłucia, rozdrapywane rany, siniaki, kopnięcia. Mogły znieść naprawdę wiele. Zakochane serca były w stanie błagać o litość, prosić się o uwagę, karmiły się wspomnieniami. Wytrzymywały naprawdę dużo, były w stanie znieść wiele, dopóki nie pękły z bólu. Co jeśli wspomnienia zaczynały wydawać się fałszywe, jeśli wszystko miał trafić szlag, to co było, co trwało i co miało nadejść?

Postanowili tu zostać, dać sobie jeszcze chwilę na doprowadzenie się do porządku, złapanie oddechu. Musieli się ogarnąć, nim wrócą do rzeczywistości, nie miała pojęcia, czy w ogóle uda im się to zrobić. Nie sądziła, że postępują słusznie, ale najwyraźniej nadal chcieli karmić się tym chwilowym złudzeniem, które przywoływało to miejsce. Piaskownica była w końcu wyjątkowa, to był ich dom, tutaj mogli być sobą, schować się przed całym światem, tylko czy na pewno? Wydawało jej się, że dosięgnie ich ona tak, czy siak, zresztą już zaczęła to robić.

Cóż, nie byłoby właściwe, gdyby znaleźli się w jednym łóżku, mogłaby się z nim kłócić o to, które będzie spało na kanapie pewnie godzinami, ale to nie miało sensu. Nie kiedy byli zmęczeni, potrzebowali snu. Bez słowa więc zgodziła się na to, że zajmie sypialnię, niby nie tak to miało wyglądać, ale cóż, chyba dotarło do nich to, że to nie był najlepszy pomysł.

Nim dotarła do sypialni udało jej się zmyć z siebie kurz tego całego dnia i minionej nocy. Wylądowała jednak pod prysznicem, który obudził w niej wspomnienia poranka. Były nieco gorzkie, bo czuła, że to mogło się już więcej nie powtórzyć. Zatracili się w tej krótkiej chwili, ale nie sądziła, że to do nich wróci. Nie po tym co sobie później powiedzieli. Żałowała, że dała się ponieść, nie powinna wylewać z siebie tych wszystkich trujących słów, był niczym drzazgi, które nie chciały wyjść spod skóry, nie sądziła, że szybko uda jej się je wyciągnąć. Bolały nadal, za każdym razem, kiedy do nich wracała. Nie życzyła im nigdy takiego końca, najwyraźniej było to jednak wszystko na co zasługiwali.

Nie wiedziała jednak do czego doprowadzi ich rozmowa, którą odbyli na werandzie, otworzyli się nieco przed sobą, skorzystali z okazji, kiedy mogli być dla siebie przyjaciółmi. Zaczęli ustalać jakiś plan, na walkę z widmami, ale nie sądziła, że doprowadzą ich do skutku. Tak, zgodzili się na to, że będą swoimi sojusznikami, tyle, czy faktycznie to w ogóle mogło mieć rację bytu? Będą się wspierać, a co później, znowu rozejdą się, jakby nigdy dla siebie nic nie znaczyli? Nie sądziła, że był to dobry pomysł.

W Piaskownicy nic się nie zmieniło od ich ostatniej wspólnej wizyty w tym miejscu, także bez problemu znaleźli tutaj wszystko, czego potrzebowali. Drewno, pościel, a nawet jakieś resztki jedzenia, które powinno pozwolić im przetrwać kilka dni. Nie bywała tutaj sama, to miejsce wyglądało dokładnie tak, jak wtedy, kiedy byli tutaj razem tego wiosennego poranka. Gdy zjawiła się tutaj w sierpniu opuściła je po kilku minutach, bo uderzyło w nią to, co zastała. Nie sądziła, że tak szybko tu wróci, że wrócą tutaj razem, ale to była kolejna sprawa, nad którą nie była w stanie zapanować. Już dawno straciła kontrolę nad swoim życiem i chyba jedyne, czego mogła się spodziewać to niespodziewane.

Nim zniknęła za drzwiami sypialni rzuciła mu jedynie ciche dobranoc, chociaż czuła, że nie jest to właściwe. Zmęczenie jednak wygrywało z wszystkim innym. Musiała zamknąć oczy choć na chwilę, odpuścić, pozwolić sobie na odpoczynek.

Sen do niej przyszedł, niezbyt szybko, bo skupiła się na myślach, które nie dawały jej spokoju, ale przyszedł. Nie trwał jednak zbyt długo, wybudziła się bowiem z niego po kilku godzinach, z krzykiem. Od koszmarów chyba lepsza była już bezsenność. Usiadła na łóżku i zawiesiła wzrok na oknie przez które przebijało się światło księżyca. Była noc, burza chyba już ich opuściła, jednak silny wiatr nadal nie przestawał uderzać okiennicami w okna.

Miała ochotę zapalić, musiała się odstresować, w ten sposób przychodziło jej to najszybciej, także postanowiła opuścić sypialnię. Z tego, co pamiętała zostawiła szlugi w kuchni, co nie było najlepszym pomysłem. Musiała bowiem pokonać spory dystans, chciała to zrobić jak najciszej, aby przypadkiem go nie obudzić. Jednak gdy przechodziła obok salonu nie mogła się powstrzymać od tego, aby rzucić na niego okiem. Chciała się upewnić, że spał, może chociaż on nie miał z tym problemu. Strasznie nieprzyjemnie jej się patrzyło na to, do czego doprowadzili, pojawił się między nimi dystans, spory, na który nie miała wpływu. Serce jej się krajało, kiedy spoglądała na niego, na tej nieszczęsnej kanapie, nie wydawało jej się to właściwe. Tak naprawdę to już dawno przestała wiedzieć, co jest właściwe, a co nie.

Nie mogła jednak stać tutaj niczym widmo, duch, ruszyła dalej przed siebie, po te nieszczęsne fajki.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#2
17.12.2024, 01:53  ✶  
Nie pamiętał ostatniego momentu, kiedy było między nimi tak źle, by pozostała mu wyłącznie zimna, twarda kanapa, która po rozłożeniu wcale nie stała się bardziej komfortowa. Wręcz przeciwnie, choć zazwyczaj wydawała mu się naprawdę dobrym meblem, pozwalała im spędzać długie godziny w salonie z książką, wtulając się w siebie nawzajem i spoglądając na ciepły blask kominka.
Teraz była nie tylko niewygodna, ale wręcz odstręczająca. Przypominała twardy kamień powleczony prześcieradłem, które nie dawało zbyt wiele ponad to, że rolowało się pod jego plecami za każdym razem, gdy przewracał się z boku na bok, nie mogąc znaleźć sobie miejsca.
Szczególnie, że musiał skurczyć nogi w kolanach, zwijając się jak najbardziej, żeby żadna część jego ciała nie wystawała poza leżysko. Kołdra również wydawała się za krótka, niewłaściwa, nazbyt chłodna i śliska. Poduszka była jednocześnie za miękka i nazbyt twarda, zbyt niska, nie układała się we właściwy sposób, nawet zwinięta w rulon pod karkiem.
Nie chciał myśleć, ile lat minęło od chwili, w której musiał to robić po raz ostatni, ale odpowiedź sama nasuwała się na myśl: praktycznie tyle, ile ze sobą byli. Ostatni raz, podczas którego spędził całą noc na kanapie był wtedy, gdy mieli do siebie wyłącznie ostrożne oczekiwania, nic więcej. Później?
Nieważne jak źle by było. Nieistotne, że czasami ostentacyjnie kierował się w stronę tego przeklętego mebla czy że ona go tam goniła. Zawsze nadchodził ten moment, najczęściej nie dalej niż godzinę później, gdy wracał do sypialni albo powoli otwierał oczy, czując jak wkrada się do niego pod zapasową kołdrę, kończąc tym samym ich kłótnię. Dając mu do zrozumienia, że powinni wrócić razem do łóżka.
Tym razem ten moment nie miał nadejść. Dobranoc, które między sobą wymienili nie miało znaczenia. Ta noc nie miała być dobra. Praktycznie nie miał już dobrych nocy. Dzisiejsza nie mogła być wyjątkiem. Nie w obliczu tego, co się stało, co sobie wyrzucili. To była nie tylko utrata, to było wymazanie całego świata, jaki budowali przez lata. Naruszenie i wyburzenie wspomnień. Jak miał spać po czymś takim, mając świadomość, że ten rozdział, cała ich historia dobiegła końca? A być może znaczna jej część nawet nie istniała?
Zimny wiatr, który szalał na zewnątrz, wył jak potępiona dusza, szarpiąc nadmorskimi trawami i drzewami. Jego dźwięki zdawały się przenikać przez grube ściany docierając do Greengrassa niczym nieustanny lament. Burza minęła, ale echo niosące się po wrzosowiskach nie dawało mu spać. Teraz było wręcz wyłącznie gorzej.
Mimo że przewracał się z boku na bok, momentami nie wiedział czy w rzeczywistości nadal to robił. Aura tego miejsca sprawiała, że coraz bardziej nie potrafił odróżnić jawy od snu. Wydawało mu się, że dom, który był dla niego schronieniem nagle stał się pułapką. Każdy dźwięk wiatru, każdy trzask gałęzi na zewnątrz przypominał mu o jego uwięzieniu w tej zimnej, ciemnej przestrzeni. Próbował skupić się na oddechu, ale każdy wdech wydawał się przesiąknięty strachem a każdy wydech niósł ze sobą wyrzuty sumienia.
Nie powinien mówić tych wszystkich słów. Dał się ponieść czemuś, co nigdy nie było nim. Choć może wyłącznie usiłował to sobie wmawiać? Przecież w istocie tym był - człowiekiem, który niszczył wszystko, na czym mu zależało. Straconym dla świata, który jedynie rujnował.
Czekał na świt. Na moment, w którym mrok miał ustąpić miejsca światłu, ale nie wiedział, czy ten kiedykolwiek nadejdzie. Wydawało mu się, że to nie było możliwe. Już nigdy, prawda? Pragnął tylko, by noc się skończyła, by mógł wstać z tej kanapy i ujrzeć jasność, która tak bardzo go omijała. Wieczny zmierzch. Tylko tyle teraz miał.
Leżał na rozłożonej kanapie otulony pościelą, która nie dawała mu ani odrobiny ciepła. Światło z kominka, które jeszcze chwilę temu tliło się ciepłym blaskiem, teraz gasło, pozostawiając jedynie resztki żaru, które ledwie rozświetlały mrok salonu. Ciemność zdawała się wypełniać każdą szczelinę, każdy kąt pomieszczenia. Jedynym dźwiękiem, który przerywał ciszę był ten przeklęty głośny wiatr, który wył na zewnątrz, szarpiąc nadmorskimi trawami i drzewami.
Noc trwała. Spał? Nie spał? To było bez znaczenia, prawda? Echa przeszłości i tak go dopadały. Kręcił się na kanapie, pościel plątała się wokół niego, jakby sama chciała go uwięzić, jakby go zagarniała, dusiła, choć jednocześnie była tak kurewsko zimna. Nie chciał czuć tego wszystkiego, wciąż walczył z widmami, które przychodziły, by go prześladować, ale czuł, że coraz bardziej się zapada.
Leżąc pod kołdrą, która nie dawała mu upragnionego ciepła, czuł się jak w pułapce, niezdolny do ucieczki. Ciemność otaczała go z każdej strony. Mógłby wstać, sięgając po sweter zwisający z oparcia, po dresowe spodnie, które zdjął do snu, zostając wyłącznie w bokserkach, ale miał wrażenie, że nie uda mu się podnieść, że nogi nie będą w stanie unieść ciężaru jego ciała albo co gorsza - kanapa całkowicie go pochłonie.
Był rozdarty wewnętrznie, czuł się coraz bardziej pogubiony a noc trwała, nie miała końca. Miał wrażenie, że nic już nie ma sensu, że każda próba odnalezienia spokoju była bezcelowa. Błądził wśród cieni, szukając wyjścia, które wydawało się nieosiągalne. Czuł, że coś za nim podąża, coś, co kusiło go do ustąpienia, do poddania się. I chyba rzeczywiście był tego bliski. Byleby tylko złapać oddech, nawet jeśli ostatni.
Zimny pot spływał po jego czole, dreszcze przeszywały ciało. Czuł się zupełnie tak jak tamtego wieczoru w Kniei, tuż po powrocie do domu. Jednocześnie martwy dla świata, otulony ciemnym, dusznym woalem chłodu. I jak mały chłopiec zagubiony gdzieś w próżni. Tak, jakby niewidzialne ręce chwytały go za gardło.
Jego mięśnie były napięte, gotowe na walkę, której przecież nie mógł podjąć, bo zagrożenie nie płynęło z zewnątrz tylko od środka. Koszmarne wizje przetaczały się przez umysł Ambroisa, każda z nich była głęboko zakorzeniona w lękach Greengrassa, z którymi tym razem nie potrafił sobie poradzić.
Momentami miał wrażenie, że zamiast w pościeli na kanapie, znalazł się w twardej trumnie. Leżał w grobie. Żywy, pogrzebany wśród wilgotnej, zimnej ziemi i gnijących liści. Próbował się ruszyć, jednak ciało nie reagowało. Nie mógł zaczerpnąć powietrza, nie potrafił wziąć wdechu, mógł tylko oddychać płytko, pozbawiając się resztek powietrza z płuc.
Otaczająca go ciemność wydawała się nieprzenikniona, ciężar spoczywający mu na piersi dusił go nie po raz pierwszy, jednak tym razem dosłownie go zgniatał. Nawet jeśli Roise już dawno zrozumiał, że to była część jego obecnej rzeczywistości, myśl o tym, że nikt nie miał przyjść, by go przed tym ocalić, że przecież to była jego własna decyzja za każdym razem tak samo go uderzała.
Z każdą chwilą jego umysł wypełniał się myślami o tym jak to musiało wyglądać. Jak to było umierać w samotności w znanym, ale jednocześnie nieznanym miejscu, bez nikogo, kto by go kochał.
Stał na krawędzi przepaści, gdzie mrok wydawał się nie mieć końca. Wydawało mu się, że z każdą chwilą przepaść staje się szersza a on coraz bardziej się w nią zapada. W oddali rozlegały się głosy - jęki i zawodzenie... ...wiatr?... ...wołające go, przyzywające do siebie.
Serce biło mu jak oszalałe. W ustach czuł gorzki smak strachu. Pragnął uciec, ale jego nogi były jak z ołowiu. Z każdą sekundą lęk przed upadkiem stawał się coraz trudniejszy do zniesienia zaś on wciąż tam stał. Sparaliżowany, spoglądając w otchłań, która go pochłaniała.
Zupełnie tak jak ciemne morze. Jakby zamiast nad przepaścią, jednocześnie stał na plaży patrząc na nadchodzącą falę. Tę, która miała zmieść go z nóg, odciąć dopływ powietrza, zagarnąć go i utopić. Była tuż tuż. Niemalże na wyciągnięcie ręki. Nieubłaganie się ku niemu zbliżała. Woda była czarna jak atrament. Nieprzenikniona, złowroga.
Próbował zareagować, jednak nie był w stanie tego zrobić. Nie potrafił się obrócić. Nie był w stanie zrobić ani jednego kroku. Był skazany na porażkę. Czuł jak fala zbliża się, jakby chciała go pochłonąć a on, mimo całej swojej siły, był bezsilny wobec tego, co nadchodziło. Nawet gdy próbował biec, jego nogi były uwięzione w niewidzialnym błocie.
W piasku, tak? Jego Piaskownica się rozpadła a jednak wciąż go więziła. Teraz bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. To już nie była siła, którą znał. Sufit nad nim zaczął się walić. Widział jak kawałki tynku spadają na niego, jak sufit kruszy się i zbliża do jego twarzy. Każdy oddech stawał się coraz trudniejszy.
Nigdy nie sądził, że tak bardzo będzie się obawiać. Nie bał się śmierci, nawet teraz. Obawiał się potępienia, zatracenia się w ruinach czegoś, co miało trwać. Czuł, jakby czas się zatrzymał a on był uwięziony w tej niekończącej się chwili.
Był widmem własnych wyborów. Zarówno tych dokonanych jak i tych, które nie doczekały blasku poranka. Tych, które zniszczył. Niezliczonych możliwości, które istniały na pewnym etapie jego życia, choć teraz już nie wiedział czy były prawdziwe. Czy kiedykolwiek miał szansę, czy oni ją mieli, czy to zawsze były wyłącznie złudzenia.
Był sam, bo miał być sam. Podjął tę decyzję, a jednak przecież to nie była całkowita prawda. Zdeformowane cienie tańczyły wokół. Był ich ofiarą, one były jego winą. Czuł się przytłoczony przez ciężar czegoś, czego nie mógł zrozumieć.
Wydawało mu się, że cisza z minuty na minutę stawała się coraz głośniejsza. Nie był już sam, prawda? Otaczały przez postacie, które nie miały twarzy. Zawisły nad nim jak cienie, jak widma. Szeptały coś w niezrozumiałym języku.
Jego serce znów przyspieszyło, bezradność zalewała go niczym dusząca, nieunikniona fala. Nie mógł się wydostać, chciał krzyczeć, ale z jego gardła nie wydobył się ani jeden dźwięk. Zamiast tego wokół niego zacieśniała ścisłą pętla, coś na kształt stryczka wokół szyi, duszącego knebla z hakiem z tyłu głowy. Poduszka? Poduszka zwinięta w rulon pod karkiem? Teraz nie miała znaczenia, teraz już nią nie była.
Wśród tego chaosu, pojawiła się jeszcze jedna wizja. Ta, która go złamała. Ta, która mimo zamkniętych oczu wciąż była w stanie wywołać łzy pod zaciśniętymi powiekami.
Tak samo jak Piaskownica nie była już jego domem. Nie była i nie miała nim być. To miejsce było jak labirynt, z którego nie było ucieczki. Jego własna bezpieczna przystań zaczęła przypominać grobowiec. Podziemia, w których mógł wiecznie błądzić wśród cieni, odcięty od świata, który znał, pozbawiony możliwości ucieczki.
Ruina, rudera, szkielet przeszłości bez przeszłości. Knieja i widma. W jego sercu pojawił się nieodparty lęk przed tym, co mogłoby być po drugiej stronie, przed tym, co czekało na niego w wieczności, jeśli ta już nie istniała, bo tamte istoty nie respektowały wiecznych praw. Czuł się obserwowany, osaczony, jakby czyjeś ślepia łypały na niego z coraz bardziej nieprzeniknionej ciemności wygasającego kominka.
Szarpnął się na kanapie. Gwałtownie, intensywnie, kolejny raz płacząc się w kołdrę, która tym razem jeszcze bardziej ograniczyła jego ruchy. Do tego stopnia, że wraz z kolejnym szarpnięciem zwalił się na ziemię, do której na szczęście nie miał zbyt daleko. Ciepła podłoga pod palcami była twarda, ale rzeczywista.
Mimo to wciąż czuł przyspieszone bycie serca i mroźny chłód. Miał wrażenie, że wokół jego ust unosi się mgiełka zaś w umyśle Greengrassa nadal drżały te same myśli, które przyprawiały go o niekontrolowane dygotanie ciała. O tym, co mogło być, o życiu, które mógł prowadzić, o ludziach, którzy go otaczali. Pragnął krzyczeć, ale milczał, jego wewnętrzny głos zniknął w hałasie wiatru, który wciąż wył na zewnątrz.
Usiłował się uspokoić. Wyplątał się z tej przeklętej kołdry, podciągając kolana pod brodę i obejmując je ramionami. Kryjąc w nich poczochraną głowę, kosmyki włosów sklejonych zimnym potem i przekrwione, załzawione oczy. Mamrocząc do siebie pod nosem to, co zawsze padało z jego ust w takich chwilach. Ciche, obce słowa tak dalekie od tego, co słyszał czy mówił na co dzień.
Przynajmniej był tu sam. Nie musiał mierzyć się z upokorzeniem. Z litością, która nie miałaby znaczenia. Czy coś je w ogóle jeszcze miało?
Nie.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#3
17.12.2024, 11:50  ✶  

Nie tego chciała, nie tego oczekiwała, tyle, że chyba nie było jej pisane nic wiecej. Powinna się pogodzić z tym, że jej życie będzie wyglądało właśnie w ten sposób. Szare, przepełnione goryczą, niespełnionymi marzeniami. Chaos, który ją pochłaniał niszczył wszystko wokół. Dążyła do autodestrukcji, zaczęła to nawet zauważać, jednak nie sądziła, że może coś z tym zrobić. Chyba tak już miało być. Poddała się? Być może. Trochę na pewno. Chyba każdy by się poddał po takich przeżyciach. Nie miała nadziei na lepsze jutro, chciała po prostu jakoś przetrwać, wybierała minimum, bo nie miała już sił próbować. To nie przynosiło żadnych efektów, wręcz przeciwnie - miała wrażenie, że im bardziej się stara tym bardziej się wszystko pierdoli.

Noc nie była przyjemna, zresztą od dawna sen nie przynosił jej spokoju, wręcz przeciwnie. Nocą pojawiał się niepokój, nawiedzały ją przeróżne wizje, które mogły się spełnić. Wiele złego się wydarzyło i nie była w stanie przestać o tym myśleć, przenikało ją to do samych kości. Chłód, osamotnienie, zagubienie. Radziła sobie jakoś z tym wszystkim, przynajmniej w dzień, w świetle próbowała udawać, że wszystko jest w porządku. Z dala od wzroku ludzi, kiedy otaczała ją ciemność uderzało w nią to ze zdwojoną siłą. Nie potrafiła zasnąć, nie na długo, nie kiedy we śnie nawiedzały ją koszmary. Gdy się budziła nie odchodziły, jej życie stało się jednym z nich.

Już dawno zatraciła się granica między snem, a jawą. Potwory z sennych koszmarów chodziły po ziemi i pragnęły śmierci. Nie mogła nic z tym zrobić, próbowała, ale to również jej nie wychodziło. Przestała kontrolować w jakikolwiek sposób to, co działo się wokół niej. Nie miała wpływu na nic, co działo się w jej życiu. Tonęła, sięgała dna i nie sądziła, że szybko wypłynie na powierzchnię. Światło gasło, z każdym dniem coraz bardziej, już niedługo pewnie nie będzie go wcale.

Wariowała, tak, to powinno być już za nią, jednak po zabiciu dopplegangera nadal nie przyszedł spokój, nadal się bała, że resztą sił odebrał jej coś jeszcze. To powinno być dużo prostsze, może gdyby się bardziej odpowiednio przygotowała, to teraz nie musiałaby się zastanawiać nad tym, czy faktycznie udało im się wygrać, czy to były tylko pozory, czy miała stracić coś jeszcze? Niczego nie była pewna, nie znosiła tego uczucia bezsilności, które ją teraz wypełniało.

Spała sama, mimo, że Ambroise znajdował się w domu, to był kolejny znak, który świadczył o tym, że koniec zbliżał się nieubłaganie. Zniszczyła wszystko co mieli, zabrała im nawet te wspomnienia, które jeszcze niedawno przynosiły chociaż nieco spokoju. Przez swoją niewyparzoną gębę zniszczyła nawet to, chociaż przecież przeszłości nie można było zmienić, jak widać - dało się popsuć i ją. Potrafiła rozpierdolić wszystko, wszystko co miała kiedykolwiek. Niesamowity wyczyn.

Ciemność pochłonęła i Piaskownicę. Dostrzegła w kominku jedynie żar, który wygasał. Szła do tej kuchni, tak chciała zająć czymś ręce, myśli, cokolwiek. Nie spodziewała się bowiem, że sen ponownie do niej przyjdzie. Jakoś będzie musiała przemęczyć się do rana. Nie chciała palić światła, nie chciała zwracać na siebie uwagi, dlatego też właśnie przemierzała swój własny dom niczym cień, czuła się jak intruz, który mógłby zaburzyć względny spokój, chociaż czy właściwie spokoj jeszcze kiedykolwiek miałby tu zagościć? Nie wydawało jej się. To nie było już miejsce z jej wspomnień. Stało się równie zimne, co ona, równie rozpierdolone, bo porzuciła je na pastwę losu. Nie pojawiała się tutaj, nie dbała o nie, pozwoliła aby zamieniło się w ruinę. Niszczyła wszystko, co miała. Nawet wspomnienia nie były w stanie tego uratować.

Miała wrażenie, że wiatr z każdą minutą wieje coraz mocniej. Zaznaczał swoją obecność, jakby chciał do reszty zniszczyć to miejsce, rozwiać ten dom i pozostawić sam piasek. Może tak byłoby lepiej, przynajmniej nie miałaby tej złudnej nadziei, że będzie do czego wracać. Właściwie to przecież już ją straciła, ponownie. To bolało, ale powinna przywyknąć do tego, że ten ból będzie się pojawiał, będzie jej towarzyszył, zapewne nigdy nie zniknie. Po prostu będzie sobie trwał gdzieś tam w tle i będzie musiała zaakceptować jego istnienie.

Wdrapała się na szafkę, nie było to wcale takie trudne, bo jeszcze nie zapomniałą rozkładu tego pomieszczenia, zresztą księżyć może nieśmiało, jednak nieco oświetlał kuchnię. Wsadziła sobie w usta fajkę i ją odpaliła. Wbiła wzrok w pustkę i na niej się skupiła, cóż, w końcu i pustka zaczęła ją wypełniać. Nie miała pojęcia, jak sobie z tym wszystkim poradzi, starała się nie myśleć, ale przed jej oczami mimowolnie pojawiały się obrazy minionych wydarzeń. Nie była w stanie z tym walczyć. Wracała do jaskini, wracała do ciemnego lasu, wracała do Kniei. Nie umiała sobie przywołać żadnej pozytywnej wizji, jakby jej życie było pełne tylko tych parszywych wydarzeń.

Paliła fajkę spokojnie, zaciągała się dymem i wypuszczała go powoli, nie otworzyła okna, bo bała sie tego, że wiatr mógłby wedrzeć się do środka i zacząć niszczyć to, co jeszcze było w miarę zachowane. Nie chciała doprowadzić do kolejnych zniszczeń.

Papieros nie przyniósł jej oczekiwanego spokoju. Już dawno przestawały jej dawać to, czego chciała, teraz był raczej zwyczajnym nałogiem, którego nie potrafiła się pozbyć. Ledwie skończyła palić, wsadziła sobie kolejnego szluga w usta, jakby to miało coś zmienić. Chciała się czymś zająć, mogłaby wyjść na zewnątrz i zniknąć w mroku chociaż na chwilę, nie miała jednak zamiaru opuszczać tego miejsca. Wolała być w domu, obiecali sobie przecież, że zostaną tu minimum do rana. Później? Nie wiedziała, co będzie później i to też nie dawało jej spokoju. Zbyt wiele niewiadomych pojawiło się w jej życiu, nie miałą żadnego, konkretnego planu na to, co miałaby robić w najbliższym czasie. Może faktycznie powinna się w coś zaangażować, aby znowu zająć myśli, najlepiej by było, aby coś ją pochłonęło, to nie będzie miała czasu na to, aby skupiać się na tych wszystkich niepowodzeniach i swoich słabościach.

W pewnej chwili usłyszała huk. Czy dochodził z zewnątrz, nie, nie, wydawało jej się, że wręcz przeciwnie. Coś huknęło w środku, w domu. To wzbudziło jej niepokój. Tutaj powinien panować spokój, a coś go zachwiało. Zeskoczyła z szafki, przygasiła peta, nasłuchiwała. Miała wrażenie, że ten odgłos dochodził z salonu. Nie wiedziała, czy powinna tam wejść, nie chciała niepokoić Roisa, chciała mu dać przestrzeń, chyba jej potrzebował? Sama nie wiedziała, czego on potrzebuje w tej chwili, nie umiała stwierdzić, czego ona sama potrzebuje, więc nie było to wcale takie dziwne.

Pociągnęła na dół koszulę, która jej się podwinęła, gdy zsuwała się z szafki. Cóż, powinna to sprawdzić? Chyba? Tak, nie mogła udawać, że tego nie słyszała.

Powoli więc ruszyła pod siebie, nadal po ciemku, po omacku, nie chcąc jakoś za bardzo się narzucać, nie chcąc zaznaczać swojej obecności, bo co jeśli to nie było to, czego potrzebował. Zamierzała tylko sprawdzić, czy wszystko jest w porządku, później odwrócić się i zniknąć w ciemności, dalej chowac się po kątach i udawać, że jej tu nie ma.

Przystanęła w drzwiach, słyszała, że nie śpi. Mruczał coś pod nosem, nie do końca była jednak wychwycić z tej odległości to co mówił, miała wrażenie, że znajduje się na podłodze, ten huk to musiał być Ambroise spadający na podłogę. To by oznaczało, że ta kanapa rzeczywiście była złym pomysłem. Zrobiła krok w przód, starała się poruszać po cichu, jednak drewniane deski nie były szczególnie współpracujące, bo skrzypnęły, gdy zrobiła kolejny krok. Miała nadzieję, że nie weźmie jej za intruza. Póki co jednak zawahała się, przystanęła w miejscu i wpatrywała się w jego sylwetkę. Nigdy jeszcze nie czuła się tak niepewnie w tym domu. To było coś zupełnie nowego i wcale jej się nie podobało. Nie znosiła tego dystansowania się, to nie tutaj teraz powinna stać, tylko znajdować się u jego boku.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#4
17.12.2024, 13:25  ✶  
Wydawało mu się, że potrafi w dalszym ciągu funkcjonować wobec tego wszystkiego, co działo się dookoła, co miało się dziać. Nie było łatwo, szczególnie samotnie, jednak kolejne miesiące mijały nieubłaganie a on jakoś sobie z tym wszystkim radził. Nie raz lepiej, raz gorzej, bo ta pierwsza część raczej go omijała, lecz starał się stać twardo na nogach i trzymać się na coraz silniejszym wietrze.
Tego wieczoru te podmuchy zawodziły szczególnie mocno. Zupełnie tak, jakby i one lamentowały nad nieuniknioną stratą. Bowiem wbrew wszystkiemu, w co chciał wierzyć, nie wydawało mu się, by to było do uniknięcia. Te wszystkie słowa, które między nimi padły może były pochopne, ale wydawało mu się, że dostał swoją porcję długo duszonej prawdy. Szczerości, której potrzebował, aby pozwolić im na domknięcie.
Nawet, jeśli to domknięcie wiązało się z roztrzaskaniem serca w drobny pył mieszający się z nadmorskim piachem, rozwiewany w gwałtownych podmuchach wiatru, by nie było już co zbierać. Tak, złamane serce potrafiło wiele wytrzymać. Było w stanie bić, póki istniała jakaś nadzieja. Gdy to światełko gasło, gasła również wola, jedno po drugim wygasały wspomnienia. Skoro były ułudą, czemu w dalszym ciągu potrafiły tak bardzo boleć?
Bo powinny być prawdą, czyż nie? Były nią przez wiele lat. Tak długo, że myśl o tym, że mogły nią nie być była równie dusząca, co ciemność, co ciężar koszmarów. Snów na jawie albo wrażenia jawy we śnie. Nie wiedział, czy i kiedy zasnął. Co z tego wszystkiego było realne, co mu się przyśniło.
Wiedział tylko, że nagle znalazł się na podłodze. Splątany pościelą, wyrywając się z niej, jakby miała go udusić. Zdyszany i spocony. Spanikowany, przytłoczony tym wszystkim, co wydawało mu się, że ma pod kontrolą, bo to nie były przecież pierwsze koszmary. Od dawna się z nimi mierzył. Tyle tylko, że tego dnia, tej nocy czuł się tak, jakby przegrał.
Gdzieś po jego lewej stronie skrzypnęła podłoga. Deski ugięły się pod naciskiem. Dźwięk przebił się przez zawodzenie wiatru sprawiając, że Ambroise gwałtownie poderwał głowę.
W pierwszej chwili instynktownie sięgnął po różdżkę, ściskając ją mocno w palcach, gotów cisnąć zaklęciem wprost w ciemność. Nawet nie dostrzegał jak duża ironia w tym tkwiła. Niegdyś to było prawdopodobnie jedyne miejsce na świecie, w którym czuł się całkowicie bezpiecznie. Dbał o to, aby otoczyć dom zaklęciami, żeby zadbać o wszystkie konieczne środki mające im zapewnić spokój i ochronić ich przed potencjalnym zagrożeniem.
Teraz najpewniej nic z tego już nie działało. Większość z tych metod miała sens wyłącznie wtedy, gdy ktoś mieszkał w domu, które chroniła. W momencie, w którym Piaskownica zaczęła popadać w ruinę, czary prawdopodobnie zaczęły słabnąć. Prawdopodobnie żaden z nich już nie działał. Zresztą to, że byli w stanie bezmyślnie teleportować się tak blisko budynku mówiło samo za siebie.
A jednak w tym wszystkim najgorsze było poczucie, że to już nie była jego bezpieczna przystań. Nieważne jak bardzo pragnął, aby było inaczej, odruchowo sięgnął po narzędzie obronne. Niemalże bezmyślnie ciepnął zaklęciem w mrok, który wydawał się tak gęsty, że aż nieprzenikniony. Nienaturalny, jakby mogło się tam kryć rzeczywiste zagrożenie.
Choć tak nie było, prawda? Przez moment wytężał wzrok, starał się dostrzec jakieś zarysy, mimo obrazów rozmazujących mu się przed oczami. Kilkukrotnie zamrugał, podświadomie obawiając się zmienić pozycję. Był spięty. Jednym ramieniem w dalszym ciągu obejmował kolana podciągnięte niemalże pod samą brodę. Drugie miał uniesione, zaciskając palce na chwycie, na ozdobnych żłobieniach w zimnym drewnie.
Nigdy nie pomyślałby, że przyjdzie mu stracić również to. Nie bez powodu nie pojawiał się w tym miejscu nawet wtedy, gdy jeszcze oficjalnie do niego należało. Nie był w stanie tego robić. Nie potrafił wyobrazić sobie spędzania tu czasu samotnie. Pustego domu pełnego widm przeszłości, przypominającego mu o tym wszystkim, co utracił, co sam wypuścił z rąk.
Nawet w najgorszych założeniach nie był w stanie przewidzieć tego, że jego własny dom nagle zacznie mu się wydawać pułapką. Ściany staną się ciasne, sufity zbyt niskie a drewniana podłoga, choć teraz dawała mu złudne oparcie, zacznie się trząść (nie dopuszczał do siebie myśli, że to on sam dygotał), grożąc tym, że zaraz po prostu go pochłonie. Zresztą nie wiedział czy tak by nie było lepiej. Przynajmniej nic by więcej nie niszczył.
Cienie odeszłyby razem z nim. Piaskownica znowu stałaby się cicha, bo to on był tu tym obcym elementem. To Ambroise, przecież miał tego świadomość, był tutaj tym, co sprawiało, że dawny spokój został zaburzony. Nigdy nie powinien tu wracać. To był błąd. Jeden z wielu popełnionych tego a może już zeszłego dnia.
Nie wiedział czy było już po północy. Prawdopodobnie tak, ale nawet gdyby w nikłym świetle był w stanie dostrzec tarczę zegara, zobaczyłby wyłącznie to, że wskazówki się zatrzymały. Dokładnie tak jak wszędzie indziej. To była ruina, rudera, cmentarz pełen wspomnień i złudzeń. Po tym, co sobie wyrzucili, Roise nie wiedział już, co czym było.
Granica między wyobrażeniem a prawdą zatarła się tak samo jak ta pomiędzy snem a jawą. Poczucie bezpieczeństwa zniknęło, zastąpiły je wyrzuty i niemalże materialne cienie. Szepczące postaci bez twarzy, zlepki scen z przeszłości, złudnych nadziei, które pozbawione wiary wypaczyły się i stały się czymś złym, czymś prześmiewczym i nękającym.
Nie było już ciepła. Wszystko spowijała chłodna mgła. Poprzednie godziny wydawały mu się tak odległe, jakby miały miejsce w zupełnie innym życiu. W życiu, którego może tak naprawdę nigdy nie przeżywał? Jego przeszłość przestała być jego przeszłością w momencie, w którym wyobrażenia runęły. Pozbyli się niedopowiedzeń, lecz to nie przyniosło ulgi.
Szczególnie, że jego słowa nie miały zbyt wiele związku z prawdą. Tego jednego był pewien, nawet jeśli cała reszta była niejasna i skomplikowana. Wiedział, że dał się ponieść czemuś, co nigdy nie powinno nim kierować, bo to nie był ten on, którym Ambroise chciał być. Lecz jednocześnie jedyny on, który obecnie istniał, prawda?
Ten sam, który teraz szykował się nie tyle do odbicia ataku, co do uprzedzenia go w momencie, w którym zagrożenie wykonałoby pierwszy ruch. Tyle tylko, że nie był nigdzie, gdzie potrzebowałby to robić. Nie na Ścieżkach, nie na Nokturnie, nie w jakimś magazynie, jaskini czy w lesie. Był w miejscu, które nie tak dawno było mu domem. I nie był tu sam.
Pierwszy raz od tak dawna spał sam na kanapie, ale przecież nie był jedyną osobą w domu. Gdy się skupił, doleciał do niego znajomy zapach mugolskich papierosów i dźwięk oddechu słyszalny nawet mimo zawodzenia wiatru. Miał wyczulone, wręcz przeczulone zmysły. Wyostrzone do granic możliwości, prawie aż do bólu, choć w ciemnościach nadal mało co widział.
Zreflektował się. Potrzebował ku temu dwóch czy trzech głębszych, choć i tak płytkich oddechów, aby przesunąć różdżkę między palcami, wbijając w nią wzrok i mrugając. Opuścił drżącą rękę, pozwalając zarówno jej, jak i różdżce opaść na ziemię z głuchym tąpnięciem o drewnianą podłogę.
- Przepraszam, jeśli cię obudziłem. Idź spać - odezwał się, usiłując zapanować nad drżącym, łamiącym się głosem.
Odchrząknął nie zdając sobie nawet sprawy, że w ostatnim czasie jakąś ironią przepraszał więcej razy niż kiedykolwiek wcześniej. Tyle tylko, że to były chyba wyłącznie puste słowa. Sam nie wiedział, czy w ogóle miały jakiekolwiek znaczenie. Dochodziły do niego jak wypowiedziane przez kogoś innego, bo on sam był swoim własnym cieniem - niemym i bezwolnym.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#5
17.12.2024, 14:47  ✶  

Stała w mroku, obawiała się ruszyć w jedną, czy w drugą stronę. Czekała, sama nie miała pojęcia na co. Oddychała jak najciszej potrafiła, aby nie zwrócić na siebie niepotrzebnej uwagi. Nie chciała zostać wzięta za podglądaczkę, jak jeszcze chwile temu wydawało jej się, że to co robi było właściwe, to w tej chwili zupełnie straciła tę pewność. Wiele się zmieniło, nie zdarzyło jej się jeszcze skradać w tym domu, nie w taki sposób, nie tak, jakby mogła nie być tutaj mile widziana.

Nie miała pojęcia, że było blisko tego, aby w jej stronę pomknęło zaklęcie. Nie widziała tego w mroku, przynajmniej jak na razie, kiedy jeszcze stała w jednym miejscu. Pewnie by się zdziwiła, gdyby nim dostała. Ona nie miała ze sobą różdżki, nie miała ze sobą noży - powinna przecież czuć się tutaj bezpiecznie. Nic jej nie groziło? Prawda? Mogłaby się bardzo mocno zdziwić, na szczęście nie nadarzyła się ku temu okazja. Jak widać mogli popsuć coś jeszcze, możliwości w tym przypadku nigdy się nie kończyły. Zawsze mogło być gorzej, czyż nie?

Przez chwilę się zawahała, jednak kiedy usłyszała głos, kiedy dotarło do niej to, że przyłapał ją na czajeniu się w mroku zrobiła krok do przodu. Postanowiła nieco się zbliżyć, przecież i tak nie spała. Ona też nie mogła spać spokojnie. Najwyraźniej nie była w tym jedyna.

- Nie obudziłeś mnie. - Rzuciła cicho, robiąc kolejny krok w przód.

Siedział na podłodze, rzeczywiście musiał spaść z tej kanapy. Śniły mu się koszmary? To był przypadek? Możliwości było wiele. Trochę obawiała się zbliżenia do niego, czuła, że nie powinno jej tu być. Powinna zostawić go w spokoju, przecież nie chciał jej obok siebie, z drugiej strony dali sobie przecież tę noc nie bez powodu. Mogli na siebie liczyć, nie musieli spędzić jej w samotności.

- i tak nie zasnę. - Była tego pewna, nie miała zmrużyć oka już do rana. To też nie było dla niej czymś nowym, przecież rzadko kiedy udawało jej się przespać noc. Bezsenność towarzyszyła jej od miesięcy. Skupiała się nocami na tych swoich wszystkich niepowodzeniach i nie umiała tego zmienić. Od czasu do czasu pozwalała sobie na zażycie eliksiru, który pomagał jej przespać pojedyncze noce. Nie robiła tego codziennie, bo wiedziała, że łatwo było uzależniać jej się od używek, brakowało jej tylko tego, żeby nie potrafiła żyć bez eliksirów nasennych.

- Nie masz mnie za co przepraszać. - Postanowiła to podkreślić. Miała wrażenie, że zaczęli traktować się zupełnie inaczej, jakby uważali na każdy, nawet najdrobniejszy gest, czy czyn.

Podeszła w końcu do niego na tyle blisko, aby zauważyć różdżkę w dłoni mężczyzny, właściwie to wypuścił ją z rąk, gdy zaczęła się do niego zbliżać. Wbiła w nią wzrok na dłuższą chwilę. Dlaczego jeszcze przed chwilą,trzymał ją w dłoni? Czy coś spowodowało, że poczuł się tutaj zagrożony? Czy wziął ją za zagrożenie? Przystanęła w miejscu i zaczęła się nad tym zastanawiać.

Piaskownica zawsze była ich bezpieczną przystanią, nigdy nie sięgali tutaj po magię, nie w domu, nie w taki sposób, nie była im do niczego potrzebna. Najwyraźniej przez ten czas i to się zmieniło. Nie spodziewała się tego, to był kolejny gwóźdź, który wbijali w ich wspólną trumnę.

Nie zamierzała jednak tego komentować, bo czy to by zmieniło cokolwiek? Wywnioskowała swoje, wyciągneła z tego widoku to, co chciała, nie było sensu poruszać tego tematu, bo co mógłby jej powiedzieć? Nie sądziła, że mogło to mieć jakikolwiek wpływ na to, co zaczęła sobie uzmysławiać. Stracili to wszystko, co razem stworzyli, nawet to miejsce zaczęła pochłaniać rzeczywistość, szara, okropna, zła. Nie było już odwrotu.

- Wszystko w porządku? - Kolejne głupie pytanie padło z jej ust. Nie było w porządku, nic nie było w porządku, przecież o tym wiedziała. Mimo wszystko postanowiła zapytać go o to.

Nie potrzebowała zaproszenia do tego, aby się przysiąć, zresztą obawiała się, że gdyby zapytała go o to, czy może z nim tutaj zostać, to stwierdziłby, że nie, że jej nie potrzebuje, że nie chce jej widzieć. Chciała upewnić się, że jakoś się trzyma, dlatego też w końcu usiadła na ziemi, na przeciwko niego.

Pomieszczenie było spowite mrokiem, praktycznie nic nie było widać, żar w kominku już niemalże się dopalił. Nie musieli na siebie patrzeć, mogli unikać swoich spojrzeń. Nie będzie potrzeby, aby za bardzo pilnowali swoich rekacji, nie mieli jak się na tym skupić.

Nie miała pojęcia dlaczego mu się narzucała, nie wiedziała, co nią kierowało, ale przychodziło jej to raczej naturalnie. Zawsze się o siebie troszczyli, to nie było nic nowego, nawet jeśli cała reszta miała się zmienić. Nie potrafiła tego zignorować, zwłaszcza gdy znajdowała się tuż obok.

Cóż, jeśli uzna, że nie powinno jej tutaj być, to nie będzie miała problemu z tym, żeby oddalić się do sypialni, zamknie się w niej znowu i jakoś przeczeka do rana, zapewne poczuje się odrzucona, ale i to jej przejdzie, minie, jakoś to przetrawi. Wiele była w stanie znieść, chociaż powoli faktycznie zaczynała się łamać, wiedziała, że nie jest z nią dobrze, nie miała pojęcia kiedy znajdzie się na granicy. W sumie, czy było coś złego w spadaniu? Chyba nie, gdzieś tam przecież zawsze znajdowała się ziemia, upadki bywały bolesne, ale co z tego. Kiedy bolało, to człowiek wiedział, że żyje, przynajmniej uświadamiał sobie, że nie jest zupełnie pusty, że jeszcze gdzieś istnieje coś, co można mu odebrać.

Usiadła po turecku, przykmnęła oczy i oddychała spokojnie, położyła sobie dłonie na kolanach i czekała, sama nie wiedziała na co czekała, ale nie wydawało jej się, aby był to moment, w którym powinna się oddalić. Aura zrobiła się bardzo nieprzyjemna, potęgował to ten wiatr, który hulał za oknem, ze wsząd do ich uszu dochodziły naprawdę różne dźwięki, faktycznie mogłoby się wydawać, że jakieś zagrożenie czai się gdzieś za rogiem.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#6
17.12.2024, 15:59  ✶  
Mogliby udawać, że chodziło o pogodę. Zawodzący wiatr niósł ze sobą echo grozy. Wiał mocno, uderzając okiennicami o szyby, o ściany, szarpał roślinami w ogrodzie sprawiając, że za oknami w świetle księżyca przesuwały się cienie. Sprawiał, że atmosfera stawała się trudna do opanowania - złowroga i ciężka.
A jednak to nie była przecież ich pierwsza wichura w tym miejscu, prawda? Ta była inna, bo ją taką uczynili. To były konsekwencje ich własnych działań. Noc, którą sobie tu dali, ale bez poczucia bezpieczeństwa, bez ciepła drugiej osoby. Razem, ale osobno. Pierwszy raz od niepamiętnych czasów tak blisko i zarazem tak daleko.
Nie kwestionował tego, że nie mogła spać. Nie skomentował tego, że stanęła w drzwiach i stała tam w milczeniu, szczególnie kiedy zapach papierosów doleciał do jego nozdrzy. Bezsenność była przekleństwem, na które nie można było zbyt wiele poradzić. Szczególnie, jeśli nie chciało się popaść w szpony kolejnego nałogu.
- Rozumiem - odpowiedział cicho, w dalszym ciągu starając się ukryć brzmienie własnego głosu, co przy zawodzeniu wiatru być może miało jakiekolwiek szanse powodzenia.
Nie wiedział. Wolał się nad tym nie zastanawiać. Przymknął powieki, oczekując dźwięku oddalających się kroków. Kolejnego skrzypnięcia podłogi i schodów. Dowodu na to, że ponownie został sam. Tak jak tego chcieli. On tak chciał, ona tak chciała. Nie bez powodu oddalili się od siebie na tę noc. Nie potrzebowali swojej obecności, przynajmniej tak powinno być.
Jej obecność w istocie niewiele mu ułatwiała. Przeciwnie - kolejny raz przypominała o stracie. O chwilach nie do odzyskania. O zaufaniu, które nie zostało nadszarpnięte, nie o pęknięciu do zalepienia przez czas, tylko o tym, co bezpowrotnie stracili. Nie powinna reagować na to, co się z nim działo. Nie chciał jej litości, szczególnie teraz, gdy to wszystko przypominało mu o dawnych czasach. O tym, że w tamtym życiu dawno wróciłby do łóżka w objęcia Geraldine.
Wtedy nie miewał aż takich problemów ze snem. Bezsenność minęła praktycznie od pierwszego wspólnego dnia. Niemalże każda kolejna noc była coraz bardziej spokojna i błoga. Czuł się stabilnie, teraz stał na krawędzi a kolejne tąpnięcia coraz bardziej zwalały go z nóg.
Zawsze miewał koszmary, zwłaszcza pod sam koniec nim zdecydował się odejść, jednak nigdy nie czuł się aż tak wytrącony z równowagi. Wydarzenia minionych tygodni, począwszy od Kniei i śmierci tam doznanej aż do wrażenia wtedy w jaskini, sprawiły, że czuł się jak pozbawiony jakiegokolwiek punktu oparcia. Jak dziecko błądzące w gęstej, nieprzeniknionej, szarej mgle pełnej pyłu i dymu. Bez wyjścia.
Nie miał jej za co przepraszać?
Nie potrafił nawet zmusić się do parsknięcia. Nie umiał unieść kącików ust ani łypnąć na nią tak, jakby powiedziała coś, co w istocie nie miało nawet najmniejszego sensu. Miał. Zdecydowanie miał za co ją przepraszać. Tyle tylko, że to już było bez znaczenia. Żadne słowa nie miały wartości, gdy nie dało się naprawić czegoś, co nie było już tylko rysą.
Nie było pęknięcia, które zdawało się, że istniało jeszcze do tamtego popołudnia. Teraz była wyłącznie pustka wypełniona zawodzeniem wiatru. Zgliszcza przypominające żar wygasającego kominka. Nic więcej. Szary dym i mgła, ciemność bez światła. Słowa bez znaczenia. A więc ich nie wypowiadał.
Siedział w jednej pozycji, nie przenosząc wzroku na wejście do salonu. Z zamkniętymi oczami i opuszczoną głową, oddychając płytko i chrapliwie. Poszukując powietrza, ale dusząc się własnym poczuciem ciężaru spoczywającego na jego piersi. Tym, co chciał zrobić i czego nie chciał.
W głębi duszy liczył, że jeśli będzie dostatecznie długo milczeć to wszystko zniknie. Pojawi się próżnia, ale przynajmniej darują sobie czczą rozmowę o czymkolwiek, co się tu działo. O tym, że ich bezpieczne miejsce już nim nie było. Skaził to, udowodnił, sięgając po różdżkę, gotowy rzucać zaklęcia w kierunku zagrożenia, które płynęło wyłącznie od jego strony. Z jego wnętrza.
Nie widział oczu Geraldine. Nawet nie próbował szukać jej spojrzenia, obawiając się tego, co dostrzegłby na twarzy dziewczyny. Miał wewnętrzną pewność, że dostrzegła różdżkę zaciśniętą w jego palcach. Z pewnością to widziała. Nie chciał wiedzieć, co pomyślała w tym momencie, to mógłby być wyłącznie kolejny gwóźdź do trumny a ta była już wystarczająco solidna.
Nie mieli potrzeby mocniej jej zbijać. Poprzedniego wieczoru poczynili wszystkie przygotowania do tego, aby pochować wspólną przeszłość. To, że teraz nadal tu byli, to było chyba coś na kształt ostatniego czuwania przy zwłokach czegoś, co miało być wieczne. Ostatnia posługa dla czegoś bez szans zmartwychwstania.
Wraz z nadejściem kolejnego świtu i światłem poranka, zapewne mieli ostatecznie pożegnać przeszłość. O to też nie pytał. Obawiał się tego pytania, ustalania kolejnych poczynań mających prowadzić do nieuchronnego - do rozstania z tym domem, bo przecież ich własne już miało miejsce. Tamte słowa wyłącznie przypieczętowały dawno podjętą decyzję.
Nie musiał otwierać oczu, żeby poczuć, że się poruszyła. Usłyszał skrzypnięcie podłogi, podmuch powietrza wywołał gęsią skórkę na jego napiętych przedramionach. Jeśli wcześniej miał wątpliwości co do tego, w którym kierunku zamierzała się przesunąć, teraz ich nie miał. Powinien ją od siebie odepchnąć, prawda?
Nie chciał, żeby patrzyła na niego w tym stanie, nawet jeśli ciemność dawała im obojgu osłonę. Pokręcił głową, rozchylając wargi, aby coś powiedzieć, ale zamknął usta. Nie chciał, żeby wracała do sypialni. Nie sama, nie bez niego. Nie chciał też, by tu była, patrząc na niego jak na kogoś, kto zachowywał się jak karykatura dawnego człowieka. Oczywiście, że nie zamierzał odpowiedzieć na to pytanie w inny sposób niż ten, w który musiał to zrobić.
- Mhm. To nic takiego - odmruknął, wbijając wzrok w najciemniejszy kąt pomieszczenia, nie mając siły, aby mrugnąć, tym bardziej, że przecież nie chciał, żeby dostrzegła jego załzawione oczy.
To dobrze, że oboje unikali spojrzenia. Mimo wszystko, Ambroise całkowicie świadomie jeszcze bardziej odwracał wzrok. Tak, aby wygasające światło żaru w kominku na pewno nie dosięgło jego twarzy. Czuł się zbyt paskudnie, by mierzyć się również z tym.
Nie wiedział, czemu się do niego przysiadła. Tak, tam na ganku też to zrobiła, ale teraz sytuacja wyglądała zupełnie inaczej. Nie siedzieli zresztą ramię w ramię a na przeciwko siebie. Nie miał pojęcia, czemu to zrobiła, ale niczego mu tym nie ułatwiała. Odchylił głowę, wbijając wzrok w sufit i nie patrząc do przodu.
Wolałby zostać sam, ale jednocześnie wcale nie chciał być sam - ironia, prawda? To nie tak, że nie potrafił zweryfikować swoich pragnień, że się w nich gubił i plątał. Nie w tym wypadku. Samotność w tym momencie wydawała się po prostu łatwiejsza. Był do niej przyzwyczajony, nie chciał litości, nie potrzebował złudzeń.
To nie było nic takiego, tym bardziej, że nie miał siły podtrzymywać wrażenia, że wszystko w istocie było w porządku. Pluł sobie w brodę, bo to nie był najlepszy moment na to, co się z nim działo. Nie powinien tu zostawać na noc.
Mógł się spodziewać, że przeszłość go wtedy dopadnie. Szczególnie w samotności na twardej, zimnej kanapie przy świadomości tego, co to oznaczało. Upodlił się. Wylał z siebie naprawdę dużo jadu, wiele pochopnych i porywczych słów, a jednak nie miał w sobie na tyle odwagi cywilnej, by tak po prostu po tym wyjść. Został tu wbrew wszelkiej logice.
Co mu z tego przyszło? Wiatr dawno rozwiał wszystkie złudzenia. Nie mogli się nimi karmić. Nie mieli wrócić do tego, co działo się między nimi rano. Gdy kładł się spać, zmywając z siebie wspomnienia mijającej doby, woda w prysznicu nie była dostatecznie gorąca. Parzyła go, ale wciąż czuł się brudny, nie był w stanie się ogrzać, nie potrafił odepchnąć od siebie zimna ani wspomnień tego, co już zniknęło.
Teraz też w dalszym ciągu mimowolnie trząsł się z zimną, do końca odpychając od siebie różdżkę, jakby nagle zaczął się jej brzydzić, brzydzić się swojego zamiaru, i pozwalając, aby potoczyła się po podłodze w tym samym momencie, w którym on bez zastanowienia uniósł dłonie do twarzy, chuchając na nie. Miał wrażenie, że z jego ust wydostała się mgiełka.
Było chłodno. Nie wiedział, czy to były wyłącznie jego urojenia, czy rzeczywiście w pomieszczeniu zrobiło się zimniej niż kiedykolwiek. Tak zimno jak wtedy w Dolinie zanim niewidzialna siła zamknęła wszystkie okna. Chłód rozchodził się po jego ciele, ale kołdra nie była tym, po co wyciągnąłby rękę. Nie po tym jak próbowała go udusić. Nie.
Zamiast tego przez cały ten czas siedział dokładnie w tej samej pozycji. Oparty plecami o kanapę. Z nogami podciągniętymi do góry, obejmując ramionami kolana - teraz już ponownie oba, opierając na nich podbródek i milcząc. Miał wrażenie, że szczękanie jego zębów przebija się przez wycie wiatru, więc mocniej zacisnął usta w cienką linię, gryząc od wewnątrz wargi aż poczuł smak własnej krwi.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#7
17.12.2024, 23:11  ✶  

Czy pogoda w ogóle mogłaby mieć z tym coś wspólnego? Nie do końca. W jeszcze gorszych warunkach zdarzało jej się spędzać noce w lesie, z dala od jakichkolwiek miejsc, w których mogłaby się schować. Miała świadomość, że nie chodzi o pogodę, zdecydowanie to nie ona była odpowiedzialna za to, jak się czuła. Mogła potęgować nastrój, jaki ją ogarnął, ale nic więcej. Brało się to raczej z wewnątrz, z jej duszy, samego jej środka.

Bezsenność gościła w jej życiu od dawna. Był tak okres, kiedy przestała się pojawiać, kiedy odeszła gdzieś daleko, jak widać musiała jednak do niej wrócić. Wraz z brakiem poczucia bezpieczeństwa, nawarstwiającymi się problemami, samotnością zjawiała się i ona, niczym stara przyjaciółka, która tylko czekała na okazję, aby pojawić się ponownie w jej życiu. Nie umiała sobie z nią radzić, więc po prostu zaakceptowała to, że tak już ma. Po prostu, co innego mogła robić? Nie zamierzała nadużywać substancji, które pomagały jej zasnąć, to nie była dobra droga, czasem, w wyjątkowych okolicznościach z nich korzystała, ale tylko wtedy. Obawiała się, że inaczej dopiero mogłaby jej się zacząć zatracać granica między jawą, a snem.

Tak naprawdę nie wydawało jej się, że rozumiał, chociaż może, może on też tak miał? Nie miała pojęcia, bo przecież dawno nie znajdowała się w nocy u jego boku, minęło trochę czasu od kiedy spędzali ze sobą czas. To mogło być coś nowego, mogło spotkać i jego i ją. Kto wie, co właściwie go męczyło, z czym walczył. Każdy miał swoje demony, miała tego świadomość. Nie wiedzieć czemu uwielbiały pojawiać się właśnie w nocy, wtedy kiedy ciało i umysł powinny odpoczywać.

Wahała się, czy powinna naruszyć jego przestrzeń, nie miała pojęcia, czy powinna to zrobić, nie czuła się pewnie, zastanawiała się nad tym krótką chwilę, ale nie umiała odejść. Nie potrafiła zostawić go tutaj samego. Mimo tego, co się między nimi wydarzyło wcześniej, co w ogóle doprowadziło do tego, że spali teraz osobno. Nie była lodowatą suką, która ignorowała to, co działo się wokół niej. Cóż, mogło też być w niej nieco egoizmu, bo to zawsze było lepszym rozwiązaniem od siedzenia samotnie w sypialni, za zamkniętymi drzwiami. Wiedziała, że noc będzie jej się dłużyła, że będzie oczekiwała dnia, a czas wtedy zacznie płynąć wyjątkowo powoli, to bywało męczące.

Nie wiedziała, czy dobrze zrobiła odzywając się, mogła przecież milczeć, to chyba było w ich przypadku najlepszym wyborem, postawić po prostu na swoją obecność, ale chyba nie była pewna, że to mogłoby przynieść cokolwiek dobrego. Próbowała pociągnąć go za język, wybadać grunt. Mogła oczywiście zapytać wprost dlaczego siedzi na podłodze, co się stało, czemu spadł z tej cholernej kanapy. Nigdy jednak nie wybierała tych najbardziej oczywistych rozwiązań, które mogły dać jej odpowiedzi, których potrzebowała, to byłoby zbyt proste. Zamiast tego wolała krążyć wokół tematu, licząc na to, że uda jej się uzyskać chociaż część interesujących ją informacji. Nie ma to, jak komplikowanie sobie życia.

- Nic takiego. - Powtórzyła za nim, całkiem spokojnym tonem. Kiedy się tak w niego wpatrywała nie sądziła, że to było nic takiego. Nie widziała zbyt wiele, w pomieszczeniu praktycznie nie było światła to padające z żaru w kominku już dogasało, zaraz całkowicie pochłonąć miał ich mrok. Wtedy nie będzie w stanie już nic dostrzec, będą bezpieczni, chociaż, czy aby na pewno?

Ciemność pomagała skrywać tajemnice, sprzyjała nie mówieniu prawdy, ukrywaniu jej przed innymi. W końcu tego, czego nie można było zobaczyć, nie istniało. Nie będzie w stanie wyczytać nic z jego oczu, kiedy przestaną być widoczne, zresztą już nie mogła tego zrobić, bo uciekał spojrzeniem, ale ona robiła to samo. Pozwoliła sobie tylko na krótkie, chwilowe zawieszenie wzroku na jego twarzy. Rozsiadła się na przeciwko mężczyzny, tak naprawdę sama nie wiedziała po co i dlaczego.

Nie chciała go zostawiać samego w ciemności, nie dopóki nie upewni się, że na pewno wszystko było w porządku, aktualnie nie miała tej pewności, wręcz przeciwnie, wydawało jej się, że coś go gnębi. Cóż, po ich ostatniej rozmowie mogła wywnioskować, że jak ona miał sporo na głowie, też mogło go przytłaczać to, co działo się wokół nich, spokój przecież został zachwiany, na świecie brakowało stabilności, a oni stracili osoby, które był ich podporą, nawet jeśli pozorną. Nie mieli już siebie. Nie mieli kogo się złapać, kiedy zaczynali spadać. Utrzymanie się na powierzchni w samotności było naprawdę trudne, zdawała sobie z tego sprawę, bo przecież sama ciągle z tym walczyła.

Nie chciała stąd odejść, ale też nie wiedziała, czy sama jej obecność coś zmieni. Nie był specjalnie rozmowy, zaczynał budować wokół siebie mur, owinął kolana ramionami, uciekał spojrzeniem, zdecydowanie nie chciał, aby tutaj była. Czy to mogło spowodować, że postanowi wstać i odejść? Pewnie tak, ale aktualnie znajdowała się w tym nastroju, który nie pozwalał jej odpuszczać, mogło się to wiązać z tym, że Geraldine nie chciała być w tej chwili sama.

Nie miała mu zbyt wiele do powiedzenia, nie chciała dzielić się powodem przez który się tutaj znalazła, nie lubiła mówić o swoich słabościach, a ostatnio miała ich coraz więcej - więc byłoby o czym opowiadać. Próbowała zebrać myśli w słowa, bo wypadałoby przecież coś powiedzieć. Samo to, że siedziała przed nim, nie obok było dość nietypowe. Jakby zamierzała się z nim skonfrontować, chociaż przecież wcale nie chciała tego robić. Nie miała pojęcia dlaczego wybrała akurat to miejsce, jakoś tak wyszło.

Przesunęła się nieco do przodu, aby znaleźć się bliżej, jednak nie zbyt blisko. Chyba nie powinna przekraczać granicy, to nie tak, że jakąś sobie wyznaczyli, chociaż zrobiły to za nich chyba te wszystkie słowa, które z siebie wcześniej wyrzucili. Atmosfera zrobiła się gęsta, znowu czuła się niepewnie, nie wiedziała, na co może sobie pozwolić. Miała wrażenie, że na mniej niż więcej, chyba nie mieli już nadziei, że uda im się cokolwiek naprawić. Mimo wszystko nadal trwali w tym domu, po co? Czego szukali? Odkupienia? Morgana jedna wiedziała.

Zdawała sobie sprawę, że najpiewniej jest to ich ostatnia wspólna noc, jaką mieli spędzić w tym miejscu, wcale nie podobało jej się to, że przebiegała właśnie w ten sposób, ale chyba nie było innej możliwości, już nie. Nie, kiedy wszystko przekreślili. Martwiło ją to, bo nie chciała, aby właśnie te wspomnienia pojawiały jej się przed oczami, kiedy o nim myślała, a czuła, że tak się to skończy, bo były najświeższe, mimo, że bolesne, mimo, że mogłaby przecież przywoływać tylko i wyłącznie te przyjemne chwile, chociaż i pamięć o nich też zniszczyli.

Wydawało jej się? Nie, nie zwizualizowałaby sobie tego, musiała usłyszeć dźwięk zębów, które zgrzytały. Jej nie było zimno, to na pewno nie był dźwięk, który ona wydała, to musiał być Roise. Zmartwiło ją to nieco. Coraz bardziej upewniała się w tym, że nic z nim nie było w porządku.

Odruchowo sięgnęła ręką przed siebie, aby dotknąć jego czoła, chciała w ten sposób sprawdzić temperaturę jego ciała, z tego, co pamiętała właśnie w ten sposób się to robiło. - Zimno ci. - Stwierdziła fakt, nim jeszcze opuszki jej palców zdążyły dotknąć jego skóry. Powinna jakoś zareagować, powinna przynieść mu ciepło którego potrzebował.

Najprostszym rozwiązaniem wydawało się oddanie mu ciepła jej ciała, przyciągnięcie go do siebie o objęcie ramionami. Nie miała jednak pojęcia, czy by jej od siebie nie odepchnął, wcześniej nawet by się nad tym nie zastanawiała, ale przecież coś się zmieniło, czuła, że nie powinna tego robić, że to mogło zostać odebrane jako niewłaściwe.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#8
18.12.2024, 01:10  ✶  
Siedział u stóp kanapy na drewnianej podłodze swojego domu nad morzem, nie mogąc znaleźć w sobie na tyle siły, żeby się stamtąd podnieść. Aby odegnać cienie nocy, na powrót przybierając maskę i powtarzając, że wszystko w istocie było w porządku.
Nic nie było w porządku a to nie był jego dom.
Nie. To było kłamstwo, które instynktownie sobie wmówił. Nie siedział w swoim domu. Już nie. To nie był już jego dom. Nie po tym wszystkim, co się wydarzyło. Nie po podpisaniu tych papierów ani nie po tym, co padło między nimi tego wieczoru. Nie mógł się łudzić. To nie było już to samo miejsce, w którym nie obawiał się myśleć o przyszłości.
Piaskownica należała do przeszłości a jedyna osoba, która mogła jeszcze nazywać ją swoją przyszłością, bezpieczną ostoją stała w tym momencie w niemal zupełnej ciemności, obdarzając go spojrzeniem, na które Ambroise nie chciał patrzeć. Liczył na to, że milczenie sprawi, że Geraldine wróci do siebie. Choć tak właściwie, przez ten cały czas tu była. U siebie.
W przeciwieństwie do niego. On był po prostu w salonie. Nie w swoim domu, tylko w domu. Tylko domu, choć czy w ogóle dało się to jeszcze nazwać domem? Ruina, rudera, wrak przeszłości - te określenia zdecydowanie bardziej tu pasowały. Na jeszcze kilka godzin znaleźli się nie w domu a w budynku wymagającym uwagi, który w przeciągu zaledwie półtora roku, odkąd opustoszał zaczął rozsypywać się, jakby stał tu opuszczony przez całe dekady.
To brzmiało przytłaczająco, lecz prawdziwie. Jeszcze kilkanaście miesięcy wcześniej to miejsce tętniło życiem. Teraz panowała w nim tylko pustka i echo wspomnień. Równie głośne, co wiatr zawodzący na zewnątrz. Było tu obco i zimno. Nie zmieniał tego nawet ciepły ogień w rozpalonym kominku. Zresztą teraz już niemalże wygasły.
W tej ciemności, w której Ambroise się znalazł, nie było już nadziei. Ta noc była tylko kolejnym krokiem w kierunku ostatecznego końca wszystkiego, co łączyło go z Whitby.
Obejmował kolana ramionami, skrywając twarz w dłoniach, które drżały od wewnętrznego napięcia. Nie chciał być słaby. Nie chciał się teraz odsłaniać, nawet jeśli mrok panujący w pomieszczeniu stanowił osłonę przed tymi wszystkimi szczegółami, których Greengrass nie chciał pokazywać. Próbował przekonywać siebie, że to był tylko chwilowy kryzys, że cokolwiek się z nim obecnie działo, nie było niczym, z czym już by się nie mierzył. Mógł to odegnać, potrzebował tylko przestrzeni, aby złapać oddech, ale im bardziej się starał, tym bardziej czuł, że spada w otchłań.
Znajdował się w pułapce własnych myśli i emocji, które go przygniatały. Otoczony przez zimne ściany salonu. Niegdyś pełnego życia, teraz obcego i ciemnego. Nie miał pojęcia, dlaczego tu został. Dlaczego w ogóle przyjął tę narrację, tym bardziej, że przecież mógł się spodziewać, co go tu czekało. Jak miała wyglądać kolejna samotna noc.
Tym bardziej ta spędzona na kanapie przy świadomości, że nie mógł już nigdy wrócić do tego, co było kiedyś. Do ciepłej sypialni i miękkich ramion, pocałunków i miłości. To wszystko przepadło bezpowrotnie.
Nie miał pojęcia, w jaki sposób mógłby pokonać otaczającą go pustkę, jednocześnie będąc zatrważająco świadomy tego, że nie byłby w stanie tak po prostu wyjść dzisiaj z tego miejsca i ponownie zmierzyć się z rzeczywistością. Utknął tutaj. Chyba oboje to zrobili.
Zdawał sobie sprawę, że to, co go trzymało w Piaskownicy nie było wyłącznie żalem za utraconą miłością, lecz także lękiem przed tym, co miało nadejść. Opuszczając to miejsce mieli już tu nie wrócić. Ich drogi miały bezpowrotnie się rozejść.
Nieważne, że zapewniali się o sojuszach, rozmawiając o przyszłości w taki sposób, jakby mogli robić sobie na nią rzeczywiste plany. Nie mieli tego zrobić. Co gorsza, prócz braku przyszłości, zniszczyli również wspomnienia wspólnej przeszłości.
Nie musiał daleko sięgać we wspomnienia, aby przypomnieć sobie, kiedy to wszystko się zaczęło. Czy raczej: kiedy się skończyło. W którym momencie tak naprawdę zaczął zdawać sobie sprawę z początku ich końca, kiedy ich wspólna historia zaczęła przybierać ciemne kolory.
To nie była rutyna, to nie było znudzenie, to nie było zmęczenie, lecz strach przed tym, co mogło nadejść. Miał wrażenie, że na każdym kroku popełniał błędy, które oddalały go od niej. Obawiał się, że nie potrafił być tym, kim chciałby być w jej oczach.
Wspomnienia wracały do niego falami jak przypływy morza. Pamiętał dzień, w którym się poznali. Już wtedy było dla nich za późno. Było dla nich za późno, gdy przybyli tu po raz pierwszy, przywłaszczając sobie cudzą przestrzeń na cztery długie dni. Było zbyt późno, gdy kupili Piaskownicę. Za późno na wieczory spędzone przy kominku, choć mimo to je tu spędzali. Było zbyt późno, podczas gdy prowadzili te wszystkie rozmowy, które trwały do białego rana. W każdej z tych chwil istniała ich miłość. Zaufanie, które teraz zamieniło się w niepewność i ból. W każdej chwili było za późno.
Wiatr wył na wrzosowiskach. Próbował wedrzeć się do środka przez szczeliny ram okiennych, szarpał trawami na zewnątrz, poruszał okiennicami, niemalże wdzierał się do środka, niosąc ze sobą chłód, który przenikał do kości.
Nie mógł znieść tej myśli. Tego, że ich historia dobiegła końca. Czuł, że to, co zbudowali obróciło się w pył i nie już było niczego, co mogłoby to naprawić. Wiedział, że od zawsze miał w sobie złość, ale nie potrafił zrozumieć, dlaczego nie potrafił jej kontrolować. Zamiast tego pozwolił, by ogarniała go coraz większa frustracja, która doprowadziła do tej katastrofalnej kłótni. Miał wyrzuty sumienia, że w ogóle pozwolił sobie na taką złość, na takie słowa.
Drgnął. Wydawało mu się, że zimny powiew wiatru przeleciał przez pomieszczenie. W tej chwili czuł się cholernie samotny, nawet jeśli nie był sam. Miał wrażenie, że zagubił się w tej przestrzeni, w której kiedyś dzielili się miłością. Teraz panowała tu tylko cisza, przerywana jedynie dźwiękiem wycia wiatru.
Złamał się w sobie, nie chciał mówić, nie chciał rozmawiać. Szczególnie teraz, gdy każdy kolejny oddech stawał się coraz trudniejszy. Kłótnia, która miała miejsce tego wieczoru była najgorszą ze wszystkich, jakie kiedykolwiek odbyli. Ostre słowa, które padły były jak ostrza przecinające nie tylko serca, lecz także ich więź.
A przecież od samego początku próbował temu zapobiec. Obiecał sobie, że nigdy nie pozwoli, by tak się stało, a jednak. Z każdym zdaniem, które wypowiedział, czuł, jakby zadawał rany nie tylko Geraldine, ale również sobie samemu.
Gorycz i żal krążyły w jego żyłach a on tylko siedział, jakby był częścią tego zimnego, opuszczonego domu zapomnianego przez świat. Przez nich oboje, bo przecież pozwolili na to, aby Piaskownica stała się tym, czym teraz była. Odpuścili, zrezygnowali.
Te wszystkie marzenia, które kiedyś były tak bliskie, że niemal znajdowały się na wyciągnięcie ręki, teraz zdawały się odległe jak horyzont. Punkt, w którym morze stykało się z niebem.
- Mhm - odmruknął ponownie, doskonale zdając sobie sprawę, że to nie było nic takiego.
Nigdy nie miało być. Żadne z nich w to nie wierzyło, ale też nie posunęło się do tego, aby zakwestionować te słowa. Wyłącznie się od siebie oddalali. Budowali wokół siebie mury, pogłębiali szczelinę, zwiększali dystans, przez który Greengrassowi coraz ciężej było uwierzyć w to, że kiedyś mogli tak po prostu przy sobie trwać.
Że zanim nastąpiło tąpnięcie, planował jej się oświadczyć. W tamtym okresie ani przez chwilę nie kwestionując odpowiedzi, której się spodziewał. Niegdyś najbliższa mu osoba, jego partnerka, przyjaciółka, miłość... ...teraz dzieliła z nim tę samą przestrzeń, ale nie byli blisko. Znajdowali się mile morskie od siebie.
Niespełna dwa lata temu wyobrażał sobie tu swoje życie. Urocze jasnowłose szkraby, biegające po ogrodzie, które z radością zbierały muszelki z plaży i ganiały się po pokojach. Z początku jednego, później może dwójkę albo trójkę. Dwa psy, jastrzębia i sowę na poddaszu. Szklarnię z roślinami, plażę, spokój i radość. Ale to wszystko przepadło w mgnieniu oka. Było jak ulotny sen, który rozwiał się wraz z porannym światłem. Zaraz potem świt przemienił się w zmierzch i już tym pozostał.
Przez ostatnie tygodnie, odkąd ponownie się ze sobą zetknęli, ich relacja zmieniła się w pole bitwy. Każde słowo mogło być wystrzelonym zaklęciem a każda chwila milczenia - łajnobombą z opóźnionym zapłonem gotową do wybuchu. Kiedy? Kiedykolwiek.
Mogli przesiedzieć długie minuty na ganku w burzy. Rozmawiać jak przyjaciele, ale wciąż pamiętał moment, w którym spojrzał w oczy ukochanej, dostrzegając w nich gniew i ból, które sam zadał. Kłótnia, która wybuchła była jak eksplozja śmiercionośnych słów. Rzucili je bez zastanowienia, nie myśląc o konsekwencjach.
Nie potrafił zrozumieć, dlaczego tak się stało, dlaczego pozwolił, by ich miłość przerodziła się w coś, co teraz wydawało się być tylko cieniem. Wstałby, gdyby miał siłę, ale czuł się jak uwięziony w pułapce, z której nie było wyjścia.
Nie chciał być tu sam, ale wspólne siedzenie, nawet w całkowitej ciszy i ciemności, miało być wyłącznie gorsze. Otworzył usta, żeby odepchnąć ją od siebie po raz kolejny, po czym niemal od razu je zamknął. W końcu zrezygnowany, opuścił głowę.
Przetarł oczy wierzchem dłoni, odwracając wzrok. Pozwalając Geraldine usiąść na przeciwko, jednak nie nawiązując interakcji. Nie szukając jej spojrzenia. Nie wiedział, czego oczekiwała. Już nie umiał tego stwierdził. Nie wiedział nawet, co było tym, czego sam potrzebował. Jego myśli ponownie powędrowały do przeszłości, która wydawała się teraz tak odległa. Chciał znów poczuć to ciepło, które kiedyś biło od niej, chciał usłyszeć jej śmiech, poczuć jej bliskość. Ale wiedział, że teraz to już nie było możliwe.
Nie wiedział, ile czasu minęło. Godziny mogły być minutami, a minuty mogły się wydawać wiecznością. Czuł się, jakby czas zamarł. Kolejny raz, odkąd się tu pojawili, lecz nie na tych dobrych chwilach.
Utknął w tej cholernej pętli, z której nie potrafił się uwolnić. Z każdą chwilą ogarniała go coraz większa bezsilność. Noc zdawała się nie mieć końca. Tak samo jak ten przeraźliwy chłód wprawiający ciało Greengrassa w dygotanie. Myśli kłębiły się w jego głowie, skołatane serce pękało z bólu. Pragnął wybaczenia, pragnął naprawić to, co zniszczył, ale nie wiedział, jak miałby to zrobić. Każda próba wydawała się skazana na niepowodzenie.
Nastała cisza. Cisza, która bolała bardziej niż wszystkie krzyki. Czuł jak jego świat się rozpada. Najwyraźniej to nadal trwało. Zamiast planować wspólne życie, siedzieli na przeciwko siebie, milcząc i pogrążając się w ciemności gasnącego kominka.
Dawniej dzielili tę przestrzeń, teraz stali się dwojgiem obcych ludzi. I pomimo tego, że znajdowali się tuż obok siebie, przepaść między nimi stawała się coraz szersza. Zupełnie niczym pękająca lodowa okrywa.
- To nic takiego. Przyzwyczaiłem się - odpowiedział cicho, kolejny raz próbując dać Geraldine do zrozumienia, że naprawdę nie potrzebował jej litości. - To tylko chwilowe, zaraz minie - w istocie tego nie wiedział, jednak skoro wtedy tak było to teraz pewnie również miało być podobnie.
Nie był jej powodem do zmartwień, już nie, nie chciał nim być. Nie potrzebowała go dotykać. Odruchowo potrząsnął głową, chcąc strzepnąć palce Yaxleyówny ze swojego czoła. Zacisnął zęby, czując jak łzy napływają mu do oczu. Nie chciał ich wypuścić, nie chciał okazać słabości, ale czuł, że nie ma już innego wyjścia. Uczucia, które starał się stłumić, w końcu wzięły górę. Gorycz i żal, które tkwiły w jego sercu, stały się zbyt ciężkie, by je dłużej nosił. Mógł wyłącznie odwrócić wzrok, ponownie pochylając głowę.
- Odejdź, proszę - tego od niej potrzebował, tego od niej nie chciał.
Sam nie wiedział, ale powinna wyjść. Nie potrzebował litości. Tego jednego był pewien.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#9
18.12.2024, 11:55  ✶  

Piaskownica stała się ruiną, w której teraz pojawiły się duchy. Byli przywiązani do tego miejsca, przynajmniej w tej chwili, bali się je opuścić? Spodziewali się tego, że jak w końcu zdecydują się stąd odejść, to nigdy tu nie wrócą, na pewno nie razem, nie tak jak o poranku. To był nawyk, przyzwyczajenie, spletli ze sobą dłonie i teleportowali się do domu, jakby nic się nie zmieniło. Nie miała pojęcia, jak właściwie do tego doszło. Cóż, sytuacja, która ich spotkała nie należała do szczególnie prostych, mogli tam umrzeć, właściwie to znaleźli się bardzo blisko przejścia na drugą stronę. W takich momentach nie było czasu na racjonalne myślenie, wtedy władzę przejmowały te najgłębiej siedzące przyzwyczajenia. Jak widać jednym z nich było wracanie do domu w sytuacji zagrożenia, z Ambroisem u jej boku.

Z początku nawet okazało się to być całkiem poprawnym pomysłem, jakoś udało im się do siebie dotrzeć, a może nie? Przecież wtedy nie rozmawiali, sięgali po to, co było im najbliższe, gesty, które wyrażały najwięcej. No i właśnie gesty wskazywały by na coś zupełnie innego, tyle, że słowa, słowa, które zaczęły padać jeszcze później wszystko spierdoliły, były przeciwieństwem gestów, które sobie okazywali.

Kiedyś musieli przeżyć tę rozmowę, to było nieuniknione, aczkolwiek odbyło się to w bardzo nieodpowiedniej formie. Zaczęli wyrzucać z siebie słowa, jakby nie miały one żadnego znaczenia, okropne słowa, które zostały wypowiedziane i teraz nie było już odwrotu. Jak mógłby być, po takiej kłótni? Nigdy nie doszło między nimi do takiej eskalacji, pełnej frustracji, kiedy nie potrafili zupełnie nad sobą zapanować. Nie ma co się oszukiwać, byli zmęczeni, sporo w ostatnim czasie przeżyli, ale to nie było wytłumaczeniem. Powinni przystopować, tyle, że żadna strona tego nie zrobiła. Zaczęli się ranić, silniej niż kiedykolwiek wcześniej, zniszczyli wszystko, co kiedykolwiek mieli. Bardzo sprytne posunięcie...

To ją męczyło, nie radziła sobie z tym do czego doprowadzili. Nie spodziewała się, że są w stanie spieprzyć wszystko, nawet przeszłość, która przecież powinna być stała, jej nie dało się przecież ot tak popsuć, jak widać oni posiadali nawet taką umiejętność. Nie pozostawało nic tylko im pogratulować, rzeczywiście byli wyjątkowi.

Nie miała pojęcia, co było prawdziwe, czy czyny po które sięgali jeszcze rano, czy słowa, które padły później. Zamotała się strasznie, grunt osuwał się jej pod nogami. Była zła na siebie, że pozwoliła sobie pęknąć, jasne była porywcza, to nie pozostawiało wątpliwości, ale nigdy w ten sposób, nigdy dla niego. Próbowała znaleźć na to jakieś wytłumaczenie, ale nie umiała tego zrobić, zresztą cóż - przywykła do tego, że jej niewyparzona gęba często przynosiła jej konsekwencje, na które nie zawsze była gotowa. Zmęczenie nie było wytłumaczeniem, tak samo jak ten ból, który przecież trwał od miesięcy. Od kiedy spotkali się podczas wakacji traktowała go ozięble, przynajmniej próbowała to robić, starała się jakoś od niego odsuwać, tyle, że kiedy działo się naprawdę źle, kiedy czuła, że koniec jest bliski sięgała po to, co siedziało najgłębiej, po to co było prawdziwe. Nie oszukiwała się wtedy, nie udawała, że wcale jej na nim nie zależy, nie potrafiła tego zrobić. To nigdy nie straciło wartości, nie dla niej. Wydawało jej się, jeszcze rano, że jest nadzieja, na coś, sama nie wiedziała na co, bo przecież nie mogła mieć żadnych oczekiwań, ale znowu została zakopana, przez nich samych. Przez to, że usiłowali udowadniać sobie, że wcale siebie nie potrzebują.

To było kłamstwo, ułuda, kiedy znajdował się przy niej czuła, że wszystko jest na swoim miejscu, że postepuje właściwie, teraz? Teraz znowu zaczynała się topić, i czuła, że szybko nie wypłynie na powierzchnię. Brodziła w zimnej wodzie, która przenikała ją do szpiku kości. Sama to sobie zrobiła. To chyba było najgorsze.

Teraz siedziała przed nim, nie do końca wiedząc jak się zachować. Dawali sobie przestrzeń, pierwszy raz od dawna, kiedy znajdowali się w jednym miejscu postawili sobie niewidzialną granicę. Odcinali się od siebie, usiłowali trzymać się od siebie z daleka. To bolało, rozdzierało serce i duszę na tysiące kawałków, wiedziała, że nie tego pragnie, nie tego potrzebuje, nie tego oczekuje, tyle, że nic nie mogła z tym zrobić. Nie po tym wszystkim, co między nimi padło.

Najwyraźniej nie tylko w nią to uderzyło, chociaż nie mogła być pewna, co właściwie niepokoiło Roisa. Nie dało się nie zauważyć, że coś to robiło. Nie miała pojęcia przecież jak wyglądała jego codzienność, nie zdawała sobie sprawy, jak wygląda aktualnie jego życie, bo nie było jej obok. Nie mogła mu pomóc, gdy nie znała przyczyny. Nie chciała go zostawiać z tym samego, to nie była litość, po prostu jej dalej na nim zależało i najwyraźniej to nigdy nie miało się zmienić.

Ustalili już, że będą swoimi sojusznikami, tak, nowe słowo, do którego powinna przywyknąć. Nie umiała jednak być tylko i wyłącznie sojusznikiem, pozostawić go samego sobie. To nigdy nie miało się zdarzyć, nie potrafiła tego zrobić. Mimo ustaleń, które poczynili. Zresztą zawsze nie potrafiła się dostosować, czy to też nie było dla niej typowe?

- Przyzwyczaiłeś się? Czyli to nie jest pierwszy raz? - Tak, zaczęła zadawać proste pytania, aby uzyskać na nie jasne odpowiedzi, dokładnie takie, jakich potrzebowała.

To zdarzało mu się już wcześniej? Zmartwiło ją to, naprawdę bała się o niego, bo przecież nie wyglądało to zbyt dobrze, tym bardziej jeśli się powtarzało. Nie miała pojęcia, co go gnębi, ale musiało to być coś dużego, skoro nie dawało mu spokoju i do niego wracało.

Zresztą miała świadomość, że o czymś jej nie mówił, nie dostała od niego całej prawdy, nigdy miała nie dostać, może to powodowało to wszystko, ten lęk? Bezsenność. Trudno jej było zrozumieć co właściwie się wydarzyło poza tym, że zdecydowanie nie był w najlepszym stanie. Nie widziała też zbyt wiele, bo przecież salon pochłonął mrok. Czuła, że jest bezradna, że nie może zrobić z tym zbyt wiele i ją to wkurwiało. Nie znosiła bezradności.

Też nie do końca wierzyła w jego słowa, nie wyglądało na to, żeby to było nic takiego, żeby miało zaraz minąć. Zamierzała tutaj zostać, jeśli trzeba będzie to nawet do świtu, nie wiedzieć czemu wydawało jej się, że światło dzienne może pomóc.

- Nie. - Może i ją prosił, ale odpowiedź była krótka i bardzo zwięzła. Yaxleyówna kiedyś pewnie zastanawiałaby się nad tym, czy powinna spełnić jego prośbę, ale nadszedł moment, w którym zaczęła podejmować samodzielne decyzje, te które uważała za właściwe.

- Zostanę z tobą i tak nie mogę spać. - Nie sądziła, że to mu w czymkolwiek pomoże, ale po prostu chciała być obok, nie zamierzała znowu odchodzić, zostawiać go samego ze swoimi demonami. Przecież mówiła mu o tym, że jest w stanie to dla niego zrobić, że będzie przy nim bez względu na wszystko. Mimo tej kłótni, gorzkich słów, tego co między nimi padło, to się nie zmieniło.

Próbował strząsnąć jej rękę, cóż, powinien wiedzieć, że nie poddawała się tak łatwo, jasne, może słowa mogły świadczyć o tym, że wcale tak nie było, ale nie słowa się przecież liczyły, one nigdy nie były najważniejsze.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#10
18.12.2024, 14:09  ✶  
Przyzwyczaiłeś się? Czyli to nie jest pierwszy raz?
Mógłby parsknąć z goryczą, zawieszając spojrzenie na dogasającym żarze w kominku albo na oknie, za którym chmury pędziły po niebie zlane ledwo przebijającym się przez nie światłem księżyca. W każdej innej chwili ponownie machnąłby ręką. Zbyłby to wzruszeniem ramionami albo jakimś cynicznym komentarzem, byleby tylko nie dać murom opaść.
Potrzebował się osłaniać. Instynktownie chronił się przed światem zewnętrznym i przed otoczeniem, nawet jeśli Geraldine nigdy nie stanowiła dla niego zagrożenia. Teraz nie panował nad tym poczuciem, że cokolwiek się między nimi wydarzyło, było ostateczne. Odsunęli się od siebie.
To, że teraz dołączyła do niego na podłodze, usiłując znowu ciągnąć go za zesztywniały, zlodowaciały język było złudne. Poza tym nie zmieniało tego, że nie chciał jej w to wszystko wciągać. Gdyby się złamał, wszystkie te miesiące byłyby na nic. A tego by sobie nie wybaczył. W tej chwili już i tak nie miał do siebie zbyt wiele sympatii.
- Lepiej, żebyś poszła - kolejny raz próbował dać jej do zrozumienia, że litość nie była tu czymś, co miało cokolwiek naprawić.
Nie chciał, aby kierowała się współczuciem przez wzgląd na to, co kiedyś mieli czy to, co zastała. Nie miał wątpliwości, że ją tym zaskoczył. Nie potrafił się już nawet irytować, słysząc jej dosadne nie, tyle tylko, że ostatnią rzeczą, jakiej teraz potrzebował było właśnie to zapieranie się rękami i nogami przed wyjściem z pomieszczenia.
To nie miało działać. Kiedyś, bardzo dawno temu, praktycznie w innym życiu być może byłoby inaczej. Wtedy, kiedy potrafili dzielić się światłem, dawać sobie niezmącone niczym wsparcie we wszystkim, co działo się dookoła nich. Gdy ciemność nie była jeszcze taka gęsta a tajemnice nie dusiły ani nie przygniatały.
Tyle tylko, że nawet wtedy nie chciał być słaby w oczach Geraldine. Starał się trzymać na nogach, dusić w sobie wiele trudnych faktów, co w ostatecznym rozrachunku przyczyniło się do ostatecznej klęski, jednak w tamtym momencie wydawało mu się jedyną logiczną opcją. W końcu usiłował być jej partnerem, nie ciężarem.
Dryfować w górze, nie opadać na dno jak w tym przeklętym momencie, kiedy po prostu nie potrafił dłużej utrzymać się na powierzchni. Nie pozwalał sobie na okazywanie słabości, która w tej chwili była trudna do odepchnięcia.
Nie potrafił walczyć z chłodem, z dygotaniem ciała, szczękaniem zębów. Ze łzami w oczach czyniącymi z niego kogoś, kim nie był, a które same znalazły drogę po policzkach, nawet mimo zaciskania powiek. Czuł się upokorzony i odsłonięty, nawet mimo ciemności panującej w pomieszczeniu. To nie mogło tak wyglądać. Nie chciał prowadzić rozmowy o tym, co się stało. Nie teraz, nie kiedykolwiek.
- Sam muszę sobie z tym poradzić. Nie chcę, żebyś się mną przejmowała, nie potrzebuję twojej litości - w końcu musiał to nazwać po imieniu, prawda?
Litość. Litość i nic więcej. Cień dawnej troski, sentymenty, o które było łatwo pod osłoną nocy, gdy myśli stawały się bardziej przytłaczające a wspomnienia powracały jak niesione na falach. Wlewały się do mózgu. Szeptały, że tak należy, że przez wzgląd na to, co było niegdyś (a może czego nie było i tylko im się tak wydawało? nie był już tego pewien) powinna tu przy nim siedzieć.
Gówno a nie powinna. Cokolwiek jej się teraz wydawało, to nie było słuszne. Nie, gdy celowo ją od tego odcinał. Odszedł, by nie musiała mierzyć się z jego problemami. Z tym wszystkim, w co wmieszał się na własne życzenie. Z nocami takimi jak ta, które prędzej czy później musiały nadejść. Uświadomił to sobie półtora roku temu. Od tego czasu zdążył wielokrotnie się o tym przekonać.
Nie mógł zbyt długo uciekać przed swoimi demonami, nawet jeśli przy niej to było łatwiejsze. Nawet jeśli przez pewien czas to wydawało się wykonalne, nie mógł wpuścić widm do ich wspólnego łóżka. Zbyt mocno ją kochał. Za bardzo zależało mu na tym, żeby była szczęśliwa, bo przecież właśnie na to zasługiwała. Nie na taplanie się w bagnie, na zmierzch i mrok, na trzymanie go kurczowo ponad krawędzią.
Musiała puścić. Starał się jej to ułatwić, prawda? W tym przeklętym momencie, w którym zaczął wyrzucać z siebie te wszystkie pochopne, niewłaściwe słowa, przyświecał mu wyższy cel. Jego intencje nie były tak brutalne jak to, co mówił. Nie miał zamiaru dać się ponieść czemuś, czego nigdy nie chciał okazać. Nie w stosunku do niej.
Do kogokolwiek innego. Naprawdę. W tym momencie nie miał już zbyt wiele oporów przed tym, by ziać chłodem. Aby robić te wszystkie zdecydowane rzeczy, nie wahać się ani nie myśleć o niczym innym niżeli tylko o tym nadrzędnym celu, który uświęcał środki.
Potrafił być naprawdę paskudny. Brudny i pozbawiony skrupułów. W stosunku do tych wszystkich ludzi, którzy mieli nieszczęście stanąć mu na drodze do celu i przeszkadzać w tym trochę za bardzo. Ale nie do niej. Nigdy nie chciał być kimś takim dla niej.
To w niego uderzyło. Nie został sprowokowany. Nie zamierzał uciekać się do tak marnych wymówek, tym bardziej nie przed sobą samym. Poniosło go, gdy zaczął podważać wszystko to, co Geraldine mu mówiła, bo nie chciał słyszeć, że ona nadal w nich wierzy. Bolała go myśl, że mogła na niego czekać a on w tym czasie nie zrobił nic, aby móc do niej wrócić.
Nie podjął walki, skapitulował, znalazł pierwszą lepszą dogodną wymówkę. Były nią te zaręczyny, których prawdziwości nawet nie próbował zweryfikować. Dał się temu ugodzić, pociągnąć się tej myśli głębiej w muł. Świadomość tego cięła bardziej niż ostrze jakiegokolwiek noża.
Bowiem jeszcze mocniej udowodniła mu, że nie był tym, za kogo się miał. Skoro nie walczył to nie był wojownikiem. Nie szedł po swoje, był żałosny, nie miał kontroli nad żadnym aspektem swojego życia i nawet nie próbował tego zmienić. Bo to, co robił było w istocie godne pożałowania.
Zachowywał się jak zdziczałe zwierzę zamknięte w klatce, szarpiące się i gryzące na oślep. Zaciekle próbujące wydostać się z uwięzi, gdy drzwi były jeszcze otwarte a rozstaw prętów na tyle szeroki, że nic go tam nie trzymało. Dał się omamić własnym myślom, orientując się, gdy było już stanowczo zbyt późno.
Ten wieczór był wyłącznie kolejnym gwoździem do trumny. Nie, nie ostatnim, nawet jeśli skrzynia została naprawdę solidnie zbita. To byłoby zbyt proste, gdyby to miało przynieść koniec i ciszę inną od tej, która zapadła między nimi na długie minuty. Tej przerywanej słowami, które musiały paść.
Nie chciał litości, nawet jeśli dłoń na jego czole była ciepła i łagodna. Nie potrzebował kolejnego przypomnienia o tym, co stracił. Dystansu nie do skrócenia, choć tak mocno pragnął, by go teraz objęła, dając mu chociażby złudzenie dawnego oparcia.
Ale to nie byłoby słuszne. To ciepło nie mogło odgonić chłodu i zimna. Wręcz przeciwnie - emanując nim, mógł jeszcze bardziej wszystko zniszczyć. Doszczętnie. Już na zawsze.
- Nie chcę, żebyś widziała mnie w takim stanie. To nie jest obraz, który chciałbym, żebyś miała w głowie - starał się nie zabrzmieć ostro, zresztą w tym stanie był od tego tak daleki jak tylko mógł być.
Usiłował nadać tym słowom zdecydowane brzmienie. Nie rozkleić się. Przynajmniej nie bardziej niż już to zrobił. Mrok był osłoną dla oczu, jednakże ton głosu nadal nie był jego sprzymierzeńcem. Zdawał sobie sprawę z tego, jak bardzo mu to nie wychodziło. Był tego aż nazbyt świadomy, czując się z tym (jeśli to w ogóle było możliwe) jeszcze gorzej. Bardziej parszywie i żałośnie.
- Idź - powtórzył po raz kolejny, zdecydowanie cofając się przed dotykiem Geraldine. - W przeciwnym razie oboje ucierpimy - nie musiał tego dodawać, te słowa powinny być jasne, bo przecież już to sobie zrobili.
Sprawili sobie ból. Nie tylko nawzajem - był tego pewien. Pozwolili na to, żeby wszystko, co kiedykolwiek mieli zostało obrócone w pył i w piach. Czy musieli psuć nawet te resztki? To, co myśleli o sobie nawzajem? To, co ona o nim myślała, będąc świadkiem jego upadku?


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości
Podsumowanie aktywności: Geraldine Yaxley (20171), Ambroise Greengrass (23896)


Strony (4): 1 2 3 4 Dalej »


  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa