17.12.2024, 22:07 ✶
(Ten post był ostatnio modyfikowany: 17.12.2024, 22:10 przez Brenna Longbottom.)
Być może w tym, że Brenna została wystawiona, i pewien świstoklik skończył w śmieciach, by stamtąd odlecieć bez żadnych pasażerów, maczała palec sama bogini matka. Dzięki temu odebrała list od Enzo, zapoznała się z dramatyczną treścią i zamiast odpisywać postanowiła odwiedzić Remingtona osobiście.
A może interwencja matki księżyca objawiła się tym, że ten list w ogóle został do Brenny wysłany – w końcu dzięki niemu zamiast zaszyć się w londyńskim mieszkaniu, by rozmyślać nad własną głupotą i bodaj pierwszy raz w życiu zacząć się nad sobą użalać, że posypało się już absolutnie wszystko, przypomniała sobie, że inni mieli większe problemy niż ona. Wiadomość od Enzo przynajmniej na chwilę postawiła ją do pionu, a właściwie to wprowadziła w coś, co można było nazwać pełnym trybem bojowym.
Czuła może, że jest zmęczona: że nie ma już siły na nic, bo to był ten paskudny rodzaj znużenia, który nie dotyczył ciała, a umysłu, i żaden sen nie mógł go odegnać. Ale na to jedno jeszcze ją znaleźć musiała. Jak ktokolwiek mógłby zignorować list utrzymany w takim tonie?
Jakiś czas po tym, jak gołąb Enzo odleciał z jej parapetu, Brenna wędrowała więc żwawo przez niemagiczny Londyn, kierując się do domu pani Remington. Może dobrze, że musiała z konieczności zdecydować się na spacer, by nie aportować się przed jakimś mugolem – taka wędrówka pomogła trochę oczyścić głowę, i Brenna niesiona podwójną złością, po części wywołaną przez list, nie wpakowała się domostwa Remingtonów razem z drzwiami. (Zwłaszcza, że spacer potrwał nieco dłużej, bo Brenna niemagiczny Londyn może i lubiła, ale do wybitnej znajomości świata mugoli jeszcze trochę jej brakowało – w konsekwencji po drodze zabłądziła i dotarła na miejsce później niż zamierzała.)
Wciąż jednak, gdy już zadyszana znalazła się pod odpowiednim adresem, to w drzwi raczej walnęła niż zapukała, kilka razy, jakby spodziewała się, że z jakichś powodów ktoś postanowi jej nie otwierać (i chciała zasygnalizować, że ani myśli odpuścić). A gdy te wreszcie uchyliły się, posłała Gustavie najładniejszy uśmiech, na jaki potrafiła się zdobyć.
– Dzień dobry. Ja do Enzo – przywitała się. – Spodziewa się mnie, napisał, że tutaj go znajdę.
No dobrze, nie spodziewał się, ale przecież powinien się spodziewać, skoro napisał, że gdyby go potrzebowała, ale wątpi, by tak było, będzie u matki. I jeszcze dodał coś o tym, że to wszystko to jego wina i nigdy więcej nie dotknie nitki ani igły.
A może interwencja matki księżyca objawiła się tym, że ten list w ogóle został do Brenny wysłany – w końcu dzięki niemu zamiast zaszyć się w londyńskim mieszkaniu, by rozmyślać nad własną głupotą i bodaj pierwszy raz w życiu zacząć się nad sobą użalać, że posypało się już absolutnie wszystko, przypomniała sobie, że inni mieli większe problemy niż ona. Wiadomość od Enzo przynajmniej na chwilę postawiła ją do pionu, a właściwie to wprowadziła w coś, co można było nazwać pełnym trybem bojowym.
Czuła może, że jest zmęczona: że nie ma już siły na nic, bo to był ten paskudny rodzaj znużenia, który nie dotyczył ciała, a umysłu, i żaden sen nie mógł go odegnać. Ale na to jedno jeszcze ją znaleźć musiała. Jak ktokolwiek mógłby zignorować list utrzymany w takim tonie?
Jakiś czas po tym, jak gołąb Enzo odleciał z jej parapetu, Brenna wędrowała więc żwawo przez niemagiczny Londyn, kierując się do domu pani Remington. Może dobrze, że musiała z konieczności zdecydować się na spacer, by nie aportować się przed jakimś mugolem – taka wędrówka pomogła trochę oczyścić głowę, i Brenna niesiona podwójną złością, po części wywołaną przez list, nie wpakowała się domostwa Remingtonów razem z drzwiami. (Zwłaszcza, że spacer potrwał nieco dłużej, bo Brenna niemagiczny Londyn może i lubiła, ale do wybitnej znajomości świata mugoli jeszcze trochę jej brakowało – w konsekwencji po drodze zabłądziła i dotarła na miejsce później niż zamierzała.)
Wciąż jednak, gdy już zadyszana znalazła się pod odpowiednim adresem, to w drzwi raczej walnęła niż zapukała, kilka razy, jakby spodziewała się, że z jakichś powodów ktoś postanowi jej nie otwierać (i chciała zasygnalizować, że ani myśli odpuścić). A gdy te wreszcie uchyliły się, posłała Gustavie najładniejszy uśmiech, na jaki potrafiła się zdobyć.
– Dzień dobry. Ja do Enzo – przywitała się. – Spodziewa się mnie, napisał, że tutaj go znajdę.
No dobrze, nie spodziewał się, ale przecież powinien się spodziewać, skoro napisał, że gdyby go potrzebowała, ale wątpi, by tak było, będzie u matki. I jeszcze dodał coś o tym, że to wszystko to jego wina i nigdy więcej nie dotknie nitki ani igły.
Don't promise to live forever. Promise to forever live while you're alive.