• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Poza schematem Wyspy Brytyjskie v
« Wstecz 1 2 3 4 5 … 10 Dalej »
[03.09.1972] It's a bitter taste, it's a jagged stain || Ambroise & Geraldine

[03.09.1972] It's a bitter taste, it's a jagged stain || Ambroise & Geraldine
Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#1
25.01.2025, 17:41  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 13.09.2025, 22:48 przez Król Likaon.)  
adnotacja moderatora
Rozliczono - Geraldine Yaxley - osiągnięcie Badacz Tajemnic III
Rozliczono - Ambroise Greengrass - osiągnięcie Badacz Tajemnic II

03.09.1972, wczesne popołudnie, Piaskownica, Whitby

Sam nie wiedział, ile zajęło mu wyswobodzenie się z lin, ale słońce nadal stało całkiem wysoko na horyzoncie. Było ciepło i przyjemnie, wiał lekki wietrzyk, morska bryza miło chłodziła rozgrzaną skórę. Nie tylko skąpaną w promieniach, lecz także skropioną potem od tego wewnętrznego gorąca, które w dalszym ciągu buchało w całym ciele Ambroisa.
Nadal był wściekły. W dalszym ciągu ział ogniem. Co gorsza, tym naprawdę specyficznym i trudnym do opanowania, bo skierowanym przeciwko sobie samemu. Trudno było mu pogodzić się z porażką, jednak nie chodziło wyłącznie o przegraną walkę. Nie, gdy przez to uświadomił sobie, że w ostatnim czasie zdecydowanie zaczął tracić wcześniejszą formę.
Kiedyś nie dałby się tak po prostu podejść. Myślał i przewidywał. Był w stanie teleportować się zgodnie z wszelkimi założeniami, potrafił ciskać zaklęciami, które teraz nie wyszły mu kilka razy z rzędu. Nie mówiąc o tamtym patronusie w Lesie Wisielców, który dwukrotnie mu się nie powiódł, mimo wykorzystania pozornie najszczęśliwszych wspomnień.
Trzecia próba mu wyszła. Ponadto miał okazję obserwować te wszystkie sukcesy Riny w tym zakresie. Wpaść w naprawdę dobry humor, zwłaszcza jak na to, jakie podejście wykazywał w ostatnich miesiącach. Gdy pojawili się w okolicach Piaskownicy, szczerzył zęby w szerokim uśmiechu, żartował, był zaczepny i pogodny.
Tymczasem teraz? Niemal zgrzytał nimi z mieszanki wściekłości, frustracji i zgryzoty.
No cóż wrócił do domu. Przynajmniej częściowo, bo w żadnym momencie nawet nie próbował skierować swoich kroków do wnętrza budynku. Zatrzymał się na ganku. Tylko po to, by rzucić zniszczony płaszcz i wymiętą koszulę na zawieszoną tam huśtawkę. Drewniana ławeczka bujała się na wietrze, cicho skrzypiąc. Prawdopodobnie powinien przesmarować łańcuchy, co było równie dobrym zajęciem jak każde.
Z tą myślą zamiast do domu, Roise skierował się do szopy na tyłach. Zamierzał sprawdzić czy w dalszym ciągu znajdowało się tam coś, co mógłby wykorzystać. Czy smar przetrwał upływ czasu i zmiany temperatury, czy Greengrass raczej musiał kolejny raz udać się do wioski, dopisując to sobie do listy zakupów.
Potrzebował złapać kilka głębokich oddechów przed wejściem do Piaskownicy i doprowadzeniem się do porządku, toteż znalezienie sobie zajęcia na zewnątrz wydawało mu się wręcz idealnym pretekstem, aby zostać tu jeszcze przez kilka chwil. Szczególnie, że pogoda wyjątkowo sprzyjała tym wszystkim drobnym czynnościom, które przecież miał robić, prawda? Po to tu zostali - aby naprawić budynek i odświeżyć choć część tego, co zniszczyło się na podwórzu przed czy za domem.
No właśnie - gdy tylko postawił kilka kroków w kierunku szopy, kolczasty pęd szarpany wiatrem smagnął go po kolanach. Ambroise miał na sobie długie spodnie z grubego materiału i ciężkie, skórzane buty za kostkę, więc uderzenie w żadnym wypadku go nie zabolało. Jednakże nie o to chodziło. Szarpnął nogą, wyrywając się kolcom jeżyn. Niemalże kopiąc zdziczały pęd i miażdżąc go podeszwą w ziemię.
Nie zastanawiał się zbyt wiele. Widok niemal całkowicie zniszczonego ogrodu, jego roślin i ziół dosłownie zabitych przez te cholerne krzewy (również kojarzące mu się w pozornie dobry, ale słodko-gorzki sposób; teraz zdecydowanie bardziej gorzki niżeli słodki) wzbudził w Greengrassie to, co najgorsze. Paskudną, parszywą, niszczycielską żądzę pozbycia się tego cholerstwa.
Nie tylko utorowania sobie drogi do szopy - to już przestało mieć znaczenie. Liczyło się to, że mocno, sztywno złapał różdżkę, warcząc pod nosem pierwsze zaklęcia. Zdecydowanie zbyt mocne, zupełnie nie pasujące do okoliczności, raczej nie używane w ogrodnictwie, ale w tej chwili miał to zupełnie gdzieś.
Zaklęcie chlasnęło jeżyny zarastające miejsce, które niegdyś było jego wymuskanym, wypielęgnowanym nadmorskim ogródkiem. Jedno, drugie, trzecie. Tym razem ignorował ich wcześniejsze podejście dotyczące korzystania z magii w tym miejscu. Krzewy (te z których niegdyś stworzył żywopłot zasłaniający tył domu, oddzielający ich od wrzosowiska) urosły i zdziczały na tyle mocno, że nie było szans, by ktokolwiek z zewnątrz dostrzegł machnięcia różdżką a Ambroise potrzebował wyładować gdzieś swoją skumulowaną frustrację.
Nie był zły na Geraldine. Wbrew wszelkim pozorom, nie czuł się sfrustrowany tym, że go pokonała. W żadnym wypadku nie chodziło mu o tę świadomość, przynajmniej nie samą w sobie. Dlatego tym bardziej musiał wyzbyć się tej całej energii, jaką w sobie zgromadził, przy okazji pozbawiając jej przy tym także rośliny. W pewnym momencie czując tak duże wewnętrzne gorąco, że zrzucił z siebie t-shirt, ciskając nim w to, co kiedyś było pnączami tuż za jego plecami. Teraz? Suchymi resztkami, niemalże popiołem.
Parł przed siebie, wymachując różdżką i karczując ogródek w tempie, którego chyba jeszcze nigdy nie osiągnął. Przy wykorzystaniu metod, których też jeszcze nigdy wcześniej nie wykorzystywał. No cóż, były bardzo skuteczne.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#2
25.01.2025, 22:04  ✶  

Wyszła z łazienki po krótkiej chwili, była całkiem rześka, jako, że adrenalina krążyła jej w żyłach to zaliczyła tylko szybki, bardzo zimny  prysznic. Zgarnęła swoje rzeczy, żeby później je wyczyścić i udała się na górę  do sypialni. Nie słyszała w domu żadnych odgłosów, więc domyśliła się, że Ambroise jeszcze nie wrócił. Cóż, za chwilę pewnie powinna się tym zacząć przejmować. Tyle, że trudno jej było stwierdzić, gdzie właściwie go wywiało. Zniknął po tym jak potraktowała go dość nieprzyjemnie, ale przecież mówili, że mają się nie hamować - wzięła to sobie do serca. Może niepotrzebnie? Może nie powinna przesadzać, z drugiej strony podejrzewała, że gdyby Roise miał okazję zapewne postąpiłby z nią w ten sam sposób, także chyba nie było mniejszego sensu żałować tego, co się wydarzyło. Sama przecież nieraz dość mocno oberwała podczas głupiego sparingu, zdarzyło jej się nawet trafić przed to do Munga, więc w sumie z nim nie było tak źle. Chyba nie zrobiła mu żadnej fizycznej krzywdy, bardziej pewnie uderzyła w jego dumę. Cóż, miała nadzieję, że jej to wybaczy.

Zaczęła przeglądać zawartość szafy, liczyła na to, że znajdzie tutaj coś, co będzie mogła na siebie narzucić. Nie zabierała stąd niczego, kiedy w pośpiechu opuszczała Piaskownicę półtora roku temu. Pogoda była całkiem przyzwoita, więc sięgnęła po długą sukienkę, którą sięgała niemalże ziemi, oczywiście szytą na zamówienie, była luźna i lekka, narzuciła też na ramiona sweter, skoro miała iść szukać swojej zguby, to wolała się nieco cieplej ubrać, wiatr który towarzyszył im podczas tego sparingu był zdecydowanie jesienny, nie chciałaby się przeziębić, bo wtedy byłaby zupełnie bezużyteczna. Włosy nadal miała wilgotne, liczyła na to, że za chwilę same wyschną, szczególnie gdy znajdzie się na zewnątrz, wiatr powinien sobie z nimi poradzić bez większego problemu, w tym przypadku zupełnie nie zakładała tego, że to również mogło doprowadzić do ewentualnego przeziębienia.

Zeszła na dół, nim wyszła z domu postanowiła sobie jeszcze zaparzyć kawę, to jedna z nielicznych czynności, która nie sprawiała jej problemu. Robiła się coraz bardziej głodna, jednakże sama raczej nie była nic z tym w stanie zrobić, gorzej, że nie sądziła, że Ambroise szybko będzie miał chęć zmienić ten stan rzeczy. To było do dupy, ale nie zamierzała się tym mocno przejmować, na pewno później się nad nią zlituje.

Yaxleyówna wyszła na zewnątrz z kubkiem kawy w lewej dłoni, w kieszeni długiego swetra miała swoją papierośnicę, którą złapała w locie z jednej z szafek. Nie jadła, więc wypadałoby się nakarmić chociaż szlugami. Wsunęła na stopy swoje ciężkie buty, ale ich nie zwsznurowała bo to trwałoby wieki. Dostrzegła rzeczy Roisa na huśtawce, najwyraźniej wrócił, tyle, że jeszcze nie wszedł do domu. Dziwne, ale tym razem nie obawiała się tego, że do niej nie wróci, wręcz przeciwnie sądziła, że prędzej, czy później się tutaj pojawi. To było tylko głupie przeczucie, ale miała wrażenie, że intuicja jej nie myli. Nie zostawiłby jej bez słowa, tak była tego pewna, mimo tego, że przecież nie byli już razem i mógł sobie stąd pójść gdy tylko miał na to ochotę.

Postanowiła go poszukać, poruszała się jednak bardzo cicho, żeby przypadkiem od razu nie zauważył jej obecności. Nie miała pojęcia czym się zajmował, ani dlaczego nie pojawił się w domu tylko został na zewnątrz, była tego ciekawa, więc rozpoczęła swoje drobne poszukiwania.

Nie trwało to długo, dotarła w końcu w okolice szopy, gdzie zauważyła mężczyznę. Wyglądał dobrze. Zwłaszcza, że nie miał na sobie koszulki. Wpatrywała się w niego dłuższą chwilę, właściwie to usiadła sobie na ziemi i popijała kawę obserwując przy tym jak zajmuje się swoim ogrodem. Cóż, naprawdę wyglądał na zaniedbany, nie sądziła jednak, że postanowi się tym zająć dzisiaj.

Nie odzywała się jednak póki co ani słowem, piła powoli swoją kawę nie odrywając od niego spojrzenia nawet na chwilę. Miała okazję nacieszyć oko, więc to robiła, zupełnie bezwstydnie, nie przejmowała się tym, że może zostać na tym przyłapana.

Nie miała pojęcia z jakich zaklęć korzystał, bo ich nie znała, zresztą trudno jej to było dostrzec z takiej odległości. W końcu sięgnęła po fajkę, którą wsadziła sobie w usta i zapaliła srebrną zapalniczką - zrobiła to celowo, miała świadomość, że jeśli jej nie zauważył jak do tej pory to na pewno zrobi to teraz. Nie znosił zapachu tych szlugów.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#3
25.01.2025, 22:44  ✶  
Mrucząc zaklęcia pod nosem (choć chyba właściwie lepiej byłoby to nazwać burczeniem albo wręcz warczeniem) skupiał się na wściekłym machaniu różdżką. Tym razem wyjątkowo skutecznym, bo praktycznie każdy ruch wykonany w kierunku pędów jeżyn wiązał się z ich dezintegracją. Wściekłość zdecydowanie go napędzała. Jeszcze nigdy nie korzystał z tego typu metod w ogrodzie - ani tym, ani innym. Tymczasem okazywało się to bardziej skuteczne niż cokolwiek innego.
Chaotycznie, niezbyt metodycznie przesuwał się to do przodu, to w bok. Już nie torował sobie drogi do ogrodowej szopki. Gdyby spojrzał na siebie z innej perspektywy i miał trochę więcej zdolności introspekcji, raczej mógłby stwierdzić, że on wręcz tę szopkę odstawiał. Miotał się jak dzika kuna. Raz w jedną, raz w drugą, wyżywając się w pełni do momentu, w którym nie poczuł tego specyficznego wrażenia.
Nie wiedział, ile czasu go obserwowała zanim włoski stanęły mu dęba na karku i poczuł na sobie spojrzenie. To mogły być sekundy, mogły być też minuty. Te drugie zdecydowanie zdążyły minąć zanim zdecydował się zabrać głos.
- Przewieje cię - burknął przez ramię, nawet nie racząc obrócić się na pięcie i stanąć przodem do dziewczyny.
Zamiast tego w dalszym ciągu spoglądał na jeżynowe chaszcze tuż przed nim. Nieliczne, jakie mu jeszcze pozostały, aby osiągnąć efekt, którego nie zakładał, ale którego chyba obecnie potrzebował, by odrobinę ochłonąć. Choć jednocześnie było to dosyć mocno niewłaściwe określenie, bowiem Ambroise w żadnym wypadku nie czuł obecnie chłodu ani tego jesiennego wiatru, który jeszcze jakiś czas temu, gdy walczyli na wrzosowisku, był całkiem odczuwalny.
Obecnie było mu całkiem gorąco. Oddychał ciężko - momentami przez usta, chwilami przez nos, kiedy jego szczęka samoistnie zbyt mocno się napinała a wargi wyginały się w rozdrażnionym grymasie. Skóra błyszczała mu od potu zaś włosy na karku samoistnie poskręcały się w luźne sprężynki. Raz po raz poprawiał kitkę z tyłu głowy. Tylko po to, żeby za moment znów kurwić na kosmyki wpadające mu do oczu.
Tak, mówił Geraldine o tym, że mogła się przeziębić. Jakiś czas wcześniej wyczuł jej obecność za jego plecami, minutę czy dwie później kątem oka posyłając przelotne spojrzenie w kierunku dziewczyny. Dostrzegł wilgotne włosy, łącząc to z dźwiękiem spadającej wody słyszalnym przez uchylone okno w dolnej łazience. Najwidoczniej postanowiła wziąć prysznic, zdążyła umyć się po sparingu, ale jednocześnie nie kłopotała się dosuszeniem głowy.
Był na tyle dużym hipokrytą, że nie miał najmniejszego problemu z tym, aby zwrócić jej uwagę na ten fakt, nawet jeśli jego własne włosy również nie były suche. Wpierw zmoczył je podczas ochlapywania twarzy morską wodą. Przejechał mokrymi dłońmi po głowie, chłodząc sobie kark. Teraz zdecydowanie zamachał się intensywnymi działaniami w ogrodzie.
Mimo to raczej nie dostrzegał ironii płynącej z własnej wypowiedzi. Nie pierwszy i nie jedyny raz. To też raczej było dla nich całkowicie normalne. Szczególnie, że w tym momencie w dalszym ciągu był zły na siebie i na te pierdolone krzewy, nie na nią, toteż w jakiś pokrętny, nieco kąśliwy i pochmurny sposób wyrażał wobec niej swoją troskę.
Samemu? Na moment opuszczając rękę i wciskając różdżkę z powrotem na miejsce w jednej ze specjalnych kieszonek w spodniach. Bez słowa przetorował sobie ostatnie trzy kroki w kierunku szopy, żeby chwycić stamtąd grube rękawice ze smoczej skóry. Zakładając je na dłonie, szarpnął pierwszy sterczący w kierunku nieba pęd, wyrywając go z dostateczną ilością korzeni.
Skoro nie był już sam, nie zamierzał korzystać z magii. Być może dał się dziś namówić na złamanie nie jednego a aż dwóch śmiertelnie poważnych postanowień. Jak do tej pory, bilans nie był ani dobry, ani zły. Roise przez chwilę miał wręcz wyśmienity nastrój, później humor całkowicie mu się skopał, ale nie mógł powiedzieć, by coś przeważyło szalę w którymkolwiek kierunku.
Jasne, w dalszym ciągu był rozczarowany i wnerwiony. Obecnie niespecjalnie nadawał się na towarzystwo i Yaxleyówna raczej musiała zdawać sobie z tego sprawę, bo do niego nie podeszła. A jednak nie zamierzał tym na nią emanować. Wolał zająć się resztą zadań, które mimowolnie tu sobie wyznaczył. Tyle tylko, że teraz już bez wcześniejszych metod, bo trzeciej reguły nie zamierzał już całkowicie znosić. Wystarczyło, że ją dostatecznie nagiął.
Nie skomentował papierosa, jaki znalazł się między malinowymi wargami dziewczyny. Nie dostrzegł tego, że postanowiła zapalić. Zapach dymu nie przedarł się przez bardzo podobną nutę wiszącą w powietrzu, nawet jeśli jej mugolskis fajki zawsze niemiłosiernie śmierdziały Greengrassowi.
W dalszym ciągu zajmował się zarośniętą przestrzenią, tyle tylko, że teraz drąc ostre łodygi i szarpiąc je rękami. Napinając mięśnie i drąc w górę z zamiarem późniejszego zajęcia się resztą korzeni pozostających w ziemi, bo te cholerne rośliny miały tendencję do bezwzględnego odradzania się nawet z najmniejszego kawałeczka korzonka. A on nie chciał pozostawiać pracy w połowie.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#4
25.01.2025, 23:44  ✶  

Całkiem przyjemnie się jej siedziało na tej trawie. Promienie słońca przebijały się przez niewielkie chmury, był to bardzo ładny, jesienny dzień. Rzadko kiedy w tym miejscu, w tym miesiącu  pogoda dopisywała aż tak. Wiatr plątał jej włosy, ale nie czuła zimna, wynikającego z tego, że były jeszcze nieco wilgotne. Właściwie to nawet pokusiłaby się jeszcze o stwierdzenie, że ten dzień mógłby zostać uznany za jeden z ostatnich dni mijającego lata, jeszcze nie jesień.

Miała świadomość, że prędzej, czy później ją dostrzeże, wpatrywała się w niego tak intensywnie, że pewnie nawet ślepy byłby w stanie poczuć na sobie takie spojrzenie. Wiedziała, że ludzie mają różne sposoby na wyładowywanie swoich negatywnych emocji, część z nich robiła to poprzez wysiłek fizyczny - to był też jej sposób na to, aby sobie radzić w gorszych chwilach, Roise miał tak samo. Zapewne przez to wpadł w te jeżyny i postanowił się nimi zająć. Pozbyć się ich. Pamiętała, że to było dosyć pracochłonne zajęcie, pewnie zejdzie mu na tym sporo czasu, nawet jeśli posiłkował się magią, a wiedziała, że to robił, bo dochodziły do jej uszu nie do końca wyraźne, ale jednak, dźwięki inkantacji, które kojarzyły jej się bardziej z burknięciami. Podejrzewała więc, że nadal jest zły. Musiała tylko wybadać na kogo lub na co.

Zaciągnęła się dymem, przymknęła przy tym oczy i wyciągnęła głowę w stronę słońca. Chciała poczuć jak najbardziej intensywnie na twarzy te ostatnie, letnie promyki. Naprawdę było jej całkiem przyjemnie. Nie czuła zdenerwowania, raczej ciągnął się za nią dobry humor, pewnie szybko jej to nie minie, bo dawno nie miała takiego przyjemnego dnia. Zresztą teraz? Nie mogła narzekać na widoki, które mogła podziwiać. Uśmiechnęła się sama do siebie i upiła niewielki łyk kawy ze swojego kubka. Szkoda, że Roise aktualnie był na zupełnie innym biegunie jeśli chodzi o nastrój, ale może i znowu do niej dołączy. Ten wkurw w końcu będzie musiał minąć, ten stał nie trwał wiecznie, szczególnie, że w oczach Yaxleyówny nic takiego się nie wydarzyło. Jasne spodziewała się, że Ambroise będzie w stosunku do siebie bardziej krytyczny niż ona, ale to też nie mogło trwać nieskończenie.

- Złego diabli nie wezmą. Nic mi nie będzie. - Otworzyła oczy i ponownie przeniosła wzrok w stronę  mężczyzny. Nadal stał do niej odwrócony tyłem, tyle, że teraz nie miał już w dłoni różdżki. Najwyraźniej postanowił zmienić metodę z której korzystał podczas pozbywania się tych nieszczęsnych jeżyn. Przez chwilę zastanawiała się, czy powinna podnieść tyłek i mu pomóc, ale siedziało jej się tutaj całkiem wygodnie, miała w kubku jeszcze sporo kawy i wyglądał jakby sam sobie z tym świetnie radził. Te argumenty wystarczyły aby przekonać ją do tego, by nadal pozostała na tym samym miejscu.

- Zresztą powinieneś chyba martwić się o siebie. Ten wiatr może być zdradliwy, a ty jesteś... - Machnęła ręką w powietrzu, jakby to miało określić jaki był. No, roznegliżowany, przynajmniej w połowie. To wydawało jej być bardziej ryzykowane od nieco wilgotnych włosów, zresztą jego też nie były suche. Nie miała pojęcia, czy była to oznaka ciężkiej pracy, którą właśnie wykonywał, czy w między czasie wskoczył do morza. Nie, nie mógł tego zrobić bo poza tym wydawał się być raczej suchy.

- No jesteś taki. - Dodała jeszcze, bo chyba wypadało dokończyć myśl, chociaż w sumie to niczego nie wyjaśniało.

Odprowadziła go wzrokiem gdy ruszył w kierunku szopy, tak naprawdę to nie spuszczała z niego wzroku nawet na chwilę, jej spojrzenie zawisło w powietrzu, w miejscu w którym zniknął, czekała, aż znowu pojawi się na horyzoncie. Nie chciała go teraz osaczać, podchodzić zbyt blisko, nie sądziła, że to będzie dobry pomysł, dystans chyba był wskazany.

To nie zmieniało jednak faktu, że mogła mu trochę poględzić, skoro już się tutaj znalazła. - Długo już to robisz? - Nie miała pojęcia, kiedy znalazł się w ogrodzie, a odpowiedź na to pytanie mogłaby pozwolić jej się dowiedzieć ile zajęło mu pozbycie się wyczarowanych przez nią lin, co dałoby jej wskazówki co do tego, czy mógł być na nią zły.

Postanowiła nie poruszać póki co tematu tego, co wydarzyło się wcześniej, nie wyglądał na kogoś kto chciałby o tym gadać, to było zrozumiałe, zapewne same też wolałby do tego nie wracać, gdyby była na jego miejscu.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#5
26.01.2025, 00:19  ✶  
Oczywiście, że zbagatelizowała jego słowa. Nie chcąc na nią burczeć, zbył to wyłącznie pełnym dezaprobaty machnięciem ręki, odzywając się dopiero na ten kolejny tekst. Och, jakże mógłby tego nie zrobić.
- Jaki taki? - Mimowolnie uniósł brew, choć w dalszym ciągu nie reagował na słowa Geraldine w ten lekki czy żartobliwy sposób, który mógłby zdecydowanie lepiej pasować do przywoływania jej własnych odzywek.
W końcu to ona zazwyczaj dopytywała w ten sposób o to, co on miał o niej na myśli. Ambroise rzucał w jej kierunku dokładnie te same słowa, których obecnie użyła Geraldine (no jesteś taka) a ona niemal natychmiast odpowiadała mu w tak jak brzmiało jego burknięcie. Zazwyczaj później i tak nie precyzował tego, co ma na myśli, pozostawiając jej możliwość domyślenia się albo i nie. I tak to się kręciło do kolejnej powtórki z rozrywki.
Tyle tylko, że Ambroise zrobił to teraz zdecydowanie na odpierdol. Bezmyślnie, odruchowo, raczej bez swojej zwyczajowej zaczepności. Role poniekąd się odwróciły, więc zdecydowanie miałby okazję włożyć w swoje słowa więcej serca. Wprowadzić tę znacznie lżejszą atmosferę, doprowadzić do całkiem przyjemnej atmosfery i pierwszej od dłuższej chwili miłej interakcji.
Jednakże nie zmusił się, by to zrobić. Mimo tego, że w pierwszej kolejności powinien przerwać wykonywane zajęcie, obracając się twarzą w kierunku dziewczyny - tego też nie uczynił. W dalszym ciągu walczył z zarośniętym ogrodem, tyle tylko, że teraz już wyłącznie przy pomocy siły swoich rąk, ramion i mięśni ciała a nie magii.
Ta była skuteczna. Bardzo skuteczna, ale nie zamierzał kontynuować swoich wcześniejszych poczynań w obecności Yaxleyówny. Nie przez to, że obawiał się o zdanie, które miałaby mieć na jego temat. Nie, to chyba poniekąd było już za nimi. W tym wypadku chodziło głównie o to, że w dalszym ciągu był wnerwiony, nie planował nad swoim nastrojem i miał w sobie na tyle dużo rozsądku, aby przestać ciskać zaklęciami na prawo i na lewo, gdy ktoś pojawił się w potencjalnym polu rażenia.
Nie, nie ktoś. Jego dziewczyna. Jego była dziewczyna, ale to obecnie nie miało dla niego aż takiego znaczenia. Chodziło o coś innego. O to, że jeszcze tylko tego brakowało mu do szczęścia, by wyrządzić jej rzeczywistą krzywdę. Szczególnie, że niemal wszystkie jego czary ominęły ją podczas ich starcia. Gdyby teraz którymś dostała w wyniku nieszczęśliwego wypadku, prawdopodobnie nigdy by sobie tego nie darował. Nawet, gdyby pozostawiło wyłącznie drobne draśnięcie na jej opalonej skórze.
Tym bardziej, że mógł na nią teraz nie patrzeć, ale chwilę wcześniej przecież zarejestrował całkiem sporo szczegółów. Może tylko przelotnie, częściowo i kątem oka, jednak pozostałe elementy zdecydowanie mógł sobie dopowiedzieć. Wręcz wyobrazić je sobie. Zobaczyć oczami wyobraźni i z bezgłośnym, lecz ciężkim i ponurym westchnieniem stwierdzić, że to wszystko nie powinno wyglądać w ten sposób.
Mogliby spędzać czas na huśtawce na ganku (gdyby tylko dostał się do tej przeklętej szopy po ten jebany smar i nasmarował nim łączenia parszywych łańcuchów) objęci i otuleni kocem. Mogliby wybrać się nad morze na plaże i poleżeć na pledzie na piasku. Przejść się na targ staroci w miasteczku. Kochać się przy kominku w salonie. Zjeść wspólny obiad w domu albo w gospodzie. Zaplanować wiele innych rzeczy. Skorzystać z ostatnich chwil pięknej pogody albo wręcz przeciwnie - zaszyć się w domu.
Tymczasem on był wściekły jak osa, nie wyrażając jakiejkolwiek chęci prowadzenia rozmów czy fizycznego kontaktu. Zaś ona? Siedziała na skrawku ziemi z kubkiem kawy (w dalszym ciągu nie wyczuł specyficznego smrodu jej fajek) i wierciła mu dziurę w plecach nazywając go takim.
No, zdecydowanie był taki, gdy bez patrzenia na nią zniknął w szopie po rękawice i aby skontrolować stan ogrodowych narzędzi. Całe szczęście nic nie zniknęło, ale szopa także wymagała naprawy. Tym jednak zamierzał zająć się w późniejszym czasie. W tej chwili opuszczając domek ogrodowy nie spojrzał na Yaxleyównę, zamiast tego ostrym spojrzeniem zmierzył pozostałe kolczaste rośliny, jak gdyby to mogło je samoistnie wystraszyć i wyrwać bez jego udziału.
Parsknął pod nosem, gdy z jej ust padły te kolejne słowa, jednak pytanie trochę zbiło go z tropu. Nie miał przy sobie zegarka. Nie wiedział, jaką mieli godzinę ani jaka była, gdy skończyli swoje starcie. Odruchowo przeniósł wzrok na niemal bezchmurny nieboskłon, jednocześnie starając się ocenić porę dnia. Wczesne popołudnie. Nie mogło być później niż chwilę po trzynastej, maksymalnie około czternastej.
Widok przed nim, za nim i ogólnie dookoła niego zdecydowanie na to nie wskazywał. Zrobił naprawdę dużo. Bardzo dużo jak na tak powolny upływ czasu, ale też nigdy wcześniej nie posługiwał się przy tym magią. Nie w tym ogródku.
Zanim odpowiedział, zdążył wydrzeć już kilka kolejnych pędów, dopiero wtedy przystając w miejscu i przenosząc ciężkie, ponure spojrzenie na Rinę. Nawet nie drgnął mu mięsień twarzy. Był niewzruszenie poirytowany.
- Nie wiem. Godzinę? - Odrzekł, samemu nie będąc pewnym tego, ile czasu minęło, odkąd zaczął to wszystko robić.
Miała ładną sukienkę. Naprawdę ładną. Długą i letnią, bardzo dobrze na niej leżącą. I to wcale nie poprawiło mu humoru.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#6
26.01.2025, 00:52  ✶  

To nie było nic nowego. Yaxleyówna nie miała problemu z tym, aby bagatelizować to, co mówił Roise, szczególnie w tych sprawach, które wydawały jej się być nie do końca istotne. W końcu to były tylko i wyłącznie włosy, temperatura nie była szczególnie niska, nic nie powinno jej się stać. Jasne, wiatr był dosyć silny, ale w Piaskownicy zazwyczaj wyglądało to w ten sposób. W końcu znajdowali się nad samym morzem, to nie było nic dziwnego. Tutaj zawsze pizgało. Miała wrażenie, że nabawiła się całkiem niezłej odporności dzięki temu, że kiedyś spędzili tutaj wiele czasu, chociaż, czy faktycznie to mogło mieć na to jakikolwiek wpływ? Zapewne Roise znałby odpowiedź na to pytanie, ale aktualnie nie zamierzała atakować go tymi swoimi głupimi myślami. Nie wydawało jej się, aby był to odpowiedni moment. Miała wrażenie, że nadal się wkurwiał i że ten stan potrwa jeszcze trochę, cóż nie było to szczególnie zaskakujące. Ambroise tak samo jak i ona bardzo szybko się wkurzał, ale miała wrażenie, że w przeciwieństwie do niej trudniej było mu wrócić do poprzedniego stanu. Geraldine miała krótki lont, łatwo było ją wyprowadzić z równowagi, ale równie szybko, co się odpalała można było ją uspokoić. Wystarczały po prostu odpowiednie metody, a najlepiej odciągnięcie jej uwagi i skupienie na czymś innym.

- No taki wiesz... - Nie mogła uwierzyć w to, że się nie domyślił. To była raczej typowa dla niego zagrywka, a nie dla niej, bo to on często rzucał podobnymi niedopowiedzeniami, na które musiała szukać odpowiedzi. Tym razem jednak to ona użyła na nim tej metody. Uczyła się w końcu od najlepszych, czyż nie?

- Roznegliżowany. - Dopowiedziała jeszcze, w przeciwieństwie do niego nie wytrzymała zbyt długo z językiem za zębami. - To dopiero może być kłopotliwe, właściwie nie kłopotliwe, bardziej choroboprzynośne? - Nie miała pojęcia, czy w ogóle istniało takie słowo... Nie tak naprawdę, gdy wybrzmiało ono w eterze dotarło do niej, że raczej na pewno nie i właśnie je sobie wymyśliła, ale chyba mógł zrozumieć o co jej chodziło, przynajmniej taką miała nadzieję, głupio by było jakby wymyśliła własne słowo i nikt poza nią nie rozumiałby jego znaczenia.

- To nie tak, że mi się nie podoba, wiesz, bo wyglądasz, no... Sam wiesz jak wyglądasz, bo przecież masz oczy i na pewno widujesz się w lustrze. - Wypowiadała wiele słów, które pewnie wolałaby zatrzymać dla siebie, ale no, jej temperament nie zawsze na to pozwalał, a że miała dobry humor, ale nieco stresowała ją ta ich interakcja, bo nie wiedziała czego się po niej spodziewać, to zaczęła paplać, zupełnie bez sensu, mówić, żeby nie pojawiła się między nimi cisza, bo ona mogłaby być niezręczna. Właściwie to przy Roisie milczenie było wyjątkowo w porządku, mimo wszystko, wolała w tej chwili jednak coś mówić, nawet jeśli to było gadanie wlaściwie o niczym, chociaż nie o niczym, bo o tym, że prezentował się aktualnie wyjątkowo dobrze. Zresztą nadal nie odrywała od niego wzroku, co świadczyło samo za siebie. Zapewne będzie wracać do tego widoku, który jej teraz zapewnił przez najbliższy czas. Roise i jego umięśnione ciało, a do tego to letnie słońce, które idealnie na nie padało. Czy to mogłoby być kolejne wspomnienie z którego skorzysta, gdy będzie miała czarować patronusa? Jeszcze nie wiedziała, może faktycznie warto będzie spróbować, na pewno szybko nie zapomni tego widoku.

- Godzinę... - Powtórzyła za nim. Cóż, godzina to było i mało i dużo, w zależności od tego na co się ją miało. Miała wrażenie, że zrobił tutaj dosyć sporo jak na czas, który spędził w ogrodzie. Zaklęcia z których już teraz nie korzystał musiały być naprawdę skuteczne. Cóż, ciekawe dlaczego zmienił metodę, z której aktualnie korzystał, czy poczuł silną potrzebę zademonstrowania jej tego, że potrafi działać bez magii? Nie wydawało jej się, przecież o tym pamiętała. Ambroise spędził naprawdę wiele godzin, jeśli nie tygodni nad tym, aby ogród w Piaskownicy był zadbany. Szkoda, że teraz musiał zaczynać od zera, ale czasem tak bywało. Nawet jeśli odwiedzałaby to miejsce przez te półtora roku to pewnie nie miałaby pojęcia, co powinna robić z tymi roślinami. To była jego działka.

- Godzina to dosyć sporo. - Stwierdziła fakt, i chyba wybrała swoją stronę w przypadku tego, czy godzina na pracę w ogrodzie to było dużo, czy mało. - Potrzebujesz czegoś, Roise? - Zapytała lekkim tonem, bo w przeciwieństwie do niej jeszcze nie wstąpił do domu od kiedy zniknął podczas ich tego fantastycznego starcia.

- Jestem gotowa spełnić Twoje wszystkie zachcianki, widzę, że sporo tutaj zrobiłeś w tę godzinę. - Może nie dostrzegała szczegółów, ale widziała, że sporo się zmieniło od poranka, nawet ona widziała różnicę, a to musiało oznaczać, że zmiany naprawdę były widoczne.

To było chyba całkiem normalne, skoro ona się obijała i siedziała na tyłku to mogła zaoferować mu swoje usługi, właściwie to zostać jego podawaczką? Może chciało mu się pić (co wcale by jej nie zdziwiło), może czego konkretnego potrzebował do pracy? Cóż, zapewniła go, że ma w niej wsparcie, we wszystkim - wystarczyło tylko, żeby o tym powiedział.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#7
26.01.2025, 01:46  ✶  
Roznegliżowany.
Jego brwi naturalnie uniosły się jeszcze bardziej w górę, bardzo blisko linii włosów, co samo w sobie świadczyło o konsternacji, w jaką obecnie wprawiła go Geraldine. Na moment przerwał to, co robił. Tylko po to żeby za sekundę czy dwie zmarszczyć czoło, zmrużyć oczy i parokrotnie kląsnąć językiem o podniebienie.
Roznegliżowany.
Nie pamiętał, by kiedykolwiek użyła w stosunku do niego takiego określenia. Zazwyczaj wypowiadała się w inny sposób. Znacznie bardziej otwarty i naturalny dla łączącej ich zażyłej intymnej relacji. Latami zachowywali się przy sobie tak naturalnie jak tylko podpowiadał im instynkt a ten cóż u obojga był na praktycznie tym samym poziomie.
Roznegliżowany.
Nie. Może się mylił. Być może już kiedyś powiedziała mu coś podobnego. Mgliście pamiętał niezręczność czasów sprzed tego, gdy postanowili przenieść swoją przyjaźń na zupełnie inny, zdecydowanie mniej grząski grunt. Wydawało mu się całkiem prawdopodobne, że jeśli napomknęła mu o czymś podobnym to prawdopodobnie było to w tamtych naprawdę odległych czasach. W chwili, gdy został na noc na jej kanapie albo w gościnnym pokoju, biorąc poranny prysznic i wpadając na nią...
...roznegliżowany. Tak do połowy, no, bo nawet teraz przecież sam z siebie nie nazwałby tego negliżem.
Jednakże nie skomentowałby tego w żaden specjalnie znaczący czy wyrazisty sposób, gdyby nie kolejne słowa Geraldine. A właściwie to ich lawina płynąca z jej ust we wręcz zadziwiącym, może nawet trochę zastraszającym tempie. To sprawiło, że już nie mógł się powstrzymać. Z mieszanką niedowierzania i cieniem czegoś na kształt sekundowego rozbawienia łypnął na nią przez ramię.
- Zawstydzam cię? Mam się ubrać? - Nie stwierdził nic w rodzaju: słowo "choroboprzynośne" nie istnieje, właśnie je wymyśliłaś. Po co? Nie wiem.
Tak samo jak nie zaczął jej zapewniać, że nic mu nie będzie. Raczej nie czuł potrzeby z tłumaczenia się z tego, że było mu gorąco to się rozebrał. Ten pokrętny komentarz też przyjął raczej w bardzo prosty sposób - posłał jej kolejne spojrzenie.
- Spąsowiałaś. Możesz mieć gorączkę od chodzenia z mokrą głową na wietrze - bo raczej nie z powodu tych wszystkich słów o lustrach i takich tam, nie?
To było satysfakcjonujące, ale niekonieczne. Miał parszywy nastrój. Naprawdę parszywy. Nic nie było w stanie tego aktualnie zmienić. Tym bardziej, że mimo tego całego wyglądu i dbania o siebie, najwidoczniej w dalszym ciągu nie był sobie w stanie poradzić z zaskoczeniem i zmiennymi okolicznościami walki. Mógł być trupem. Za to umięśnionym. Machnął ręką.
- Godzina? Godzina to nic. Ten dom potrzebuje co najmniej kilku tygodni, dosłownie się rozpada - odburknął bez poczucia, że jego słowa mogą być trochę zbyt ostre czy krzywdzące dla tego, co tu robili przez lata.
To była rudera. Ruina. Dosłowny fizyczny obraz tego wszystkiego, w co zamieniło się ich wspólne życie. Piękna, naprawdę piękna w swoim tragizmie alegoria. A oni nie mieli kilku miesięcy. Ani tygodni. Ani nawet dni. To, co tu robił było bezcelowe, wiedział o tym, ale wciąż potrzebował to zrobić. Mimo gorąca, mimo wściekłości.
- Wodę? - To była tak instynktowna i zdecydowana myśl, że prawdopodobnie nie mógłby powiedzieć nic innego.
Być może tylko nadać słowom mniej pytający wydźwięk, ale na to akurat nie zwrócił nawet najmniejszej uwagi. Otrzymał pytanie, więc na nie odpowiedział, mrużąc oczy przed palącym słońcem i bez dalszego zawahania powracając do przerwanej czynności.
Odwrócił wzrok od dziewczyny, nie patrząc na to, czy Rina zamierzała spełnić jego prośbę. Nie widział, by wstawała, zresztą mogła przylewitować tu dzbanek czy butelkę. On zresztą też, gdyby tylko wcześniej o tym pomyślał. Miał jednak zdecydowanie zbyt wiele innych myśli w głowie. Wszystkie niepokojąco skłębione i chaotyczne tak jak ruchy Ambroisa w jeżynach.
No cóż, tu przynajmniej jeszcze nie natknął się na żadne węże. Jedynie musiał mierzyć się z nie do końca chcianymi rozmowami, zdecydowanie nie mając ku temu nastroju. Nie był w sosie. Zdecydowanie nie próbował tego ukrywać, zresztą wątpił czy byłby w stanie długo to przed nią robić.
Wypowiadając te konkretne słowa najprawdopodobniej powinna spodziewać się po nim takiej a nie innej odpowiedzi. Rozśmieszyć go, rozbawić, wywołać u niego raczej naturalną reakcję. Taką jak zazwyczaj, bardzo przewidywalną.
Nawet jeśli nie byli już ze sobą, bo przecież tak wyglądały realia, dali sobie te kilka dni na coś na kształt wspólnego domknięcia? Pożegnania zarówno z latem, jak i ze sobą nawzajem? Z powoli rozmywającą się przeszłością? Z przyszłością, która nie miała nadejść? Z teraźniejszością coraz bardziej zacierającą się w podmuchach wiatru i przejmująco jasnego, wręcz absurdalnie ciepłego słońca?
To nie tak, że postępowali niewłaściwie. Nie próbowali się wzajemnie okłamywać. Żadne z nich nie powinno mieć już jakichkolwiek wątpliwości, niesformułowanych oczekiwań, nadziei. Wyjaśnili to, co najistotniejsze. Być może nie dali sobie żadnej konkretnej daty. Nie wyznaczyli momentu w czasie, kiedy ostatecznie mieli rozejść się każde w swoją stronę.
Ale nie krzywdzili tym nikogo poza tym wewnętrznym duszącym głosikiem, jaki Ambroise nadal miał gdzieś we wnętrzu skołatanego umysłu. Ten głosik podpowiadał mu, że cokolwiek teraz robią, powrót do rzeczywistości będzie niczym zderzenie się z twardym gruntem.
Coś, co przeżył już raz, gdy faktycznie fizycznie zleciał z olbrzymią siłą z naprawdę znacznej wysokości. Coś, co przeżył już raz, gdy podjął decyzję o wycofaniu się ze wszystkiego, co budowali przez lata. O odejściu i nie zabraniu ze sobą niemal niczego prócz ciążących mu wspomnień.
Prawdopodobnie teraz to miało być coś na kształt tamtych dwóch doznań, ale przez większość czasu starał się o tym nie myśleć. Cieszyć się chwilą tak jak wtedy w domu, gdy po pijaku ganiali się po salonie. Czy tak jak w momencie, w którym wylądowali na wrzosowisku po wizycie w Lesie Wisielców. Jak drugiego września wczesnym popołudniem, gdy obudził się tuż obok niej. Splątany z nią w pościeli, przez chwilę czując lekkość na sercu i na ciele.
Tak. Mówiąc te słowa, Geraldine powinna spodziewać się po nim kolejnej zaczepnej odpowiedzi. Jawnego, całkowicie pozbawionego barier wykorzystania tego sformułowania na swoją korzyść. Prowokacyjnego błysku w oczach, momentalnego podjęcia nawet niewielkiej gierki, drobnego flirtu mającego błyskawicznie przerodzić się w coś więcej. W granie w otwarte karty zgodnie z tym, o czym mówili jeszcze nieco ponad godzinę wcześniej.
Zazwyczaj bez oporów spróbowałby wykorzystać wieloznaczne brzmienie słów Yaxleyówny. Tyle tylko, że to nie była zwyczajna sytuacja. To nie był zwykły moment a on zdecydowanie nie miał nastroju na to, aby zachowywać się tak, jakby nic się nie stało. W istocie stało się. Był o to zły, wyrzucał sobie kolejne rzeczy, rwąc pędy jeżyn i tylko kręcąc głową.
- Obejdzie się - odburknął w pierwszej chwili, moment później reflektując się na tyle, żeby spojrzeć na dziewczynę (jednocześnie rzucając wyrwany fragment krzewu na rosnącą stertę) i nieco łagodząc tamten pierwotny wydźwięk odpowiedzi. - Radzę sobie, dzięki. Łap słońce... ...czy coś - w końcu nie zamierzał jej mówić, co miałaby obecnie robić.
On miał już swoje zajęcie. Jak dla niego, mogła tak po prostu siedzieć na trawie albo schować się do domu. Najważniejsze, by nie próbowała rozmawiać z nim o jego nastroju czy nie daj, Merlinie, o uczuciach, ale o to zdecydowanie jej nie podejrzewał. Całe szczęście. Kolejny krzak dołączył do tych wydartych a Roise przetarł pot z czoła.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#8
26.01.2025, 23:23  ✶  

Sięgnęła szybko, może dość niefortunnie po pierwsze słowo, które przyszło jej na myśl. Tak, powinna była chyba to przemyśleć, ale jak zawsze tego nie zrobiła. Typowo dla siebie, zwłaszcza, gdy dostawała słowotoku, co wcale nie zdarzało się, aż tak często.

- Nie, nie ubieraj się! Znaczy, może tak, ale nie? Nie o to chodzi, że mnie zawstydzasz, wręcz przeciwnie, ten widok jest naprawdę przyjemny dla oka na pewno przyjemniejszy od tych jeżyn i całej reszty... - Brnęła w to dalej, chociaż nadal nieudolnie i zupełnie niepoprawnie, jak zawsze miała problem, aby dotrzeć do sedna problemu. W sumie ten jej dobry humor wcale jej nie pomagał, inaczej pewnie byłaby bardziej konkretna. - No wiesz, chodzi o to, żebyś Ty też się nie przeziębił, nic więcej, tylko tyle, aż tyle? - Wypluwała z siebie słowa dosyć szybko, stawały się coraz mniej wyraźne z racji na jej walijski akcent, nad którym zupełnie już nie panowała.

Odruchowo dotknęła swojego czoła, chociaż wiedziała, że nie ma gorączki, taki odruch? Zresztą nie wiadomo po co to zrobiła, bo najpewniej nie byłaby w stanie zauważyć różnicy temperatur. - Nie mam gorączki. - Najwyraźniej musiała się zaczerwienić przez coś innego i sama mu to powiedziała. Cóż, spowodowało to, że różowiła się jeszcze bardziej, dawno nie czuła się tak zawstydzona. Czemu gadała takie głupoty? Nie miała pojęcia. Próbowała jakoś rozluźnić tę nieco napiętą atmosferę, ale chyba szło to w złym kierunku. Jak zawsze, Yaxleyówna nie miała żadnego wyczucia.

- To pewnie przez wiatr, czasem jak wieje, to policzki mi rumienieją. - Tak, na pewno to przytrafiło jej się tym razem, Roise zdecydowanie nie był na tyle naiwny, żeby to łyknąć, ale postanowiła iść tą drogą, tak było prościej. Zdecydowanie.

Jego kolejne słowa nie były szczególnie pocieszające. Tak, miała oczy, wiedziała, że ten dom wymagał wiele pracy, ona w przeciwieństwie do niego, jakoś nie do końca spieszyła się z tym, aby się w nią zaangażować, jakby odsuwała to w czasie, aby dać im go więcej. Głupie myślenie, zupełnie zbędne. - To prawda, trochę się rozpada, może bardziej niż trochę, ale to nie oznacza, że masz się tutaj maltretować, aby jak najszybciej doprowadzić go do stanu używalności. - Nigdzie się przecież nie spieszyli, prawda? Wydawało jej się, że chwila odpoczynku dobrze mu zrobi. W końcu zaliczyli dzisiaj całkiem intensywny poranek, te wszystkie ćwiczenia, a teraz to, każdy miał jakieś ograniczenia fizyczne, nawet jeśli udawał, że tak nie jest.

- Jasne, wodę. Się robi, zaraz przyniosę. - Nie sięgnęła po magię, to nie miało najmniejszego sensu. Nie wyręczała się nią przy takich prostych czynnościach. Pozwoliła sobie jednak wcześniej dopalić peta i skiepowała go w najbliższą doniczkę, najwyraźniej chciała stworzyć w niej swoją własną petunię, kwiat który tam wcześniej rósł umarł śmiercią tragiczną, więc niczego to zmieniało.

Nie dało się nie zauważyć, że nadal był zirytowany, najwyraźniej ta godzina spędzona w ogrodzie to nie była wystarczająca ilość czasu na to, aby pozbył się negatywnych emocji, to nieco ją stresowało, bo nie chciała mu dokładać. Naprawdę próbowała być miła i jakoś odnaleźć się w tej sytuacji, którą poniekąd spowodowała. To wcale nie było takie proste, nie z jej delikatnością, która była bardzo bliska tej słonia w składzie porcelany.

Mieli tutaj spędzić ze sobą jeszcze trochę czasu, nie ustalili między sobą ile by to miało być, nie było żadnej, granicznej daty, bardzo chciałaby, aby ten czas naprawdę był takim wartym zapamiętania. Szkoda było go tracić na niepotrzebne kłótnie, czy muchy w nosie. Jasne, trochę sami się o to prosili skoro postanowili się mierzyć w walce, ale nie było sensu się na tym skupiać, nie teraz. Zresztą wszystkie niedociągnięcia można było naprawić i nad nimi pracować, w sumie nawet i dobrze, że wyszły podczas takiej przyjacielskiej próby.

Wiedziała, że trudno będzie im stąd odejść, zważając na to, że wtedy mieli przestać robić to, co robili sobie teraz, czego nadal nie umiała nazwać. Niby wracali do przeszłości, ale jednak zdecydowali się na zupełnie nowe działania, na które kiedyś sobie nie pozwalali. To też nieco zmieniało całą sytuację, miała wrażenie, że jeszcze bardziej ją komplikowało, ale pewnie okaże się to później. Jako, że nadal nie opuszczał jej dobry humor (chociaż Ambroise zdecydowanie emanował negatywną energią) to nie miała zamiaru się tym zupełnie przejmować, nadal. Dobrze było mieć chociaż jeden dzień kiedy mogła się skupić na tym, co było przyjemne.

- Jasne, sam sobie poradzisz ze wszystkim, zrozumiałam. - Podniosła w końcu swój zad z trawy, po to aby ruszyć się do kuchni, bo jedyne na co jej aktualnie pozwolił to było przyniesienie sobie wody. Postanowiła więc zrealizować tę drobną prośbę. Całkiem szybkim krokiem ruszyła więc do kuchni, z której przyniosła dzbanek napełniony wodą, no i szklankę, jedną dla swojego chłopaka, w sumie nie swojego, dla chłopaka.

Postawiła rzeczy na ziemi, nie zamierzała teraz naruszać jego przestrzeni osobistej, bo nie wyglądał na kogoś, kto tego potrzebował. Najwyraźniej zamierzał nadal walczyć ze swoimi chwastami, właściwie to czuła, że robi w ten sposób coś wiecej. Sama Yaxleyówna wyciągnęła się po prostu na ziemi, wsadziła sobie ręce pod głowę i obserwowała niebo - cóż, skoro miała zająć się sobą to właśnie to robiła. Może trochę jej było głupio, że Roise w tym czasie sam ogarniał ogródek, ale stosowała się przecież do jego zaleceń. Nie chciał jej pomocy, to nie zamierzała na siłę mu jej dawać. To już dawno mieli za sobą.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#9
27.01.2025, 01:16  ✶  
Normalnie skorzystałby z okazji. Za nic w świecie nie przepuściłby jej tych słów. Podjąłby nawet najbardziej żenująco niską zagrywkę, żeby chwilę podroczyć się z Geraldine a potem zamknąć ją w ramionach, całkiem ignorując to, że był spocony i śmierdział (ba, akurat wtedy czerpiąc z tego pewną satysfakcję). Przedrzeźniłby jej słowa, starając się komicznie naśladować walijski akcent. To mogłaby być naprawdę dobra chwila. Radosna.
- Nie grozi mi to - odparł bez większej chęci zagłębiania się w temat tego, że w ostatnim czasie zdecydowanie wyrobił sobie tolerancję na potencjalnie niesprzyjające warunki pogodowe.
Nie oszczędzał się i nie zamierzał tego zmieniać. Nie potrzebował, aby ktoś mówił mu, co powinien a czego nie powinien robić. To nie były już te czasy, gdy odruchowo brał pod uwagę wszystko, co mogła mu mówić jego dziewczyna. Kiedy zanim zrobił coś potencjalnie znaczącego, pierwszą myślą było jej zdanie na ten temat. Kiedy być może czasami sprzeczał się z nią o potrzebę kontroli, ale ostatecznie w dalszym ciągu brał pod uwagę wszystko, co mu mówiła.
W tym momencie nie chciał słuchać o tym, że mógł się przeziębić. Jasne, to była hipokryzja, bo sam zwrócił jej bardzo podobną uwagę, ale przecież był uzdrowicielem. Mogła to podczepić pod spaczenie zawodowe, jeśli chciała. Jeżeli nie? On też nie miał już na nią wpływu, prawda? Nie łączyło ich nic poza tymi kilkoma dniami, paroma przelotnymi chwilami.
Jakże nieszczęśliwie się składało, że wcale nie tak błogimi, jakby mógł tego chcieć. Raz po raz pojawiały się kolejne zgrzyty. Odczucia i uczucia, których nigdy niemal praktycznie nie było. Obce elementy w nowej rzeczywistości. Niewielkie pęknięcia na szkle. Przypomnienia o tym, że to już nie było to i nigdy nie miało być.
Tym bardziej, że on sam też nie zachowywał się w tej chwili jak jego dawna wersja. Nie posłał uśmiechu w stronę Geraldine. Nie wyszczerzył zębów na dźwięk tamtego komplementu. Nie podszedł do niej, zaczepnie badając jej gorączkę nie poprzez przyłożenie wierzchu dłoni do czoła dziewczyny a poprzez musnięcie nim jej dekoltu pod materiałem sukienki. Nie korzystali z pogody, dyskutując o planach na kolejne dni.
- To dobrze - kiwnął głową na informację o braku stanu gorączkowego, jednocześnie mierząc Rinę niewzruszonym spojrzeniem. - Rzeczywiście mocno tu wieje. Jeśli chcesz tu siedzieć, może chociaż owiń głowę chustką - to byłoby na tyle z komentowania jej rumieńca.
Kiedyś pewnie zaangażowałby ją w działania. Mogliby zrobić sobie z tego całkiem miłą rozrywkę. Tyle tylko, że teraz chciał sam skupić się na wyładowywaniu gniewu na jeżynach. Nie potrzebował nic więcej. Wyłącznie tego, by dała mu spokój. No i może szklankę wody.
Dostrzeganie fatalnego stanu, w jakim znajdowało się to miejsce nie poprawiało mu humoru. Był na siebie zły. Wściekły na to, co się stało. Co w dalszym ciągu się działo. Jednakże nie zamierzał o tym mówić. Uparcie milczał, wzruszając ramionami, gdy usłyszał komentarz o maltretowaniu się.
- Pozwól, że sam zadecyduję o tym, co mam a czego nie mam robić. Dzięki - skwitował sucho, odwracając się na pięcie i wracając do przerwanych czynności, może nawet trochę zbyt ostentacyjnie.
Niespecjalnie zwracał uwagę na upływ czasu, co również nie było niczym specjalnym. Nie w przypadku Ambroisa, bo gdy się na czymś naprawdę mocno skupiał, zazwyczaj miał tendencję do wpadania w stan zawieszenia w czasie i przestrzeni. Sam w żadnym wypadku nie nazwałby tego fiksacją, jednak z szerszej perspektywy niż jego własna mogło to tak wyglądać.
Prawdopodobnie nie istniało żadne lepsze określenie na to, jak bardzo popadał w skrajność, pogrążając się we własnych myślach, nie zwracając już specjalnej uwagi na otoczenie. Co zarówno było typowe dla Piaskownicy, w której najwidoczniej w dalszym ciągu potrafił czuć się na tyle bezpiecznie, jak i towarzystwa Geraldine. Przynajmniej kiedyś, zatrważająco dawno temu, gdy nie czuł potrzeby, by się przy niej pilnować.
Nie spuścił z tonu. W dalszym ciągu z gniewnym wyrazem twarzy wyrywał pędy jeżyn, powiększając ich stertę. A gdy wszystkie wyrastające na zewnątrz fragmenty rośliny znalazły się na naprawdę dużej kupce, bez słowa chwycił za łopatę, nie rzucając okiem ani na Rinę, która zdążyła wrócić do ogrodu i rozłożyć się na trawie, ani tym bardziej na przyniesiony przez nią dzbanek z wodą.
Nie sięgnął po szklankę, nawet jeśli jakiś czas wcześniej sam rzeczywiście poprosił o picie. Zaciskał zęby, wycierając przedramieniem pot cieknący mu z czoła i okazjonalnie mamrocząc pod nosem jakieś wyjątkowo niewybredne słowa w kierunku zarośniętego ogródka. Potrzebował skończyć to bez odrywania się od wykonywanego zajęcia. Nieważne, co mówiła dziewczyna.
Dla Roisa to było jasne. Może nie zamierzał się dosłownie maltretować, żeby jak najszybciej doprowadzić dom i tereny do stanu używalności, jednak miał swoje założenia. Nie mówili sobie, ile czasu planowali spędzić w Piaskownicy, jednak przeciąganie tego co dzień o dzień nie miało zadziałać. Nie w tym wypadku. Nie, gdy w dalszym ciągu mieli mieć z tyłu głowy myśl o nietrwałości dawanych sobie gestów. O tym, że w rzeczywistości wcale niczego nie odbudowywali. Nie budowali tu nowej wspólnej rzeczywistości. Jedynie naprawiali szkody poczynione przez czas na nieruchomości, nic więcej.
Ta myśl była trudna. Trudniejsza niż mógłby przyznać. Zwłaszcza teraz, gdy z taką zaciętością skupiał się na karczowaniu ogrodu, który niegdyś tworzył już na stałe. Teraz nie miał tu zrobić nowych nasad. Nie mógł pozbyć się jeżyn, naprawić szopy, odbudować szklarni i na nowo rozplanować przestrzeń pod ogród leczniczy czy grządki. Zdawał sobie z tego sprawę. Mógł co najwyżej przygłaskać zewnętrzną część działki, połatać dziury w domku ogrodowym, przesmarować łańcuchy huśtawki, może przeczyscić najbardziej pomarszczone miejsca, gdzie farba odłaziła ze ścian domu...
...rozebrać szklarnię, wyciąć drzewka owocowe i zasiać nowy trawnik. Całe połacie nowego trawnika, niczego więcej, bo nie mieli tu wrócić. Może nawet nie trawnika a łąki kwiatowej? Może w istocie niczego, bo przecież zbliżała się jesień i zima? Jeszcze nie zadecydował. Myślał o tym. Skupiał się na tych przemyśleniach, raz po raz wbijając łopatę w ziemię i przewalając ją. Rozbijając grudy i ścierając pot z czoła.
Aż wreszcie nie było już nawet najmniejszego kawałka jeżyny. Nic, co mogłoby być nawet odrobinę do niej zbliżone. Łopata powoli wyślizgnęła mu się z ręki. Z głuchym dźwiękiem oparła się o szopkę. Kilka ruchów różdżki później nie było już też resztek pędów na stercie, która zniknęła, potraktowana już całkowicie normalnym zaklęciem ogrodniczym.
Dopiero wtedy Ambroise ponownie przeniósł wzrok w kierunku Geraldine. W milczeniu zrzucając rękawice i wpychając je sobie do kieszeni spodni, gdy bez słowa minął dziewczynę, żeby spłukać się ze szlaufa. Tym razem cały - z głową i ubraniami. Lodowatą wodą, teraz wydającą mu się całkiem przyjemnie chłodną, choć tylko przelotnie.
Siadając na trawie obok Yaxleyówny, sięgnął po dzbanek, opróżniając trzy szklanki jedna po drugiej.
- Lubię ten rumieniec. Pasuje do twoich piegów - odezwał się już trochę łagodniej, niezbyt głośno, jednocześnie opierając się na rękach i odchylając głowę w kierunku słońca. - Ale nie wciskaj mi kitu - tak jak nie chodziło o gorączkę, tak nie była to też kwestia wiejącego chłodnego wiatru.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#10
27.01.2025, 02:04  ✶  

Nie spodziewała się, że będzie, aż tak trudno wprowadzić go w dobry nastrój. Raczej nie miewała z tym problemów, zresztą podkładała mu się teraz dosyć mocno - miała tego świadomość, tak samo jak tego, że normalnie nie byłoby szansy na to, aby nie skorzystał z okazji, aby wykorzystać to przeciwko niej. Teraz jednak był wyjątkowo oporny na tej jej próby. Cóż, nie pozostawało jej nic innego jak odpuścić, bo co miała zrobić? Wydawało jej się nawet, że gdyby spróbowała się teraz rozebrać do naga i zaczęła skakać po ogrodzie, to by to po nim spłynęło. Tak bardzo był zaangażowany w pozbywanie się chwastów, że pewnie nawet by tego nie zauważył. Trudne się wylosowało, ale kiedyś będzie musiało to z niego zejść, nic nie trwało wiecznie, prawda? To też już zdążyli się dowiedzieć.

- Skoro tak mówisz. - Nie miała zamiaru usilnie sugerować mu tego, że może się przeziębić. Był duży, prawda? Do tego to on zajmował się zawodowo uzdrowicielstwem, na pewno znał się na tym bardziej niż ona. Nie zamierzała usilnie próbować mu sugerować, że mogłoby to się źle skończyć, potrafił sam ocenić sytuację. Chciała po prostu pokazać mu, że też się o niego troszczy, ale to też chyba po nim spłynęło. Nie było łatwo, okazał się być naprawdę bardzo trudnym egzemplarzem. Powinna o tym pamiętać, Roise nie znosił przegrywać, a w tym wypadku ta porażka mogła pokazać mu pewne braki, o których nie wiedział. To na pewno nie było przyjemnym uczuciem. Mogła nieco spasować, mogła podejść luźniej do tego starcia, ale chciała mu coś udowodnić, zależało jej na tym, aby dostrzegł, że potrafiła o siebie dbać, że w większości sytuacji nie potrzebowała pomocy, właściwie to przede wszystkim chciała, żeby wiedział, że ona też może mu się do czegoś przydać, bo przecież nie bez powodu trzymał ja z dala od części swojego świata. Z tego, co jej opowiedział po tym, jak dolała mu eliksiru do herbaty zrozumiała, że to był jeden z głównych powodów przez który nie widział dla niej miejsca w swoim życiu, chciał, żeby była bezpieczna, cóż, to zamierzała mu udowodnić, że przecież była, że nie tak łatwo było ją skrzywdzić. Jakby to pokrętne myślenie miało jakikolwiek sens.

- Nie ma takiej potrzeby. - Najwyraźniej i ona nie zamierzała zmieniać zdania. Nic się jej nie stanie. To nie było nic takiego, tylko lekko wilgotne włosy, ledwie trzy dni temu zaliczyli kąpiel o poranku w morzu i też nie zachorowali z tego powodu, jeszcze było lato, przynajmniej teoretycznie ten wiatr sugerował coś innego, ale w jej opinii nie było czym się martwić. Zresztą gdyby było to powinien zacząć od siebie, aby dać jej przykład, a tego nie zrobił, więc ta dyskusja nie miała najmniejszego sensu.

Przewróciła oczami, gdy usłyszała jego kolejny komentarz, ależ był kąśliwy. Cóż, najwyraźniej faktycznie jeszcze chwilę potrwa ten jego stan, nic nie zapowiadało, aby miało się to szybko zmienić. Nie zamierzała mu się podkładać kolejny raz, nie chciała, żeby dalej na nią warczał, miała nadzieję, że to minie samo z siebie. Powinno minąć. Nie odezwała się więc już ponownie, aby nie dać mu okazji do wyżywaniu się na niej za to, że próbowała być miła. To nie powinno spieprzyć jej dobrego humoru, nic mu przecież nie zrobiła, niczym nie zawiniła. Sam powinien to jakoś przetrawić. Rozumiała z czego to wynikało, pewnie sama by była na siebie zła, ale to nie oznaczało, że kąsałaby ludzi, którzy życzyli jej dobrze, czy chcieliby pomóc.

Wybrała więc najbardziej neutralną metodę, postanowiła go nie zaczepiać, i zająć się sobą. Tak jak jej zasugerował. Mogłaby siedzieć i się w niego wpatrywać przy tym, co robił, ale chyba wolała tego nie robić. Przyłapałby ją znowu na tym jak obcina go wzrokiem. Dlatego też właśnie postanowiła po prostu nacieszyć się tym słonecznym dniem w zupełnie inny sposób. Nie miała w zwyczaju leżeć i nie robić nic, nie okazało się to jednak być czymś trudnym.

Tak właściwie to niemalże od razu przymknęła oczy i zasnęła, na słońcu było całkiem przyjemnie, a ona - nie ma się co oszukiwać, te kilka ostatnich dni i nocy było dosyć mocno wyczerpujących, więc nie miała mniejszego problemu z tym, aby pozwolić sobie odpłynąć, właściwie to też nie miała na to żadnego wpływu, jej ciało zadecydowało same.

Obudził ją dźwięk zbliżającego się w jej stronę mężczyzny, nawet podczas snu miała wyczulone zmysły, zresztą przysnęła na trawie, to nie był najtwardszy ze snów w jej życiu, niewiele trzeba było, aby się obudziła.

Przetarła dłonią oczy, bo słońce dosyć mocno ją w nie teraz raziło i odwróciła się na bok, aby zobaczyć dokąd zmierza. Nie odzywał się bowiem przy tym ani słowem, cóż - nie chciała przerywać ciszy, obawiała się, że znowu może na nią sarknąć, więc po prostu się w niego wpatrywała.

To było chyba błędem, bo nie mogła oderwać spojrzenia od tego, jak zaczął spłukiwać się wodą. Tak, dobrze wyglądał, może nawet zbyt dobrze. Nie zwróciła mu tym razem uwagi na to, że może się przeziębić, bo doszli już do tego, że to nie był jej interes.

Nawet jeśli jej policzki zdążyły wrócić już do swojej bladości, kiedy na moment zasnęła, to teraz ponownie ją zapiekły. Zupełnie nad tym nie panowała, od zawsze można było z niej czytać niczym z otwartej księgi właśnie przez te głupie reakcje.

Nie sądziła, że i tym razem się to przed nim ukryje, bo usiadł tuż obok niej. Idealny moment sobie wybrał, nie ma co.

Podparła się na łokciach do pozycji w połowie leżącej, aby móc na niego spoglądać, kiedy się do niej dosiadł. Tak jak się spodziewała, nic mu nie umykało. - Wciskanie kitu jest prostsze od przyznania się do prawdy. - Nadal nieco omijała konkrety, ale chyba był w stanie się domyślić dlaczego tak reagowała.

- Cieszę się, że go lubisz, bo to Twoja sprawka, robisz to celowo? - Tak, po raz kolejny spróbowała nieudolnie rozluźnić atmosferę, która jeszcze chwilę temu była dosyć gęsta, a zdecydowanie nie miała ochoty na to, aby ten dzień został spisany na straty.

« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek:
Podsumowanie aktywności: Geraldine Yaxley (14760), Ambroise Greengrass (19368)


Strony (4): 1 2 3 4 Dalej »


  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa