Rozliczono - Ambroise Greengrass - osiągnięcie Badacz Tajemnic II
Sam nie wiedział, ile zajęło mu wyswobodzenie się z lin, ale słońce nadal stało całkiem wysoko na horyzoncie. Było ciepło i przyjemnie, wiał lekki wietrzyk, morska bryza miło chłodziła rozgrzaną skórę. Nie tylko skąpaną w promieniach, lecz także skropioną potem od tego wewnętrznego gorąca, które w dalszym ciągu buchało w całym ciele Ambroisa.
Nadal był wściekły. W dalszym ciągu ział ogniem. Co gorsza, tym naprawdę specyficznym i trudnym do opanowania, bo skierowanym przeciwko sobie samemu. Trudno było mu pogodzić się z porażką, jednak nie chodziło wyłącznie o przegraną walkę. Nie, gdy przez to uświadomił sobie, że w ostatnim czasie zdecydowanie zaczął tracić wcześniejszą formę.
Kiedyś nie dałby się tak po prostu podejść. Myślał i przewidywał. Był w stanie teleportować się zgodnie z wszelkimi założeniami, potrafił ciskać zaklęciami, które teraz nie wyszły mu kilka razy z rzędu. Nie mówiąc o tamtym patronusie w Lesie Wisielców, który dwukrotnie mu się nie powiódł, mimo wykorzystania pozornie najszczęśliwszych wspomnień.
Trzecia próba mu wyszła. Ponadto miał okazję obserwować te wszystkie sukcesy Riny w tym zakresie. Wpaść w naprawdę dobry humor, zwłaszcza jak na to, jakie podejście wykazywał w ostatnich miesiącach. Gdy pojawili się w okolicach Piaskownicy, szczerzył zęby w szerokim uśmiechu, żartował, był zaczepny i pogodny.
Tymczasem teraz? Niemal zgrzytał nimi z mieszanki wściekłości, frustracji i zgryzoty.
No cóż wrócił do domu. Przynajmniej częściowo, bo w żadnym momencie nawet nie próbował skierować swoich kroków do wnętrza budynku. Zatrzymał się na ganku. Tylko po to, by rzucić zniszczony płaszcz i wymiętą koszulę na zawieszoną tam huśtawkę. Drewniana ławeczka bujała się na wietrze, cicho skrzypiąc. Prawdopodobnie powinien przesmarować łańcuchy, co było równie dobrym zajęciem jak każde.
Z tą myślą zamiast do domu, Roise skierował się do szopy na tyłach. Zamierzał sprawdzić czy w dalszym ciągu znajdowało się tam coś, co mógłby wykorzystać. Czy smar przetrwał upływ czasu i zmiany temperatury, czy Greengrass raczej musiał kolejny raz udać się do wioski, dopisując to sobie do listy zakupów.
Potrzebował złapać kilka głębokich oddechów przed wejściem do Piaskownicy i doprowadzeniem się do porządku, toteż znalezienie sobie zajęcia na zewnątrz wydawało mu się wręcz idealnym pretekstem, aby zostać tu jeszcze przez kilka chwil. Szczególnie, że pogoda wyjątkowo sprzyjała tym wszystkim drobnym czynnościom, które przecież miał robić, prawda? Po to tu zostali - aby naprawić budynek i odświeżyć choć część tego, co zniszczyło się na podwórzu przed czy za domem.
No właśnie - gdy tylko postawił kilka kroków w kierunku szopy, kolczasty pęd szarpany wiatrem smagnął go po kolanach. Ambroise miał na sobie długie spodnie z grubego materiału i ciężkie, skórzane buty za kostkę, więc uderzenie w żadnym wypadku go nie zabolało. Jednakże nie o to chodziło. Szarpnął nogą, wyrywając się kolcom jeżyn. Niemalże kopiąc zdziczały pęd i miażdżąc go podeszwą w ziemię.
Nie zastanawiał się zbyt wiele. Widok niemal całkowicie zniszczonego ogrodu, jego roślin i ziół dosłownie zabitych przez te cholerne krzewy (również kojarzące mu się w pozornie dobry, ale słodko-gorzki sposób; teraz zdecydowanie bardziej gorzki niżeli słodki) wzbudził w Greengrassie to, co najgorsze. Paskudną, parszywą, niszczycielską żądzę pozbycia się tego cholerstwa.
Nie tylko utorowania sobie drogi do szopy - to już przestało mieć znaczenie. Liczyło się to, że mocno, sztywno złapał różdżkę, warcząc pod nosem pierwsze zaklęcia. Zdecydowanie zbyt mocne, zupełnie nie pasujące do okoliczności, raczej nie używane w ogrodnictwie, ale w tej chwili miał to zupełnie gdzieś.
Zaklęcie chlasnęło jeżyny zarastające miejsce, które niegdyś było jego wymuskanym, wypielęgnowanym nadmorskim ogródkiem. Jedno, drugie, trzecie. Tym razem ignorował ich wcześniejsze podejście dotyczące korzystania z magii w tym miejscu. Krzewy (te z których niegdyś stworzył żywopłot zasłaniający tył domu, oddzielający ich od wrzosowiska) urosły i zdziczały na tyle mocno, że nie było szans, by ktokolwiek z zewnątrz dostrzegł machnięcia różdżką a Ambroise potrzebował wyładować gdzieś swoją skumulowaną frustrację.
Nie był zły na Geraldine. Wbrew wszelkim pozorom, nie czuł się sfrustrowany tym, że go pokonała. W żadnym wypadku nie chodziło mu o tę świadomość, przynajmniej nie samą w sobie. Dlatego tym bardziej musiał wyzbyć się tej całej energii, jaką w sobie zgromadził, przy okazji pozbawiając jej przy tym także rośliny. W pewnym momencie czując tak duże wewnętrzne gorąco, że zrzucił z siebie t-shirt, ciskając nim w to, co kiedyś było pnączami tuż za jego plecami. Teraz? Suchymi resztkami, niemalże popiołem.
Parł przed siebie, wymachując różdżką i karczując ogródek w tempie, którego chyba jeszcze nigdy nie osiągnął. Przy wykorzystaniu metod, których też jeszcze nigdy wcześniej nie wykorzystywał. No cóż, były bardzo skuteczne.
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down