• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Scena główna Aleja horyzontalna v
« Wstecz 1 2 3 4 5 … 10 Dalej »
[08.09.1972] Fire is a living thing. It breathes, it eats, and it hates.| Ger & Roise

[08.09.1972] Fire is a living thing. It breathes, it eats, and it hates.| Ger & Roise
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#1
23.03.2025, 00:58  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 13.09.2025, 22:51 przez Król Likaon.)  
adnotacja moderatora
Rozliczono - Geraldine Yaxley - osiągnięcie Badacz Tajemnic III
Rozliczono - Ambroise Greengrass - osiągnięcie Badacz Tajemnic II

08.09.1972 przed zmierzchem, Aleja Horyzontalna

To był jeden z przyjemniejszych dni w ostatnim czasie. Doszli w końcu do porozumienia, tego poranka ustalili, że chcą tego samego, że mogą sobie na to pozwolić, w końcu podjęli ostateczną i najbardziej właściwą decyzję. Znowu byli parą. Uśmiech nie przestawał pojawiać się na jej twarzy, bo to był naprawdę dobry dzień. Spędzili go razem, a teraz szli za rękę przemierzając Aleję Horyzontalną. Nie było w nich już niepewności, ustalili, że czeka ich wspólna przyszłość. Nic nie mogło spierdolić jej wyśmienitego humoru... Tak, przynajmniej na początku tak zakładała. Spojrzała na ich złączone dłonie i uśmiechnęła się sama do siebie. Naprawdę cieszył ją ten widok. Jeszcze rano nie spodziewała się tego, że wszystko będzie takie proste.

Byli na randce, zabawne, że była to ich kolejna randka w tym tygodniu, a kiedyś nieszczególnie często zdarzało im się na nich bywać. Może to była kolejna rzecz, która miała się zmienić? Nie miała pojęcia, tak czy siak podobało jej się to, co się z nimi działo. Nie zdążyli jeszcze wszystkiego przegadać, ale na to przyjdzie czas, przecież mieli mieć wieczność na dyskusje na temat swojego życia, ustalili to już między sobą.

Znajdowali się gdzieś między ich mieszkaniami, właściwie to nie rozmawiali o tym, gdzie powinni pójść. Trochę samolubnie stwierdziła, że najpewniej wrócą do niej, bo tam znajdował się Astaroth, a powinna go doglądać, bo dowiedziała się o tym, problemie, który go męczył. Wypadało aby miała na niego oko, czy tego chciała, czy nie, musiała sprawdzić to w jakim był stanie. To było jej obowiązkiem.

Słońce powoli skłaniało się ku zachodowi, już za chwilę miało zniknąć gdzieś za horyzontem. Tyle, że chmury wydawały się być jakieś dziwne i nieswoje. Niebo było ciemne, niemalże czarne, nie spodziewała się burzy, czy faktycznie mogła ich zaskoczyć? Dosyć szybko zweryfikowała to, co sobie pomyślała, bo z nieba zaczął sypać się popiół. Popiół. Popiół. Dlaczego? Nie wiedziała.

Przystanęła i uścisnęła jeszcze mocniej dłoń Ambroisa, nie sądziła, że mogło to zwiastować coś dobrego. Spojrzała na niego, wpatrywała się w mężczyznę dłuższą chwilę, nie do końca wiedząc, co powinna powiedzieć, bo przecież nie wiedziała co się dzieje.

- Roise, coś jest nie tak. - To było jedyne, na co było ją stać w tej chwili. Wtedy przeniosła spojrzenie gdzieś za niego. Dopiero wtedy zauważyła płomienie, które pochłaniały jedną z kamienic. Do jej uszu zaczęły docierać krzyki, ludzie panikowali.

Nie powinni tak tu stać, bo zaraz pochłonie ich tłum, który zaczął przepychać się we wszystkich kierunkach. Musieli zareagować, coś zrobić, nie mogli tutaj zostać.

- Musimy uciekać. - Tylko dokąd? Do domu? Jednego, czy drugiego? Mieli wiele możliwości. Powinna sprawdzić, co z Astarothem, nie mogła go zostawić samego sobie podczas takiej sytuacji, tyle, że jakiej? No takiej, coś się paliło, ludzie biegali, krzyczeli, na ulicy panował chaos, nie miała pojęcia, co on właściwie zwiastował, nie wiedziała, co się dzieje i czy powinni z tym walczyć.

Popiół nie przestawał sypać się z nieba, powoli robiło się coraz ciemniej, chmury dymu zaczęły przysłaniać okolicę. To musiało być coś większego, niż jej się wydawało. Nie spodziewała się, że ten przyjemny dzień zakończy się w ten sposób.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#2
23.03.2025, 04:26  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 23.03.2025, 04:26 przez Ambroise Greengrass.)  
Czy dało się być jeszcze mniej przygotowanym na to, co miało nadejść? Prawdopodobnie tak. W ich wypadku można było mówić o całkiem nieprzeciętnym przygotowaniu na kolejne ciosy od losu. Nowe trudności i komplikacje a nawet na sytuacje zagrażające życiu. W końcu musieli radzić sobie z tym już od dawna. Szczególnie często, odkąd wszystko między nimi całkowicie się posypało.
To właśnie te ostatnie półtora roku było chyba najgorszym okresem w jego życiu. Raz za razem znajdował się zbyt blisko krawędzi. Jednokrotnie praktycznie ją przekroczył. Widmo znalezienia się za Zasłoną zawisło nad nim niżej niż kiedykolwiek. To był trudny okres. Ponury i skomplikowany. Pełen postępującego zobojętnienia wobec wszystkiego, co działo się wokół niego.
Walczył wyłącznie dla swoich najbliższych. Dla rodziny i przyjaciół. Dla tych nielicznych ludzi, którzy mu pozostali. W pracy również dla pacjentów i ludzi, którzy nerwowo czekali w poczekalni na wieści o bliskich. Samemu mając świadomość, że nikt nie miał reagować tak w stosunku do niego. Nie w sposób, w jaki robiły to osoby, dla których chorzy i umierający byli praktycznie całym życiem.
Oczywiście. Nie wątpił, że gdyby wylądował na oddziale, a nie w rynsztoku albo w nieoznakowanym dole w lesie, prawdopodobnie raz po raz odwiedzałyby go kolejne osoby. Sala w Mungu wypełniłaby się kwiatami, kartkami I balonikami. Słodyczami i wszystkim, co tylko mogłoby poprawić mu nastrój albo doprowadzić go do wyzdrowienia.
Wbrew pozorom miał naprawdę spore grono tych, których poruszyłaby informacja o jego złym stanie zdrowia. Nie był kimś, o kim by zapominano. Nie mógł narzekać na brak osób, które obchodziło jego życie. W pewnym sensie był naprawdę dużym farciarzem, bo przez lata zdołał utrzymać przy sobie naprawdę świetne towarzystwo.
Tyle tylko, że do całkowitego szczęścia brakowało mu tego, co już kiedyś miał. Tego, co stracił. Tego, co nieoczekiwanie odzyskał w najbardziej niespodziewany sposób. Tego, czego nie zamierzał już nigdy więcej wypuszczać z rąk. Nie darowałby sobie, gdyby ponownie to wszystko utracił. Szczególnie, że wiedział, że drugiej szansy nie miało być. Czuł to głęboko pod skórą. To był ich moment.
Byli szczęśliwi. Może trochę zbyt mocno upojeni atmosferą wczesnego wieczoru i sobą nawzajem. Randką, z której właśnie wracali. Naprawdę udaną wczesną kolacją poprzedzoną wizytą w kinie w  mugolskiej części Londynu, po której zamierzali udać się już wprost do mieszkania. Tym razem bez zbędnych kłopotów. Po tej randce mieli wreszcie całkowicie bezproblemowo znaleźć się tam, gdzie chcieli być, przy okazji łamiąc klątwę poprzedniego przerwanego wieczoru.
Znów byli dobrze ubrani. Może nie tak odstawieni jak w przypadku wizyty w Maida Vale, ale bardziej odświętnie niż zazwyczaj. Kolejny raz kupił kwiaty dla Riny. Tym razem otwarcie nazywając ją jego dziewczyną, bo ich sytuacja uległa zmianie. Nie było między nimi tego całego napięcia. Nareszcie mogli zachowywać się dokładnie tak jak tego pragnęli.
A Ambroise, kiedy naprawdę chciał się postarać, potrafił uderzać w całkiem romantyczne tony. Nie na pokaz. Nie pod publiczkę. Zupełnie szczerze. Zwyczajnie dlatego, że wreszcie mógł sobie na to pozwolić. W końcu nie był troglodytą. Ponadto nie dało się ukryć, że znacznej mierze wychowała go damska część rodziny. Przede wszystkim całkiem liczne kuzynki, zwłaszcza od strony matki, ale po części także ciotki czy dalsze krewniaczki.
Całkiem spory wkład miała również niespokrewniona z nim Ursula Lestrange. Kobieta o naprawdę wygórowanych wymaganiach w stosunku do mężczyzn. Na tyle wysokich, że ostatecznie została starą panną, jednak bez wątpienia miała swój wpływ na wychowanie młodego pokolenia i zawyżenie standardów, jakie mieli wobec własnego zachowania. Kwiaty były czymś całkowicie naturalnym.
Tym razem były to słoneczniki. Wcale nie tak dyskretnie nawiązujące do popołudniowej sytuacji z kuchni. Do fartuszka i do tego, co tak niefortunnie przerwał im Astaroth. Kwiaty kojarzone głównie z odchodzącym latem. Już wkrótce miały odejść w niepamięć, bowiem żaden większy hodowca nie zwykł uprawiać ich w szklarniach. Przynajmniej nie na szeroką skalę.
Już teraz zdobycie ich w zaledwie pół godziny, na które się rozdzielili, graniczyło z niewielkim cudem. Ale ten dzień taki był, prawda? Pełen małych, ale cholernie szczęśliwych chwil. Drobnych momentów pełnych zaskakującego szczęścia. Błogości i radości. Początków zupełnie nowego życia.
Innego od tego, jakie mieli przed laty. Nie dało się ukryć, że nie byli już tymi samymi ludźmi, co wtedy, kiedy pierwszy raz padli sobie w ramiona. Jednakże nie było to tak do końca złe. Zmienili się. Na swój sposób jeszcze bardziej wydorośleli, dojrzeli, nawet jeśli w nie do końca chciany sposób. Znali się jak nikt, ale tego dnia zaczęli poznawać się na nowo.
Wbrew pozorom nie byli w najgorszym położeniu, gdy znaleźli się na Alei Horyzontalnej. Owszem, być może nie byli zbyt uważni. Bez wątpienia zdążyli wypić już trochę alkoholu. Stosunkowo niedużo wina, przynajmniej jak na jego mocną głowę i możliwości, ale na tyle, by mogli wczuć się w klimat naprawdę błogiego wieczoru.
Do pewnego momentu niewątpliwie nie zwracali też zbyt dużej uwagi na otoczenie. Byli raczej zajęci sobą nawzajem. W końcu byli w całkiem bezpiecznym miejscu, prawda? Praktycznie w samym centrum magicznego Londynu. Z dala od szemranych miejsc, niezbyt blisko Nokturnu. Cieszyli się tą całkiem swobodną i luźną rozmową, splecionymi palcami, spojrzeniami i uśmiechami słanymi sobie nawzajem.
To był ich wieczór. Ich...
...burzowy wieczór? Pochmurne późne popołudnie? Nienaturalnie ciemny i gwałtownie zapadający zmierzch? Było w tym coś niepokojącego, nienaturalnego, czego w pewnym momencie nie dało się już dłużej ignorować. Na tyle zbiło go to z tropu, że bez wahania zatrzymał się w miejscu. Dokładnie w tym samym czasie, w którym zrobiła to Yaxleyówna.
Zmarszczył brwi, posyłając dziewczynie pytająco-badawcze spojrzenie i bezwiednie przenosząc wzrok w kierunku nieba, jakby chciał ją o nie spytać, nie używając do tego słów. To nie było dla nich nietypowe. Przynajmniej nie przed laty. Werbalna komunikacja nie była konieczna. Szczególnie, że żadne z nich nie było w niej wybitnie dobre. Nie, gdy chodziło o prawdziwe odczucia.
Zresztą i teraz z początku nie wiedział, w jaki sposób powinien zareagować na słowa Geraldine. To było na swój sposób ironiczne, ale przywykł do tego, że z ich dwojga raczej to on zwracał uwagę na negatywne aspekty rzeczywistości. Szczególnie w ostatnim czasie. Jeszcze mocniej marszcząc brwi, przeniósł spojrzenie na ich złączone palce...
...teraz naznaczone coraz większą ilością ciemnoszarych plamek.
Popiół.
Odruchowo obrócił się na pięcie, dostrzegając odbicie ognia w oczach stojącej przed nim dziewczyny oraz wyraz jej twarzy, gdy wbiła wzrok w punkt gdzieś za jego plecami. Moment później do jego uszu dotarły pierwsze krzyki. Spanikowane wrzaski poniosły się echem pomiędzy ceglanymi ścianami kamienic, wypełniając powietrze. Teraz skalane coraz bardziej intensywnym śwądem spalenizny.
Nie musiał już spekulować. Nie potrzebował odpowiadać na sugestię, że coś było nie tak. Nie, gdy jego oczy napotkały ścianę ognia. Dłoń Greengrassa mimowolnie jeszcze bardziej zacisnęła się na ręce Yaxleyówny. Jego ramię mimowolnie przyciągnęło ją bliżej. Powieki zmrużyły się a potem rozszerzyły.
Nie odpowiedział na jasne stwierdzenie. Zamiast tego z jego ust padło jedno jedyne słowo.
- Astaroth - nie musiał dodawać nic więcej, czyż nie?
Musieli stąd znikać. Jak najszybciej ruszyć się z miejsca, podejmując szybką decyzję. Nie rzucając się biegiem, by nie wzmagać paniki ani nie dołączać do coraz gęstszego tłumu, który niechybnie mógłby ich wtedy ponieść, ale nie mogli tu zostać. Ani przez chwilę nie wątpił, że mimo wzrostu i postury, oboje wręcz błyskawicznie zostaliby stratowani przez uciekających ludzi.
Bez chwili wahania pociągnął ją więc za rękę, kolejny raz wzmacniając chwyt i bardzo automatycznym ruchem usiłując przepchnąć dziewczynę przed siebie. Zupełnie tak jak podczas tamtego felernego marszu charłaków. Skoro ta formuła już raz się sprawdziła, mogli spróbować ponownie ją wykorzystać, ruszając dalej w kierunku przeciwnym do fali ognia. Pytanie, jak długo jeszcze nim nie skażonym...
Wiatr wiał zbyt mocno, budynki były bardzo blisko siebie. Część z nich w dalszym ciągu miała drewniane poręcze schodów i barierek na balkonie, ramy okienne z drewna, łatwopalne elementy ozdobne. Wystawy i witryny sklepów były pełne przedmiotów aż proszących się o to, by strawiły je płomienie. Plastikowe stoliki i krzesła, choć już złożone na wieczór, piętrzyły się przed pobliską kawiarnią, dodatkowo przykryte wodoodpornymi tkaninami. Dębowe ławki stały tuż przy budynkach wzdłuż ulicy...
...już teraz potykali się o nie ludzie.
W zaledwie ułamek sekundy Londyn zaczął zamieniać się w piekło.
Musieli iść, musieli ruszać, więc pchnął ją dalej, przesuwając ich do przodu w kierunku mieszkania, w którym spędzili tak wiele całkiem spokojnych lat. Teraz wszystko ogarniał ogień.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#3
23.03.2025, 21:21  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 23.03.2025, 21:55 przez Geraldine Yaxley.)  

Powinni się spodziewać tego, że było zbyt pięknie, aby mogło się to długo utrzymać. Mieli takie szczęście, czyż nie? Gdy w końcu wyjaśnili sobie wszystko, doszli do porozumienia, to świat wokół postanowił przypomnieć im o tym, że nie mogło być tak prosto. Ich szczęście nie trwało szczególnie długo, bo ledwie kilkanaście godzin. Tyle właściwie mieli spokoju.

Ten dzień był naprawdę przyjemny, całkiem leniwy, spokojny, dawno nie mogli sobie pozwolić na podobne podejście, bo jeszcze wczoraj ze sobą walczyli. To nie był pierwszy raz, kiedy otoczenie próbowało im udowodnić, że nie ma w nim miejsca na zbyt wiele szczęścia, jednak nie zamierzała się tym przejmować, już nie.

Powinna być czujniejsza, z drugiej strony, czy naprawdę trzeba było ciągle trzymać gardę i obserwować otoczenie, czekać na to z której strony nadejdzie cios? Czy jeden dzień nie mógł być całkiem normalny? Zwłaszcza, że nie był to żaden nadzwyczajny dzień, nie było to żadne święto, po prostu jeden z kolejnych dni września. Dość istotny dla nich, bo zaczęli swój nowy początek, ale nie wydawało się jej, aby dla kogoś był to równie ważny dzień. Najwyraźniej się myliła, bo kiedy przyglądała się otoczeniu docierało do niej, że wszyscy zapamiętają ten dzień. Nie do końca tak pozytywnie jak ona.

Popiół sypał się z nieba, okoliczne kamienice zaczynały płonąć. Chaos chłonął wszystko. Nie miała pojęcia właściwie co się dzieje, trudno było to stwierdzić na podstawie otoczenia. Skąd wziął się ogień, jak bardzo zdołał się rozprzestrzenić, czy ktoś już zaczął go gasić? Wiele pytań nasuwało jej się na myśl. Wiedziała jednak, że nie mogą tutaj tak sobie stać i patrzeć w eter.

Tłum mógłby pociągnąć ich ze sobą, mieli drobną przewagę, bo byli wysocy na tle większości społeczeństwa, więc pewnie nie tak szybko by się zgubili, mimo wszystko wolała jednak nie ryzykować. Przeżyli już razem coś podobnego, podczas marszu charłaków, tyle, że wtedy zagrożeniem był tylko i wyłącznie tłum, a nie pożary, które dodatkowo ogarniały całą okolicę.

Roise przyciągnął ją do siebie, co w sumie było bardzo dobrym posunięciem, bo wiedziała, że nie chciała go zgubić pośród tego tłumu. Musieli się trzymać razem, razem byli silniejsi, tego była pewna.

- Fabian? - Rzuciła jeszcze pytająco do Ambroisa. Nie miała pojęcia, gdzie znajduje się ich chrześniak, ale nie mieli pewności, że jest bezpieczny. Czy Cornelius był w domu, w pracy? Dzieciak został sam z ciotką Ursulą? Nie wiedziała, cholernie była na siebie przez to zła, ale z drugiej strony, kto mógł przewidzieć, że dojdzie do czegoś takiego?

Zastanawiała się, jak mogłaby pomóc wszystkim bliskim sobie osobom, ale czy właściwie istniała taka możliwość, nie będą w stanie sprawdzić tego, czy wszyscy są bezpieczni. Musieli jakoś wyznaczyć sobie priorytety.

Wypadało zajrzeć do Astarotha, był jej bratem, jako, że robiło się ciemno nie musieli martwić się tym, że spłonie na świetle dziennym, to był jakiś plus tej sytuacji, bo ten chaos mógł rozpocząć się wcześniej, a wtedy nie mieliby tyle szczęścia. Nie wiedziała, czy Roth nie wypił kolejnej dawki eliksiru nasennego, jeśli tak, to co wtedy? Będą musieli siłą wyciągnąć go z kamienicy? Zresztą nie była pewna, czy ogień już tam nie dotarł, czy miał dotrzeć? Nie do końca rozumiała działanie tego żywiołu.

- Astaroth, później Fabian? - Musieli obrać jakąś drogę, nie do końca wiedziała, co było bardziej właściwym posunięciem. Może powinni się rozdzielić? Nie, to był bardzo głupi pomysł, nie sądziła, że będą w stanie się znaleźć, nie kiedy wokół ludzie zaczynali panikować i robiło się okropne zamieszanie.

Z każdej strony dochodziły do nich krzyki, ludzie zaczęli się między sobą przepychać, jakby to mogło w czymkolwiek pomóc. Tyle, że co innego właściwie mogli zrobić? Każdy chciał przeżyć, każdy chciał uciec z tego piekła, które zaczęło ogarniać okolicę.

Dym robił się coraz cięży, przykrywał miasto, zasłoniła ręką usta, ale to nie pomagało. Czuła go w swoich płucach, zaczynało jej to przeszkadzać. Odkaszlnęła głośno, nie było jednak szansy zaciągnąć się świeżym powietrzem, zamiast tego na języku poczuła smak popiołu. Naprawdę powinni stąd wiać i się gdzieś schować, przeczekać? Czy właściwie dało się to przeczekać? Nie mogli wiedzieć, że ogień nie zacznie palić również ich mieszkań.

Nie miała problemu z tym, że Roise przepchnął ją przed siebie, już kiedyś wyszli z podobnej sytuacji właśnie w ten sposób, nie stracili się z oczu, udało im się wspólnie opuścić tłum. Skoro raz to zadziałało, powinno się tak stać również i tym razem.

Zupełnie niespodziewanie pękła szyba w jednej z kamienic, Geraldine odruchowo zakryła twarz ręką, aby nie oberwać szkłem. Musieli spieprzać stąd jak najszybciej, nie wiadomo było bowiem, czy za chwilę nie będzie jeszcze gorzej.

Poruszała się dość szybko, krok za krokiem. Mieli szczęście, że byli wysocy, mogli bowiem obserwować okolicę i dostrzegać to, co mogło się pojawić na ich drodze. Nie przejmowała się póki co otaczającymi ich ludźmi. W tej chwili liczyło się wyłącznie to, żeby ona i Ambroise dotarli do jej mieszkania i wyciągnęli stamtąd Astarotha. Morgana jedna wiedziała, czy w ogóle usłyszał, co działo się na zewnątrz. Obawiała się, że nie, a nie wybaczyłaby sobie, gdyby straciła go po raz kolejny, już raz odszedł na jej rękach, nie zamierzała tego powtarzać.


//zawada skrzat półkrwi
Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#4
23.03.2025, 23:41  ✶  
Widok chaosu, jaki ogarnął Aleję Horyzontalną był niczym wycinek z koszmaru. Jak jeden z tych barokowych obrazów pełnych cierpienia i śmierci. Pożar rozprzestrzeniał się w zastraszającym tempie, jakby wybuchł w wielu miejscach naraz, wdzierając się w każdą możliwą przestrzeń i przekształcając ją w kolejne kręgi piekła. Jego źródło nie mogło pochodzić od pojedynczej iskry. Z firanek zajętych przez trzaskające płonące szczapy z kominka albo żaru papierosa, z którym zasnął jakiś czarodziej.
Pożar trawił miasto z niespotykaną prędkością, jakby co chwilę wybuchał w zupełnie nowym miejscu. Ogień rozprzestrzeniał się z niepohamowaną siłą, jak gdyby miał własną wolę. Coraz gwałtowniej szalał dookoła nich, zabierając ze sobą wszystko, co napotkał. Stosunkowo szeroka, lecz wciąż za ciasna Aleja Horyzontalna stawała się śmiertelną pułapką.
Duszący dum przysłaniał kolejne budynki, podczas gdy ogień zajmował je jeden po drugim. Silny wiatr wyłącznie ułatwiał mu rozprzestrzenianie się pomiędzy ciasno upchniętymi kamienicami. Pył w dalszym ciągu sypał się z nieba. Sprawiał, że jasne włosy Geraldine szarzały a na jej ramionach pojawiały się kolejne płatki makabrycznych kwiatów.
Zamrugał, gdy wspomniała o Fabianie. W jego głowie pojawiły się strzępki informacji. Kilka słów wymienionych z Corneliusem podczas, gdy stali w korytarzu w mieszkaniu Lestrange'a. Usiłował przywołać tamten moment. Dyskusję o wyjeździe, o weekendzie za miastem. To miał być ten tydzień? Być może? Prawdopodobnie?
- Tak - wyartykułował wreszcie, nie mogąc dodać dwa do dwóch, bo hałas i chaos zbyt mocno mieszały mu w głowie.
Próbował być spokojny, nie dać się ponieść panice, nie płynąć z tłumem. Już raz przeżyli starcie z mrowiem uciekających ludzi. Tyle tylko, że wtedy nie było tak źle.
Ich ciała w dalszym ciągu przeciskały się przez tłum, który w panice starał się uciekać w różnych kierunkach. Skupiając się na poszukiwaniu drogi w kierunku domu. Instynktownie obierali drogę w kierunku mieszkania, w którym pewnie nadal znajdował się Astaroth. Jeżeli spał pod wpływem eliksirów, co było zatrważająco prawdopodobne, mógł nawet nie zdawać sobie sprawy z piekła, jakie ogarniało Londyn.
Zaniósł się kaszlem.
- Szalik - nie mógł pozwolić na to, by wdychała kolejne fale popiołu, jakie niósł ze sobą gorący wiatr.
Wiedział, że to mogło być równie zabójcze, co ogień i spanikowany tłum. Szczególnie, że nie znali źródła pochodzenia pyłu. Częściowo wynikał z pożarów trawiących budynki, ale zdawało mu się także, że w pewnym sensie sypał się także wprost z nieba.
Nie mógł powtórzyć tego, co zrobił wcześniej. Trzymał ręce na talii dziewczyny, przyciągając ją do siebie. Robiąc wszystko, byleby tylko nie rozdzielił ich spanikowany tłum. Wciskał ją w siebie tak mocno, że niemal bolały go od tego palce. Sztywniejące mu już zaledwie po kilku minutach zatrważająco powolnego przeciskania się przez coraz gęstsze mrowie ludzi. A przecież świadomie unikali największych skupisk, wykorzystując to, że oboje mogli patrzeć praktycznie nad głowami tłumu.
Liczył na to, że jego dziewczyna zrozumie sugestię, bowiem nawet stojąc tak blisko niej, że praktycznie mógł mówić Rinie wprost do ucha, ciężko mu było odpowiednio modulować głos. Miał wrażenie, że wszystkie jego słowa były zbyt ciche. Nieważne jak bardzo unosił głos. Chaos wciąż był głośniejszy.
Jeszcze dzisiejszego poranka zwracał Geraldine uwagę dokładnie na to samo. Tyle tylko, że wtedy miał na myśli przeraźliwie lodowaty wiatr, przez który mogła się przeziębić. Nie coś wręcz karykaturalnie przeciwnego. Nie przejmujące gorąco, nie płomienie tańczące coraz wyżej na dachach i ścianach pobliskich balkonów. Czerwono-złote języki liżące drewniane ramy okienne, pochłaniające balustrady balkonów, które zaczynały zapadać się z trzaskiem. Część pobliskich konstrukcji opierała się wyłącznie na grubych palach. Teraz także z sekundy na sekundę coraz bardziej trawionych przez ogień.
Końcówki jego eleganckiego szala zwisały luźno wzdłuż brzegów ciała Greengrassa. Wystarczyło, aby Yaxleyówna sięgnęła ręką ku jednej z nich, zsuwając mu go z szyi i wiążąc go sobie wokół twarzy. Zupełnie tak jak zrobiła to wtedy w Snowdonii. On mógł powtórzyć swój manewr z kołnierzem golfu. To miało mu wystarczyć, by nie wdychał aż tak dużych ilości pyłu. Tyle tylko, że nie chciał tracić cennych sekund. Wpierw musieli wydostać się z epicentrum paniki.
Z determinacją popychał Geraldine przed sobą, częściowo ulegając przy tym także jej własnym ruchom. Poniekąd pchał ją do przodu, poniekąd sam dawał się ciągnąć. Najważniejsze, że wspólnie całkiem skutecznie brnęli do przodu, starając się wybrać najlepszą drogę w gąszczu panikujących ludzi.
W pewnym momencie jego wzrok padł na pobliski sklep. Konkretniej na drewniany taras, który zdawał się trzymać w powietrzu tylko dzięki ostatnim resztkom konstrukcji. Słupy podtrzymujące długi balkon w górze były już niemal całkowicie przepalone, jednak nie od dołu. Nie w miejscu, który mógłby być widoczny na pierwszy rzut oka. Nie dla kogoś, kto stałby centralnie przy nich. Ogień trawił je od góry. Konstrukcja jeszcze się nie chwiała, ale była to wyłącznie kwestia czasu. Kilkudziesięciu sekund? Może minuty z kawałkiem?
Przeniósł wzrok na ludzi, którzy stali w bezruchu pod ścianą wejścia do sklepu nie zdając sobie sprawy z nadchodzącego niebezpieczeństwa. Przeszył go dreszcz przerażenia, gdy zdał sobie sprawę, co to oznaczało dla ludzi zgromadzonych pod tym tarasem.
Zareagował instynktownie. Idiotyczna decyzja sprawiła, że szarpnął zarówno sobą, jak i obejmowaną Geraldine, spowalniając ruchy. Nie stanął w miejscu. Nie był tak głupi i nierozważny, ale zdecydowanie mocno pociągnął dziewczynę w tył. Sam nie do końca wiedział, dlaczego. Nie znał żadnej z tych osób, ale dzieci, Merlinie, dzieci. Dziewczynka i chłopiec trzymający się za rękę, wciskający drobne ciałka w nogi kobiety mogącej być zarówno ich siostrą, jak i matką. Młodej dziewczyny o spanikowanych oczach łani.
Wiedział, że nie powinni się zatrzymywać. To nie był moment na dbanie o cokolwiek poza tym, by wydostać się z tłumu ogarniętego coraz większą paniką. Zdziczali ludzie byli niebezpieczni. Dużo bardziej groźni niż pożar szalejący dookoła nich, bo w przeciwieństwie do ognia zachowywali się zupełnie nieprzewidywalnie. Gnani chęcią przetrwania za wszelką cenę, nie myśleli o niczym ani nikim innym.
W jednej chwili, dosłownie w ułamku sekundy uniósł rękę, drugą jeszcze mocniej przyciągając do siebie dziewczynę. Machnął w powietrzu, usiłując zwrócić na siebie uwagę kogokolwiek, kto stał w tamtym miejscu. Ludzie, którzy utknęli pod ścianą przy wejściu do sklepu zareagowali powoli, jakby nie mogli pojąć, co się dzieje.
Próbował. Podjął instynktowną próbę zapobiegnięcia temu, co miało się wydarzyć.
Tyle tylko, że kolejny raz był bezsilny w starciu z losem. Ponownie nie mógł sprzeciwić się śmierci, oszukać przeznaczenia. W oczach sił wyższych ta tragedia już się wydarzyła. Nie zmieniało tego ostatnie pół minuty. Ten rozdział został dawno napisany. Nie można było zapobiec tragedii, nawet jeśli w przeciągu tych kilkunastu żałośnie krótkich sekund wydawało mu się, że może zrobić cokolwiek.
Na Merlina, tam były dzieci...
Próbował ich ostrzec, gdyż wiedział, co za chwilę nastąpi. Ogień nie czekał na nikogo, nie miał litości. Teoretycznie wpatrywało się w niego co najmniej kilka par oczu. Tyle tylko, że wszystkie miały znany mu wyraz przerażonej sarny zastanej pośrodku lasu. Ich twarze były białe, powieki szeroko rozszerzone w osłupieniu. Nie wyglądało na to, by ktokolwiek tak naprawdę zwracał na niego uwagę.
Wydawało się, że czas zwolnił. Był wysoki, więc mógł (w całej makabrycznej szczegółowości mającej śnić mu się na długo później) dostrzec ich twarze zastygłe w wyrazie przerażenia. Ich ciała zatrzymane w bezruchu, wciśnięte w kamienne ściany, przytulone do drzwi i witryny sklepu. Zamarli, jakby czas się zatrzymał. Ich umysły nie mogły pojąć grozy sytuacji.
- Uciekajcie! Taras się zapada! - krzyknął, machając jedną ręką, by przyciągnąć ich uwagę.
Jego donośny głos z pewnością przebił się przez hałas. Tym razem musiał. Huknął jak nigdy wcześniej. Prawdopodobnie nigdy później nie miał już tego powtórzyć. Ale tak jak ludzie wokół, tamci też zdawali się być zbyt zaaferowani, za bardzo pochłonięci paniką, by go usłyszeć. Czy raczej może: zrozumieć.
Powietrze stawało się coraz gęstsze a dźwięk płomieni trawiących drewno przypominał przeraźliwy krzyk. Świszczący pisk wypełnił mu uszy. Dźwięk pękających desek wypełnił jego uszy. Brzmiał jak zwiastun nadchodzącej katastrofy. Kataklizm ogarnął Londyn, teraz miał zebrać pierwsze żniwo.
Zaledwie ułamek sekundy później dostrzegł jak pierwsze strzępy ognia zaczynają opadać w kierunku ludzi, którzy wciąż pozostawali w bezruchu. Fragmenty nadpalonych desek zaczęły opadać w dół. Deszcz ognistych iskier spadał z nieba. Dźwięk trzeszczenia drewna stawał się coraz głośniejszy.
Jak w zwolnionym tempie dostrzegł jak wsporniki tarasu zaczynają się łamać. Kobieta o oczach sarny zamrugała unosząc wzrok. Na jej twarzy pojawił się zadziwiający spokój. Wiedziała. Nie było nic, co mogłaby zrobić.
Cisza na moment ogarnęła ulicę. Tylko po to, by wkrótce zostać przerwaną potężnym hukiem, gdy drewniana konstrukcja poszła w gruzy, zapadając się w dół. Wprost na stojących pod nią ludzi. Runęła tak gwałtownie, że nie było szans, by ktokolwiek zdążył odskoczyć.
Z tarasu spadł ogromny kawałek płonącego drewna, rozbijając się o bruk tuż obok Ambroisa. Ziemia zatrzęsła się pod jego stopami, gorące powietrze uderzyło go w twarz, uszy wypełniły huk i krzyk dochodzący zewsząd tylko nie stamtąd. Spod drewnianej konstrukcji nie wydostał się żaden dźwięk.
Nie było szans, by ktokolwiek przeżył uderzenie. Był medykiem, uzdrowicielem. Swego czasu współpracował z pogotowiem magicznym interweniującym po klęskach. Zdawał sobie sprawę, że nie mogli nic zrobić dla tych ludzi. Było za późno.


Korzystam z przewagi Leczenie (III) - świadomość dotycząca wpływu wdychania pyłu na zdrowie i możliwe długoterminowe skutki + wiedza odnośnie bezcelowości ratowania przygniecionych ludzi.

Korzystam z zawady Gigant (I) - zbyt wyraźnie i szczegółowo wszystko widzę, nic nie zasłania mi makabrycznych widoków. Widzę sporo i mam świadomość, że nic nie mogę zrobić.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#5
24.03.2025, 00:29  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 24.03.2025, 07:02 przez Geraldine Yaxley.)  

Widok był przerażający. Yaxleyówna może i przywykła do oglądania przemocy, krwi, mało co potrafiło ją zaskoczyć, jednak tym razem tak się stało. Nie widziała jeszcze w swoim życiu podobnej tragedii. Właściwie to też nie mieli szansy na nią zareagować, czy z tym walczyć, bo wszystko działo się okropnie szybko. Popiół sypał się z nieba, płomienie pochłaniały kolejne budynki, dym przykrywał cały świat. Widoczność zaczynała robić się ograniczona. Z każdej strony dochodziły do nich krzyki i piski. To był straszny widok. Nie zamierzała jednak zostać w miejscu, być może byli w stanie komuś pomóc, musieli to zrobić. Nie powinni przechodzić obojętnie wokół krzywdy innych, tylko jak właściwie mieli wybierać. Kto zasługiwał na ich wsparcie? Nie do końca potrafiła reagować. Trochę ją to wszystko przerastało.

Musieli przede wszystkim upewnić się, że ich najbliżsi byli bezpieczni. To mogło być uznane za egoistyczne, ale miała to w głębokim poważaniu. Obiecała Amandzie, że zajmie się odpowiednio jej synem, ona sama straciła życie przez śmierciożerców, musiała dotrzymać słowa. Musiała mieć pewność, że synowi Corneliusa nic nie grozi. Nie miała pojęcia, czy Lestrange był w domu, czy znajdował się w pracy. Nie rozmawiali z nim jakoś szczegółowo o tym, co będzie robił przez kolejne dni. Tak - zamierzali skorzystać z dobrego serca jego ciotki, żeby zająć się na wsi Astarothem, ale nie rozmawiali o jakichś szczegółach. Kurewsko tego żałowała, bo przynajmniej mogliby założyć, gdzie teraz był on i Fabian. Aktualnie niczego nie mogli być pewni.

Astaroth był w domu, chociaż to wydawało się być oczywiste, bo stronił on ostatnio od opuszczania mieszkania, zresztą noc dopiero nadchodziła, jeśli miał się gdzieś wybrać, to miało się to stać dopiero teraz. O ile w ogóle był w stanie wyjść. Jego uzależnienie od eliksirów nasennych powodowało, że była szansa na to, że przespałby to wszystko. Musieli udać się tam i sprawdzić, czy kamienica, w której znajdowało się ich mieszkanie jeszcze stała, jeszcze nie zajęła się ogniem, który okropnie szybko się rozprzestrzeniał.

Szalik. Dotarło do niej co miał na myśli. Nie zastanawiała się nad tym zbyt długo. Tylko sięgnęła lewą ręką po to, aby jednym ruchem zsunąć go z szyi Ambroisa. Zabawne, że teraz mogło im się przydać to, że lubił chodzić taki wymuskany. Owinęła go jednym ruchem wokół swojej twarzy, aby zakryć usta i nos przed nadmiarem dymu, który mógł spowodować dodatkowe zagrożenie. Napierający w nich z każdej strony tłum był jednym, płomienie drugim, właściwie wszystko co działo się wokół nich mogło ich zabić. Naprawdę optymistyczna sytuacja.

Czuła palce Roisa, które zacisnęły się na jej talii, wiedziała, że robi to po to, aby się nie rozdzielili, jednak nie wątpiła, że zostaną jej przez to siniaki na ciele, bardzo mocno trzymał ją przy sobie, ale to dobrze, przynajmniej będą w tym razem. Naprawdę cieszyła się, że nie znalazła się tu sama. Mogła mieć pewność, że nic mu się nie stało. Wolała nawet nie myśleć o tym, jak bardzo panikowałaby wiedząc, że jest gdzieś tam sam, kiedy wokół nich szalał ten żywioł.

Poczuła szarpnięcie, silne szarpnięcie. Roise pociągnął ją w tył. Nie miała pojęcia dlaczego. W przeciwieństwie do niego nie zwróciła uwagi na ten budynek, który znajdował się obok. Skupiona była na tym, żeby jakoś manewrować nimi między tłumem przepychających się ludzi. Szukała przejścia. Nie wiedziała dlaczego to zrobił, ale zdawała sobie sprawę, że nie stało się to bez powodu. Musiał coś zobaczyć, coś, co spowodowało, że zmienił kierunek ich ruchu.

Zaczęła szukać wzrokiem powodu, przez który się zatrzymali, właściwie to cofnęli. Wtedy dostrzegła ten budynek. Dotarło do niej, czym była spowodowana decyzja Ambroisa. Wyglądało na to, że jeszcze chwila, a przestanie on istnieć. Zbierali się tam ludzie, wielu ludzi. Czy mogli im jakoś pomóc? Cóż, bardzo szybko zorientowała się, że nie. Konstrukcja runęła. Rozległ się huk, który był tylko potwierdzeniem tego, co jej się wydawało. Jebło. Jebło tak, że nic nie zostało z konstrukcji budynku i ludzi, którzy tam się znajdowali. Przed chwilą żyli, teraz już nie, bo czegoś takiego chyba nie dało się przeżyć?

Powinni jak najszybciej stąd zniknąć, jasne łatwo było o tym mówić, dużo trudniej zrealizować, bo przez ten wybuch tłum zaczął panikować jeszcze bardziej. Ludzie krzyczeli, przepychali się między sobą. Nikt nie wiedział, co powinien robić.

Nie przewidziała tego, że tuż obok nich wyląduje płonące drewno, właściwie to uderzyło o bruk obok Roisa. Poczuła na twarzy ciepło spowodowane bliskością płomieni. Musieli się stad jak najszybciej zwinąć.

Być może wypadało się zainteresować losem osób, które zostały pochłonięte wraz z zapadającym się tarasem, jednak miała wrażenie, że teraz i tak nie mogli im w niczym pomóc. Musieli spierdalać stąd jak najszybciej się dało. Musieli pójść po Astarotha. Nie zamierzała stać w miejscu i zwlekać. Szarpnęła się do przodu, tak, żeby pociągnąć za sobą Roisa. - Nie mogłeś im pomóc. - Nie miała pojęcia, czy ją usłyszy, czy nie, postanowiła jednak wypowiedzieć te słowa.

Musieli się ruszyć i iść dalej.



//zawada porywczy i skrzat półkrwi
Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#6
24.03.2025, 03:15  ✶  
Wystarczyło kilka minut, żeby powietrze było całkowicie przesiąknięte zapachem dymu i spalenizny. Gryzące chmury szczypały w oczy. Utrudniały oddychanie, wypełniając płuca i sprawiając, że Ambroise co chwilę zanosił się coraz to głośniejszym kaszlem. Powinien nasunąć golf na usta i nos, ale był zbyt mocno pochłonięty parciem do przodu, żeby to zrobić.
Poza tym nie chciał ani na moment puścić Geraldine. Podświadomie obawiał się, że gdy to zrobi, straci ją w tłumie. Ludzie panikowali. Krzyczeli, zanosili się spazmatycznym płaczem, biegnąc na oślep, wpadając na siebie nawzajem i na elementy architektoniczne. Obijali się o słupy oświetleniowe, potykali się o krawężniki, wpadali na ławki. Kobiety w butach na obcasach wywracały się na bruku. Tego wieczoru miało zostać skręcone naprawdę wiele kostek.
Tyle tylko, że było to najłagodniejsze, co mogło się stać. To była zaledwie kwestia czasu jak mrowie ludzi miało zacząć tratować się nawzajem. Już teraz mało kto patrzył pod nogi.
Poza tym ulica była zasnuta gęstym dymem, który niemalże pełzał pod nogami przerażonego tłumu, spowijając wszystko gęstą, duszącą mgłą.
Jego palce samoistnie mocno zaciskały się na talii ukochanej. Miała twarde, wyrzeźbione mięśnie, lecz mimo to czuł miękkość ciała pod opuszkami zapadającymi się w skórę Yaxleyówny. Prawdopodobnie miał pozostawić siniaki pod żebrami dziewczyny. To było wręcz bardziej niż pewne, ale Roise w tej chwili nie myślał o bólu, jaki jej sprawiał. Tym bardziej, że ani razu nie syknęła, nie dając mu do zrozumienia, że używał wobec niej zbyt wiele siły.
Choć może? Może to zrobiła? Pośród krzyków i szumu ognia, wśród kolejnych huków i trzasków nie dało się zbyt wiele usłyszeć. Zresztą żadne z nich nie miało czasu na to, aby nasłuchiwać czy nawet rozmawiać o tym, co zamierzali zrobić. Ich komunikacja została ograniczona do minimum.
W tym momencie jak niemalże nigdy odczuwał coś na kształt pokrętnej ulgi. Nigdy nie posługiwali się wobec siebie zbyt wieloma słowami. Zazwyczaj stawiali na gesty a te były obecnie bardzo jednoznaczne. Dążyli do tego, żeby wydostać się z epicentrum chaosu. Nie mieli pojęcia, co zastanie ich dalej, ale w tym momencie cel był jasny.
Parli do przodu, próbując nie poddać się spanikowanemu mrowiu czarodziejów i czarownic. Po części także własnej panice, choć Ambroise w tym momencie był jeszcze całkiem spokojny. Przynajmniej jak na to, co działo się dookoła nich. Zachowywał zimną krew, usiłując myśleć analitycznie, zdroworozsądkowo. Być może trochę nazbyt egoistycznie, ale w tym momencie liczyła się dla niego wyłącznie Rina.
Liczył się Fabian i Astaroth. Reszta grupy, którą też musieli odnaleźć w pewnym punkcie tego wieczoru. Nie było mowy, by pozostawił ich na pastwę losu. Tyle tylko, że przedtem musiał dostać się do kamienicy. Wpierw jednej, później drugiej. Potrzebował działać, nie snuć teoretyczne rozważania.
Tym bardziej, że to, co dostrzegał wokół siebie nie napawało go niczym więcej jak tylko świadomością, że piekło dopiero się zaczęło. Otoczenie im nie sprzyjało. W mroku wrześniowego zmierzchu Londyn zyskał nową przerażającą twarz. Z nieba spadały liście, ale nie były to zwykłe liście. Te, które od zawsze spadały na ziemię w tym czasie roku. Nie były to zwiastuny złotej pory roku. Teraz stanowiły idealną pożywkę dla płomieni.
Wątłe, podsuszone ministralne nasadzenia rosnące w przypadkowych miejscach przy ławkach wzdłuż ulicy. Zaledwie roczne nasadzenia z korzeniami ograniczonymi do małych doniczek wkopanych w ziemię. Malutkie, skurczone drzewka nie mogły przetrwać tego żaru. Nie miały w sobie wystarczająco dużo soku, by wytrzymać wzrastającą temperaturę i nie spłonąć. Były jedynie pożywką dla rosnącego żywiołu. Ich mizerne korzonki nie miały szans utrzymać ich przy życiu ani nawet w ziemi. Nie, gdy jednocześnie co rusz wpadali na nie ludzie. Wypalona gleba i smród topiącego się plastiku wokół nich świadczyły o ich nieprzygotowaniu do walki z ogniem.
Ich listowie, które jeszcze tak niedawno mieniło się w słońcu czerwienią i złotem, teraz były jedynie narzędziami niszczycielskiej siły ognia. O ironio, nadal przybierając dokładnie te same barwy, co przedtem. Tyle tylko, że w tym momencie przyczyniając się do rozprzestrzeniania ognia. Podpalenia firan w uchylonych oknach albo parasoli w ogródku piwnym.
W miarę jak wiatr wiał mocniej i mocniej, wzmagając się wraz z upływem czasu, płonące liście z pobliskich drzew krążyły wokół niczym małe płomienne tornada przeskakujące z miejsca w miejsce. Wirowały w powietrzu przyczyniając się do roznoszenia pożaru, który z każdą chwilą stawał się coraz bardziej nieokiełznany.
Wiatr porywał płonące liście, które wirując lądowały na otwartym balkonie pierwszego piętra pobliskiej kamienicy. Mimowolnie wstrzymał oddech, gdy zobaczył jak kilka z nich w końcu uderzyło o firanę a ta niemal momentalnie zaczęła się żarzyć. Kilka sekund później cała otem zajęła ogniem, rozprzestrzeniając płomienie w górę w stronę sufitu. W tym samym momencie do jego uszu dotarły krzyki przerażenia dobiegające z wnętrza mieszkania.
Mocniej złapał Geraldine, niemal nie rejestrując tego, że posłuchała jego słów o szalu. Zamiast tego skupił się na przesuwaniu ich do przodu, jednocześnie gdzieś tam w głębi duszy zdając sobie sprawę z tego, że w tym wszystkim i tak byli szczęściarzami. Być może na to nie wyglądało. Być może wcale się tak nie czuł, ale byli razem.
To nie znaczyło, że mniej się o nią obawiał, ale gdy przyciskał Rinę do siebie, czując jej ciało pod swoimi dłońmi, mimo wszystko miał pewność, że była tuż obok niego. W innym wypadku niechybnie miotałby się teraz, usiłując znaleźć ją w tłumie, bo nie chciał być osobno. Nie teraz, nie nigdy. W tym momencie uświadamiał to sobie na płaszczyznach, o których nawet nie wiedział, że istnieją.
A to był zaledwie początek.
Najgorsze było dopiero przed nimi. Ten widok, walący się taras. Konstrukcja, która nie wytrzymała, pękając i osuwając się na ludzi stojących pod nią. Tych, którzy próbowali się pod nią schronić. Zamarli zamiast schować się w sklepie lub wybiec dalej na ulicę. Zrobić cokolwiek. On zrobił cokolwiek, prawda?
Tyle tylko, że nic to nie dało.
Dwoje małych dzieci. Chłopiec i dziewczynka.
W wieku, w którym mogłyby być jego własnymi, gdyby tylko z Geraldine nie zwlekali tak mocno z podjęciem decyzji o powiększeniu rodziny. Wtedy w sześćdziesiątym dziewiątym, może nawet wcześniej. Ale może to i lepiej? To nie była rzeczywistość, w której można było myśleć o szczęśliwym domu.
Sarnie oczy ich siostry czy matki. Nie panikowała. Może nie do końca zrozumiała sytuację? Sposób, w jaki spojrzała w górę a ogień odbił się w jej jasnych tęczówkach. Pogodziła się z tym faktem. Kilkanaście sekund później zniknęła. Bez krzyku, bez wrzasku. Głośny huk, snop iskier wzbijających się w powietrze. Wibracje pod stopami. Fala uderzeniowa. Fragmenty drewnianej podłogi odbijające się od ziemi. Cisza wibrująca w uszach. Potem jeszcze więcej paniki. Więcej krzyku.
Bardzo gwałtownie potrząsnął głową usiłując odgonić od siebie te wszystkie myśli, które w tym momencie zaczęły podstępnie wkradać mu się do głowy. Nie mógł im na to pozwolić. Nawet jeśli nie potrafił całkowicie sobie z nimi poradzić, musiał, naprawdę musiał ruszyć dalej. Aż za dobrze wiedział, co oznaczałoby dla nich zostanie w jednym miejscu choćby kilka sekund dłużej.
Nie mogłeś im pomóc.
A próbował. Naprawdę próbował to zrobić. Usiłował zachować się właściwie. Zareagować. Ocalić coś więcej niż swoją własną dupę, szczególnie w momencie, w którym jego oczy napotkały tamtą parkę. Usiłował coś zrobić, tyle tylko, że na nic się to nie zdało.
Jasne. Był zbyt daleko, żeby móc fizycznie zainterweniować. Znajdowali się na tyle blisko, by mogli widzieć każdy makabryczny szczegół tej sytuacji, jednak na tyle daleko, żeby nie być w stanie zrobić nic więcej niż uczynili. Teoretycznie zdawał sobie z tego sprawę. Nie był też idiotą. Wiedział, że w tej sytuacji nie dało się postąpić właściwie.
Tu liczyło się ich własne życie. Ich przetrwanie. Tu nie było miejsca na bezsensowny heroizm. Zresztą przecież zawsze zarzekał się, że nie jest kimś takim. Postępował racjonalnie a logicznie patrząc: nie było najmniejszych szans na powodzenie. Najprędzej zostaliby rozdzieleni przez spanikowany tłum. Poniesieni każde w inną stronę.
Gdyby tylko spróbował ruszyć w tamtym kierunku, straciłby znacznie więcej niż kilkadziesiąt sekund, przez które mogli zdążyć uciec przed żywiołem. Straciłby Geraldine. Prawdopodobnie straciłby własne życie, pogrzebany przez płonące szczątki tarasu. Być może nie mając przy tym na tyle szczęścia, aby umrzeć szybko. Możliwe, że jeszcze przez kilka zatrważająco długich chwil mając świadomość tego, co się dziele.
Pogrzebany żywcem pod stertą drzewna i stali. Pośród zgniecionych ciał, mięsa i krwi. Wśród zwłok albo innych osób także wydających z siebie ostatnie agonalne tchnienia. Mógłby być przytomny na tyle długo, żeby poczuć jak jego skóra płonie, topi się pod wpływem żaru, gotuje się, wędzi w dymie i w płomieniach.
Dopiero wtedy nadeszłaby śmierć. Dla ludzi z zewnątrz takich jak on i Rina teraz to byłyby zaledwie sekundy. Może minuta, być może dwie, nie dłużej. Dla ofiar pożaru to musiały być wieki. Czas musiał spowolnić, zatrzymując się na moment, aby dopiero wtedy ponownie przyspieszyć.
Nie mogłeś im pomóc.
Jemu też nikt nie mógłby pomóc. W tym momencie nie liczyło się już nic, co dałoby się uczynić. Dobre intencje nie miały znaczenia. Ani siła fizyczna, ani refleks, ani wszystkie posiadane umiejętności. Był uzdrowicielem. Człowiekiem mającym doświadczenie w chwilach kryzysu. Osobą, która powinna radzić sobie w chwilach, w których inni pogrążali się w panice.
Zazwyczaj tak było. Nie raził go widok krwi, mięsa, otwartych ran. Kości, żywej spieczonej tkanki. Eliksiralnych poparzeń. Potrafił radzić sobie jako członek pogotowia magicznego po tamtych pierwszych atakach Śmierciożerców, ale też dużo wcześniej. Był dużo bardziej odporny na działanie stresu i czynników zewnętrznych. Prowadził rozmowy dotyczące śmierci. Znosił ją praktycznie na co dzień.
Uważał się za kogoś umiejącego zapanować nad własnymi emocjami. Wyłączyć je na tak długo, żeby zacząć panować nad sytuacją. Tyle tylko, że nie dało się mieć kontroli nad tym, co działo się w tym momencie. Tu i teraz czuł się nie tylko bezsilny. Ogarnęło go coś zupełnie innego. Nie była to do końca panika, ale zgliszcza tego tarasu...
...dym sunący mu wzdłuż kostek, oplatający kolana, wdzierający się do ust, nosa i oczu. Brzęczenie w uszach po huku, z jakim rozpadła się drewniana konstrukcja. Prawie nie cofnął się przed odbitym kawałkiem płonącego drewna. Niemalże potknął się przy tym o własne nogi. Czuł łomotanie serca, gorąco i zimno ogarniające ciało.
Nie zauważył, że przestał przesuwać się do przodu i zamiast tego stał w miejscu. Bezsilny.  Obserwując jak jego miasto, jego Londyn, spala się na jego oczach. Dźwięki płonących resztek tarasu przypominały mu o zbliżającym się końcu.  O tym, że wszystko, co znane może zniknąć w mgnieniu oka. Jak te wątłe liście porwane przez wiatr, które niosły ze sobą nieuchronne zniszczenie.
A potem poczuł gwałtowne szarpnięcie do przodu...
Nie mogłeś im pomóc.
Mimo chaosu, kakofonii dźwięków, krzyków, płaczu i paniki. Jęków, męczarni, śmierci. Jakimś cudem dosłyszał tę wypowiedź. W dalszym ciągu brzmiała mu w uszach, gdy znów gwałtownie potrząsnął głową. To nie było jego pierwsze zetknięcie z kataklizmem. Może nigdy wcześniej nie znalazł się w centrum pożaru, jednak w gruncie rzeczy nie różniło się to od innych katastrof.
Schematy były dokładnie te same. On usiłował je w sobie przywrócić. Odgonić te wszystkie zbędne reakcje, przywracając choć na tyle trzeźwości umysłu, żeby nie czekać dłużej. Ruszyć przed siebie, znowu mocniej obejmując Geraldine. Tylko ona się teraz liczyła. Ona. I ta reszta, do której zmierzali, próbując przecisnąć się przez gęstniejący tłum.
- Bokiem - jego własny głos brzmiał dla niego niczym płynący z cudzych ust albo zza szumiącej wodnej kurtyny; mimo to był zadziwiająco głośny i na tyle zrozumiały, na ile tylko mógł być.
Horyzontalna przecinała Nokturn. Nokturn nawet w takich sytuacjach nie był miejscem, które instynktownie wybierał spanikowany tłum. Mrowie ludzi dążyło do ucieczki przez Pokątną. Oni mogli skorzystać z mniej zaludnionej, choć w dalszym ciągu przepełnionej drogi pomiędzy budynkami. Na chwilę zboczyć z obranego kursu. Tylko po to, żeby w praktyce skrócić sobie drogę.
Nie pytał, czy wiedziała, o co mu chodzi. W tym momencie na powrót narzucał ścieżkę, mocniej ciągnąc ją za rękaw w momencie, w którym powinni odbić na ukos przez tłum ludzi.

W dalszym ciągu korzystam z przewagi Leczenie (III) - ocena sytuacji, opis poprzednich doświadczeń medycznych, zachowania w obliczu kryzysu zdrowia i życia.

Korzystam ze statystyki + przewagi: WoP (IV) + Zielarstwo (III) - oceniam ułomne nasadzenia płonących drzewek w donicach, ich wytrzymałość w spotkaniu z ogniem, płonące liście wzniecające więcej ognia. Wpływ wiatru na szybkość i intensywność rozwoju pożaru.

Korzystam z przewagi Znajomość półświatka (II) - przy okazji bytowania w tym gronie, znam mniej uczęszczane skróty, próbuję się przez nie przebić, umknąć na chwilę głównemu tłumowi, potem wrócić na drogę.

Korzystam ze statystyki AF (III) - kondycja, przeciskanie się, parcie przez tłum. Przy okazji trochę zbyt mocno trzymam towarzyszkę, zostawiam jej siniaki, nie zwracam na to uwagi.

W dalszym ciągu korzystam z zawady Gigant (I) - sytuacja się nie zmienia. Widzę za dużo, jestem też bardziej narażony na lecące przedmioty etc.

Korzystam z zawady Tafefobia - strach przed byciem pogrzebanym żywcem - na moich oczach na grupę ludzi (w tym dzieci z matką) zawaliła się konstrukcja drewnianego tarasu, zostali pogrzebani przez płonące szczątki.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#7
24.03.2025, 14:12  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 24.03.2025, 14:20 przez Geraldine Yaxley.)  

Yaxleyówna nie przejmowała się szczególnie tym, że w tej chwili troska Ambroisa o jej osobę mogła nieco boleć. Najważniejsze było to, że nie dopuszczali do tego, aby zgubić siebie w tym tłumie. Musieli trzymać się razem, zdecydowanie im to służyło. Wspólnie jakoś powinni przetrwać to, co działo się wokół nich. Zawsze łatwiej było sobie radzić razem, na pewno w ich przypadku. Zresztą, gdyby się rozdzielili, to i tak myślałaby tylko i wyłącznie o tym, czy jest bezpieczny, lepiej więc, że znajdował się tuż obok niej.

Nie mieli czasu, aby ustalić jakiś plan działania, po prostu parli przed siebie, starając się poruszać do przodu. Co innego mieli zrobić? Nie mogli zostać w miejscu, bo nie było ku temu żadnych powodów, żadnej potrzeby, a mieli osoby, o które wypadałoby się zatroszczyć. Oni sobie poradzą, zawsze sobie radzili z każdymi niestandardowymi sytuacjami. Nie miała takiej pewności, co do innych w ich otoczeniu, tych którzy nie do końca sami potrafili o siebie zadbać. Geraldine nie była egoistką, jeśli na kimś jej zależało to bez chwili zawahania zamierzała zadbać o te osoby.

Najpierw jednak jakoś musieli przebrnąć przez ten tłum, dojść do jej mieszkania, znaleźć się w domu, o ile jeszcze stał. Nie mogła być przecież tego taka pewna. Płomienie bowiem widoczne były niemalże z każdej strony, trawiły kamienice jedna za drugą. Nie mogła mieć pewności, że ogień nie dotarł jeszcze do jej mieszkania. To ją martwiło. Naprawdę przejmowała się losem swojego młodszego brata, zważając na to, że rodzice jej zaufali, pozwolili jej wziąć pod swoje skrzydła. Nie chciała ich zawieść, a miała wrażenie, że ostatnio tak się dzieje. Brała na siebie zbyt wiele i nie udało jej się dociągać wszystkich spraw tak, jakby chciała.

Przepychała się między ludźmi korzystając z siły swoich rąk. Mało kto mógł dorównać im wzrostem, czy siłą. Nie łatwo było brnąć do przodu, jednak mieli trochę łatwiej dzięki temu, że nie poskąpiono im wzrostme, czy siłą.

Dym zaczynał okrywać okolicę, popiół sypał się z nieba. Nie wydawało jej się, że miało się to szybko skończyć, to był dopiero początek tego piekła na ziemi, w którym się znaleźli. Naprawdę powinni się pospieszyć i zaszyć w jakimś bezpiecznym miejscu, o ile właściwie takie jeszcze gdzieś tutaj było. Może wypadało się zmyć z Londynu i przenieść do Whitby, czy Snowdonii? Tam powinno być bezpieczniej, ale czy na pewno? Nie, raczej nie, nie było szansy na to, żeby cała Wielka Brytania stanęła w ogniu, prawda?

Nie mogli skupiać się na cierpieniu wszystkich wokół, i tak ich nie uratują. Byli tutaj tylko we dwójkę, niezbyt wiele mogli zrobić. Yaxleyówna nie widziała wokół jeszcze żadnych przedstawicieli służb, właściwie to nie wiedziała, czy powinni się tu pojawić, jeśli tak wyglądała cała okolica? Musieli pewnie znaleźć się w różnych miejscach, nie było szansy na to, że dotrą wszędzie na czas. Była tego pewna, bo nie dało się tego zrobić, nie kiedy skala zniszczeń wydawała się być taka ogromna i ciągle rosła.

Nie mogli tu utknąć, dać się zatrzymać, bo zewsząd nadchodziło niebezpieczeństwo. Szyby okolicznych kamienic pękały, ogień pochłaniał drewniane fasady, mogli zostać tutaj uwięzieni, a to wiązałoby się z rychłą śmiercią, której zdecydowanie nie chciała. Nie, kiedy w końcu wszystko zaczęło się układać.

Wolała za bardzo nie rozglądać się po okolicy, bo wiedziała, że trudno będzie jej przechodzić obojętnie wobec krzywdy innych, a w tej chwili musieli zadbać o siebie. Pójść do mieszkania, wyprowadzić stamtąd Astarotha, zaplanować jakieś dalsze działania, bo teraz przecież nad niczym nie panowali. Nie mieli nawet możliwości przegadać czegokolwiek, po prostu zaczęli iść przed siebie, przepychać się z tłumem, aby jakoś się stąd wydostać.

Ruszyli się w końcu ponownie, miała coraz mniejsze opory przed tym, żeby korzystać ze swoich łokci i siły przy tym, kiedy próbowali wydostać się z tego miejsca. Inni zachowywali się tak samo, nie musieli zbawiać całego świata, tym razem chodziło przede wszystkim o to, aby oni byli bezpieczni, aby udało im sie uciec przed szalejącym żywiołem. To było najistotniejsze. Nie miała więc najmniejszego oporu z tego, aby korzystać ze swojej siły, która była dosyć spora. Nie tak łatwo było ją popchnąć, przepchnąć, czy zdeptać. Umiała utrzymać się na nogach nawet, kiedy była zdenerwowana.

Szukała wolnych przesrzeni, aby mogli poruszać się choć odrobinę do przodu, chociaż było o to coraz częściej. Ludzie napierali na nich z każdej strony, dym uderzał w płuca, a popiół przykrywał ulice. Chaos opanował Aleję Horyzontalną, chociaż pewnie nie tylko ją, chmury które można było dostrzec na niebie zwiastowały to, że był to większy obszar.

Bokiem. Nie musiał jej dwa razy powtarzać. Bez chwili zastanowienia wykonała polecenie, szukała wolnej przestrzeni, na tyle, żeby mogli się w nią wcisnąć i wejść w wąską uliczkę, która przecinała Horyzontalną. Nie miała pojęcia, jak wiele osób wpadło na podobny pomysł, ale nie negowała tego pomysłu, powinni sprawdzić każdą możliwą opcję, a być może uda im się szybciej znaleźć pod jej kamienicą.

Poczuła pociągnięcie za rękaw, co oznaczałoby, że to był moment, w którym powinna zmienić kierunek. Tak więc zrobiła, przesuneła się w odpowiednią stronę, by mogli razem wejść w wąską uliczkę, dzięki której mogli szybciej znaleźć się w domu. O ile jeszcze było do czego wracać.


// AF

Koniec sesji
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości
Podsumowanie aktywności: Geraldine Yaxley (3034), Ambroise Greengrass (4969)




  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa