• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Scena główna Aleja horyzontalna v
« Wstecz 1 2 3 4 5 … 10 Dalej »
[08.09.1972] zanim zapadnie zmierzch || Ambroise & Geraldine

[08.09.1972] zanim zapadnie zmierzch || Ambroise & Geraldine
Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#1
25.03.2025, 15:59  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 13.09.2025, 22:51 przez Król Likaon.)  
adnotacja moderatora
Rozliczono - Geraldine Yaxley - osiągnięcie Badacz Tajemnic III
Rozliczono - Ambroise Greengrass - osiągnięcie Badacz Tajemnic II

08.09.1972, popołudnie, mieszkanie Geraldine

Po słonecznym, aczkolwiek chłodnym i wietrznym poranku nie pozostał już praktycznie żaden ślad. Niebo za oknem przybrało różne odcienie szarości i złamanej bieli. Nie było pośród nich granatu ani czerni, jednak zdecydowanie zbierało się na deszcz. Nie trudno było to zauważyć, szczególnie że wchodząc do sypialni, Ambroise odruchowo otworzył oba okna, żeby wpuścić trochę świeżego powietrza.
W pomieszczeniu panował zaduch, jednak nie ten nieprzyjemny. Wymięta pościel w dalszym ciągu leżała na niezaścielonym łóżku. Nosiła ślady nie tak dawnego żarliwego poranka i późniejszej wyjątkowo udanej, błogiej drzemki. Pokój był zlany miękkim światłem płynącym z dwóch zapalonych lamp. Ciepły blask rozjaśniał ponurą aurę wczesnego popołudnia.
Zresztą nie trzeba było wiele, żeby Roise czuł się naprawdę dobrze, nawet mimo raczej parszywej pogody. Bardziej wczesnojesiennej aniżeli kojarzonej z późnym latem. Mógłby wręcz przysiąc, że gdyby podszedł w tej chwili do okna i wystawił rękę poza parapet, jego skóra momentalnie pokryłaby się drobną mżawką.
Nie było to zbyt pozytywne, zważywszy na to, że zaraz musieli wyjść z domu, ale przecież nie byli z cukru. Przez całe życie mieszkali w tym klimacie. Nie czuł się specjalnie zniechęcony niesprzyjającymi warunkami atmosferycznymi. Tak czy siak, przecież zamierzali już wkrótce ponownie znaleźć się pod dachem.
Gdyby nie to, że miał jeszcze kilka spraw do załatwienia po drodze, najpewniej czekałby do ostatniego momentu. Opuściłby mieszkanie wraz z Geraldine, po czym skierowaliby się bezpośrednio do celu. Miał jednak jeszcze kilka założeń do spełnienia. Poza tym musiał przebrać się w coś bardziej odpowiedniego.
W końcu zabierał dziewczynę na randkę. Drugą w naprawdę niedługim czasie. To było na swój nietypowe jak dla nich, ale na ten moment brzmiało naprawdę dobrze. Choć czy aby na pewno było aż tak osobliwe?
W końcu przedtem też wychodzili w różnorodne miejsca. Także kupował jej kwiaty. Traktował ją jak prawdziwą damę. Ona odpowiadała mu tym samym czułym zachowaniem. Tyle tylko, że nigdy nie używali tego określenia. Jakoś zawsze uważał je za dosyć mocno wydumane.
Teraz było inaczej. Autentycznie wyczekiwał tego momentu, gdy ponownie spotkają się w umówionym miejscu. Jednakże teraz musiał dokończyć zakładanie na siebie ubrań, próbując utrzymać równowagę. Stojąc na jednej nodze, na drugą wciągając skarpetkę i jednocześnie bardzo jawnie obczajając piersi jego kobiety odbijające się w pobliskim lustrze.
No, nie mogli odkleić się od siebie na nazbyt długo. Szczególnie teraz, gdy dopiero zaczynali napawać się swoją obecnością.
- Mniej więcej godzina? - Odezwał się wreszcie, obracając głowę przez ramię, żeby tym razem bardzo bezpośrednio otaksować Geraldine wzrokiem.
Na dłuższy moment znów bez skrępowania zatrzymując spojrzenie na jej dekolcie, przy czym uśmiechnął się jak dzieciak na widok sterty prezentów. Naprawdę atrakcyjnych prezentów.
- Czterdzieści pięć minuty? Myślę, że tyle wystarczy, żebym ogarnął się ze wszystkim. A ty? - W końcu wychodzili na randkę.
Prawdopodobnie potrzebowała się wyszykować. Nie wiedział, ile jej to obecnie zajmowało.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#2
25.03.2025, 22:48  ✶  

Słońce przesuwało się za oknem coraz wyżej, co sugerowało, że poranek już dawno był za nimi. Zresztą spędzili ten dzień całkiem intensywnie, pogodzili się, zdążyli nacieszyć się sobą, odespać noc, później zjeść śniadanie. Był to naprawdę dobry dzień, a miał być tylko lepszy, bo wybierali się na randkę. Druga w tym tygodniu. Co było dosyć zabawne, bo raczej nie robili takich rzeczy. Nie chadzali na oficjalne randki, nigdy tego nie nazywali w ten sposób. Spędzali ze sobą dni, noce, miesiące, lata, ale nie robili tego w ten dziwny sposób. Dosyć szybko ze sobą zamieszkali, nie oznaczało to, że nie spędzali ze sobą czasu w różnych miejscach, nigdy wcześniej jednak nie odczuwali potrzeby nazywania tego w ten śmieszny sposób.

Coś się zmieniło, tak jak oni się zmienili, nie dało się tego nie zauważyć. Nie, żeby jej to przeszkadzało, nie kiedy chodziło raczej o takie drobnostki, które swoją drogą mogły być zmianą na lepsze.

Całkiem przyjemnie było bowiem od czasu do czasu pójść na randkę ze swoim chłopakiem, czyż nie? Tak jak robiły to te wszystkie oficjalne pary. To była całkiem miła odmiana.

Właśnie to ich jeszcze czekało. Mieli pójść do kina, później coś zjeść. Dzień zapowiadał się całkiem przyjemnie.

Geraldine póki co leżała jeszcze na łóżku, obserwowała Roisa, który powoli zbierał się do wyjścia. Musiał coś załatwić, nie pytała o co chodziło, nie widziała takiej potrzeby. Grunt, że za chwilę znowu mieli się spotkać. Widziała, że przyglądał się jej w lustrze, zupełnie przypadkiem odwróciła się wtedy jeszcze bardziej w jego stronę, aby miał lepszy widok na jej nagie ciało, bo czemu by nie.

Nie, żeby go prowokowała, nie śmiałaby... Tak, jasne.

- Wystarczyłoby mi pół. - Nie należała do tej grupy osób, która przeznaczała jakieś horrendalne ilości czasu na przygotowanie się do wyjścia. Jasne, to miała być randka, ale Yaxleyówna po ostatnim ich wspólnym wyjściu nie zamierzała sięgać po sukienkę, bardzo dobrze pamiętała, jak ono się skończyło. Spodnie były jej przyjaciółmi, nie zamierzała ubierać tych skórzanych, bo bardzo trudno się je ściągało, z czym mieli już dość sporo doświadczenia, którego wolała nie powtarzać, a czuła, że pewnie będą mieli problem z tym, aby trzymać ręce przy sobie, gdy już znajdą się ponownie w mieszkaniu. Cóż, nie wątpiła w to, że wrócą razem do domu. To miała być ich nowa teraźniejszość, w której znajdowali się razem, wracali powoli do pewnych zwyczajów.

- Czterdzieści pięć minut będzie w porządku. Będę na Ciebie czekać. - Wszak musiała się jedynie nieco ogarnąć, doprowadzić do względnego porządku, zapewne udałoby się jej to w dwadzieścia minut, jakby naprawdę się postarała. To nie było takie trudne.

- Właśnie, mam coś, co może nam się przydać. - Był to moment, w którym podniosła się do pozycji siedzącej. Nie chciała tracić z nim kontaktu, sowy, czy inne ptaki, nie zawsze mogły docierać na czas. Mogła skorzystać więc z przedmiotu, który znajdował się w jej posiadaniu. Jeśli komuś miałaby go przekazać, to właśnie jemu, zależało jej na tym, aby mogli ze sobą rozmawiać, gdy nadejdzie taka potrzeba.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#3
25.03.2025, 23:41  ✶  
- Wiem - odrzekł zaskakująco gładko jak na to, że jeszcze moment wcześniej zastanawiał się nad tym jak obecnie wyglądają nawyki Geraldine pod względem szykowania się do wyjścia.
No cóż. Teraz zabrzmiał tak, jakby nawet przez chwilę nie kwestionował tego, że niewiele zmieniło się przez ostatnie półtora roku. Te, które spędzili osobno, teraz na nowo odzyskując dawne chwile.
W końcu już to kiedyś robili. Wychodzili razem do miasta, jeździli na wakacje, bywali w naprawdę różnorakich miejscach. Szykowali się wspólnie do wyjścia. Nieczęsto robili to osobno tak jak mieli to uczynić dzisiaj. Tak naprawdę chodziło może o tydzień, tydzień z kawałkiem spędzony jeszcze w osobnych mieszkaniach.
Do tego kilka sabatów i innych wyjątkowych okazji, gdy tradycja nakazywała zobaczenie się już na miejscu. Ewentualnie, kiedy oni sami uznali to za całkiem ekscytującą odmianę. Ot, element wprowadzający trochę bardziej wyważonej pikanterii. No, niż zwykle w ich przypadku.
Takie wydarzenia towarzyskie jak tamten majowy bal maskowy aż prosiły się o to, aby potraktować je bardziej wyjątkowo. Szczególnie, że wtedy w sześćdziesiątym szóstym byli bardzo blisko przekroczenia na nim granicy przyjaźni. Kolorowe stroje i nowe tymczasowe persony sprzyjały chwilom zapomnienia. Nawet, gdy było się razem na co dzień i wcale nie trzeba było uciekać się do takich zagrywek.
No właśnie. A o jednokrotnych ucieczkach nie warto było mówić. Nie musieli poruszać tego tematu, więc milczeli. Być może mieli przerwać tę nieoficjalną zmowę w przyszłym roku, bo w końcu niechybnie mieli się tam ponownie pojawić. Tyle tylko, że już we właściwy sposób. Ale to był problem przyszłych ich. Starszych o rok. Teraz byli szczęśliwi w okolicznościach, w których się znaleźli.
Prawdopodobnie mógłby wyszykować się na randkę tak jak zawsze, gdy wychodzili mieszkając wspólnie. W końcu wspomniała mu, że pozostawiła tu wszystkie jego rzeczy. W tym także ubrania. Nie sądził, żeby chodziła w tych bardziej eleganckich. Przynajmniej nie na tyle, żeby musiał martwić się o ich stan zużycia. O inne się nie niepokoił. Przywykł do tego, że nosiła jego koszule.
A jednak nie spojrzał do szafy. Podjął decyzję o wyjściu z mieszkania i powrocie do swojego, choć zapewne naprawdę nie musiał tego robić. Tyle tylko, że miał jeszcze inne plany, o których chwilowo nie zamierzał wspominać dziewczynie. Opuszczał ją głównie z ich powodu.
Zresztą robił to tylko na chwilę. Pół godziny. Czterdzieści pięć minut, tak? Uśmiechnął się otwarcie, tym razem nie pod nosem, kolejny raz jawnie zawieszając wzrok na ciele dziewczyny.
- Nie patrz na mnie w ten sposób - upomniał ją wymownie, uderzając językiem o podniebienie, po czym westchnął głęboko. - Wiesz, że za mniej więcej półtorej godziny powinniśmy być na miejscu - a gdy tak wyglądała, istniało ryzyko nie tylko spóźnienia, lecz także całkowitego odwołania planów.
Co byłoby znacznie bardziej właściwe, bo on się nie spóźniał. Niemal nigdy. No, abstrahując od tego, że swego czasu nie pojawił się na czas przed wyjściem do jej znajomych a potem kilka lat później wcięło go na pięć dni i nocy. Nie zamierzał wracać do tych szczegółów, gdy nie potrzebowali tego robić.
- Masz wszystko, co może nam się przydać - tak, to znowu był bardzo niski tekst, naprawdę tania bajera, ale chyba sprzedał ją całkiem dobrze, prawda?
Tym spojrzeniem i tonem głosu. Tym wszystkim, co jednocześnie zrobił.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#4
26.03.2025, 00:13  ✶  

- Wiem, że wiesz. - Znał ją przecież. To nie było niczym nowym. Geraldine od zawsze wykazywała się wyjątkowymi umiejętnościami, jeśli o to chodzi. Nieszczególnie przejmowała się swoją aparycją, potrafiła na najbardziej oczekiwane bale w sezonie szykować się w kilkanaście minut. Stawiała na naturalność, tak, jasne, po prostu nie znosiła siedzieć w miejscu, nie pozwalała na robienie sobie wyszukanych makijaży i tych okropnych przygotowań, chyba, że wyjątkowo zależało jej na tym, aby prezentować się nad wyraz dobrze.

Jak chociażby wtedy, na balu maskowym, kiedy miała na sobie suknię z kwiatów. Samo ogarnięcie sukni zajęło bardzo dużo czasu, bo była ona dość nietypowa. Pamiętała, że zrobiła takie wrażenie, na jakim jej zależało, przynajmniej na tej jednej osobie, która od zawsze się dla niej liczyła, mimo tego, że usilnie wmawiali sobie, że byli tylko i wyłącznie przyjaciółmi. znaleźli się wtedy bardzo blisko przekroczenia granicy, ale jakoś udało im się nad sobą zapanować, co nie zmieniało faktu, że nieco później sięgali po to, co niby było zakazane. Nie popsuło to tego, co było między nimi, bo to od zawsze miało być czymś więcej. Byli dla siebie stworzeni, mimo, że próbowali trzymać się na dystans, przynajmniej ten fizyczny, to nigdy nie było im pisane. Nie, kiedy patrzyła na niego w ten sposób.

Nie potrafili się od siebie trzymać z daleka, nawet wtedy kiedy powinni to robić, gdy rzucali w siebie piorunami z oczu, a w ich życiu zagościł chłód. Nawet wtedy przekroczyli granicę. Może o tym nie wspominali, ale wiedziała, że pamiętał. Na pewno pamiętał tę jedną, jednorazową sytuację, kiedy potraktowali się nieodpowiednio, bo w tym co ich łączyło nigdy nie chodziło tylko o płytkie pożądanie, to było dużo silniejsze, nawet jeśli o tym nie wspominali. Jeszcze nie miała pojęcia o tym, jakie konsekwencje przyniesie tamto, majowe zbliżenie. Żyła w błogiej nieświadomości.

Grunt, że w końcu wrócili do tego, co było dla nich najbardziej właściwe, że mogli napawać się swoja obecnością, cieszyć tym wszystkim i nic miało tego nie spierdolić, bo przecież byli sobie pisani. Zawsze, na zawsze, na całe życie.

Ten? Czyli jaki? - Nie mogła się powstrzymać przed komentarzem, chociaż przecież wiedziała o co mu chodzi. Mieli się rozstać tylko na kilkadziesiąt minut, nawet nie na godzinę, a już czuła niezadowolenie z tym związane. Wiedziała jednak, że nie powinna tak reagować. Roise miał poważną pracę, już niedługo to będzie dla nich normą, będą musieli przywyknąć do tego, jak wygląda ich codzienność.

- Nie powinnam tego mówić, ale czy naprawdę musimy się stąd ruszać? - Przecież całkiem dobrze było jej w ich mieszkaniu, gdzie mogli odpowiednio napawać się swoja obecnością. Nie powinni spędzać całych dni w łóżku, znowu odcinać się od świata, ale to wydawało się być najbardziej właściwe, przynajmniej dla niej, w tej chwili. Nie mogła więc powstrzymać się przed tym komentarzem.

- Półtorej godziny nie brzmi szczególnie tragicznie. - Zawsze mogło to być półtora roku, prawie dwa, czyż nie? W tym też mieli już doświadczenie.

- Nie do końca wszystko, razem mamy wszystko, sama mam tylko część tego, co może się nam przydać. - Nie zamierzała nawet udawać, że jest inaczej, bo tylko i wyłącznie razem mogli sięgnąć po to, czego naprawdę chciała. Tyle, że to nie był chyba odpowiedni moment, nie, o czym to ona właściwie mówiła? Roise potrafił bez mniejszego problemu wybić ja z rytmu.

- Prawie zgubiłam wątek, nie rozpraszaj mnie. - Rzuciła jeszcze niby z lekką pretensją w głosie, ale zabrzmiało to całkiem lekko. Podniosła się w końcu z łóżka i ruszyła do stołu, który znajdował się przy ścianie. Sięgnęła po niewielkie lusterko, które wzięła w dłoń. Odwróciła się na pięcie i podążyła w stronę mężczyzny. Nim jednak się odezwała, czy przekazała mu przedmiot stanęła tuż za nim. Mogła mu przecież nieco poprzeszkadzać w tym co robił, na pewno nie będzie miał o to pretensji. Objęła go w pasie i oparła głowę o ramię mężczyzny. Chciała jeszcze chociaż przez chwilę napawać się jego bliskością, zdecydowanie właśnie tego potrzebowała.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#5
26.03.2025, 01:30  ✶  
Uśmiechnął się pod nosem, kwitując to tylko kiwnięciem głowy. To było miłe. Przyjemnie normalne. Mieć świadomość, że niewiele się zmieniło w tej materii. W końcu i tak zawsze wyglądała dobrze. Nie musiała przesadzać z wyszukanymi kreacjami czy całą resztą otoczki. Lubił ją dokładnie taką, jaka pojawiała się za każdym razem.
No, może poza tamtą czerwoną kiecą. Jasne. Kurewsko seksowną, ale jednocześnie aż nazbyt wyuzdaną. Taką, którą najchętniej widziałby dokładnie w ten sposób i w tych okolicznościach, w jakich zakończyli wtedy dzień. Na podłodze w mieszkaniu. Nigdzie poza ich prywatnymi przestrzeniami. Mimo wszystko, lubił mieć świadomość, że te widoki były zarezerwowane dla niego. Nie wszyscy zasługiwali na to, żeby sycić nimi oczy.
Trudno byłoby powiedzieć, że to traf chciał, że nie musieli odnosić się do tamtej sytuacji. To było w ich rękach. Nie był głupi ani tym bardziej ślepy. Zdawał sobie sprawę z tego, że oboje świadomie nie przekraczali tej granicy. Powiedzieli sobie naprawdę wiele. Wyrzucili z siebie w teorii znacznie gorsze rzeczy, żeby się nawzajem zranić. A jednak w żadnym momencie nawet nie zbliżyli się do tego, żeby poruszyć i ten temat.
Moment tak żałosnej słabości, że prawdopodobnie nie byli w stanie upaść niżej. Tym razem była to ich wspólna decyzja. Nie bardziej jego czy jej wina, że znaleźli się w takiej a nie innej sytuacji, wykorzystując to w najgorszy możliwy sposób. Oboje sięgnęli wtedy po tę zagrywkę.
Doskonale pamiętał pierwsze kilka sekund, kiedy znalazła się w jego ramionach. Jeszcze w tańcu, choć niewiele dłużej. Moment uświadomienia sobie tej wymuszonej bliskości. Dłoń odruchowo przesuwającą się z pleców dziewczyny na jej talię. Później trochę niżej niż byłoby to wskazane.
Ręce Geraldine zaciskające się na jego barkach, obejmujące go za szyję. Usta przy ustach. Wirowanie i spadanie. Palce spalającące się z palcami. Szelest sukni, gdy szybkim krokiem znikali za rogiem korytarza. Przyspieszone oddechy, gwałtowne ruchy. Stukot butów, metaliczny trzask sprzączki. Usta przysłonięte wnętrzem dłoni, wciśnięte w jego szyję.
Gwałtowne tąpnięcie. Brak słów. Pierwsza intensywność spojrzeń, bowiem oczy mówiły wszystko. Wskazywały na intensywność pożądania, któremu musieli dać ujście. Później na świadomość tego, że to nigdy nie powinno się wydarzyć. Nie w taki sposób. Nie między nimi.
Upadli bardzo nisko. Nie mogli tego przerzucić na środki odurzające, na alkohol, na jakiekolwiek inne wymówki. Nie było mowy, by nie wiedzieli. Żeby uznali się wzajemnie za kogoś innego. Osoby, którymi nie byli. Nie było szans na pomyłkę, niedomówienie, cokolwiek. Więc chyba tak było lepiej. Skoro nie mogli zaprzeczać faktom, po prostu o nich nie wspominali.
W tym jednym wypadku oboje byli dokładnie tak samo odpowiedzialni za to, co się stało. Więc skoro nie było nikogo, kto byłby winny. Nie było też ofiary. Tylko dwoje pochopnych, porywczych ludzi ulegających chwili w najbardziej płytki sposób. Paradoksalnie w dokładnie taki jak zrobiliby to ludzie, za których niegdyś miało ich towarzystwo. Nie musieli niczego wyjaśniać.
Milczeli. To nie było zamiataniem spraw pod dywan. Nie w tym wypadku. Przynajmniej taką narrację wolał przyjąć, będąc pewnym, że Yaxleyówna także zamierzała to zrobić. Tym bardziej, że wreszcie wrócili na właściwe tory.
Świadczyły o tym te wszystkie spojrzenia. Ton, w jakim prowadzili rozmowę. Wszelkie drobne zaczepki, interakcje, niewielkie uśmiechy, przelotne, ale czułe gesty. Ich poranek należał do jednych z najlepszych, które wydarzyły się przez ostatnie miesiące. Wczesne popołudnie też potoczyło się w taki sposób, że ich śniadanie było najlepszym, jakie mogli sobie zaserwować. A teraz?
- No taki - sama go podpuszczała, kusiła go swoim wyglądem, spojrzeniem, ułożeniem ciała i słowami płynącymi spomiędzy leniwie wygiętych warg, więc musiała mu to przepuścić, prawda?
Nie zamierzał nic jej ułatwiać. Doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że nie istniały dostatecznie właściwe słowa. Nie takie mogące opisać to, w jaki sposób wyglądała w jego oczach. Co czuł, gdy przyglądał jej się w lustrze albo gdy wreszcie obrócił głowę przez ramię, sycąc oczy bezpośrednim widokiem.
To też było dla nich standardowe. Całkowicie zwyczajne, choć w tej chwili stanowiło naprawdę przyjemną odmianę od ich wszystkich trudnych chwil i ciężkich rozmów. Nadal musieli je przeprowadzić. Tyle tylko, że w innym celu. Tyle tylko, że nie teraz. Obecnie mogli rozkoszować się atmosferą. Sobą nawzajem. Zwłaszcza, gdy tak to wszystko ujmowała.
- Nie powinnaś. Fakt - a jednak, skoro już wypowiedziała te słowa to...
...cholernie mocno musiał powstrzymywać się przed odpowiedzią na pytanie. Chcieli wyjść, tak? A może jednak nie?
- Nie brzmi też dostatecznie zachęcająco - zauważył całkiem spokojnie jak na to, w jaki sposób świdrowały ją teraz jego oczy...
...jak może trochę zbyt mocno wydymały się wargi, jak gorąco przechodziło falą przez ciało. Nie potrzebował wiele, żeby ulec wizji odwleczenia ich wyjścia. Z pewnością mogli przełożyć tę randkę na późniejszy wieczór. Zjeść kolację zamiast obiadu. Albo najlepiej w ogóle nie wychodzić na zewnątrz. Padało, wilgoć unosiła się w powietrzu, mieli naprawdę wiele wymówek, żeby jednak nie opuszczać łóżka. Zresztą poniekąd wcale ich nie potrzebowali. Wystarczyło, że doszliby do porozumienia.
A ostatnio robili to wyjątkowo często, prawda? Tym razem też z pewnością znaleźliby kompromis na wielu, naprawdę wielu płaszczyznach. Na przykład na kuchennym blacie albo na kanapie, pod prysznicem, nawet po prostu w łóżku. Zostaliby w domu. Tyle tylko, że to nieco skomplikowałoby mu resztę planów. A naprawdę chciał, aby ten dzień wyglądał inaczej.
- No i szlag trafił naszą wyjątkową zgodność - klasnął językiem o podniebienie, dosyć teatralnie unosząc wzrok w kierunku sufitu i kręcąc głową. - Jeszcze do tego wrócimy - być może była to lekka groźba?
Brzmiała miękko, raczej czule, upominająco, ale wciąż nie zmieniało to faktu, że wolał widzieć swoją dziewczynę w tym znacznie pewniejszym swego wydaniu. W tym, które nie potrzebowało niczego od kogoś, bo sama miała zupełnie wszystko. Była wartościowa. Była integralną częścią. Tak. Była też jego drugą połówką, lubił brzmienie tych słów w głowie, bo na języku nie gościło zbyt często.
Nie, skoro musiałby wtedy mówić, że traktował to inaczej niż przeciętnie. Byli bardziej jak dwie czereśnie na jednej gałązce złączone ogonkami. Nie jak dwa kawałki brzoskwini czy jabłka. Uzupełniali się. Byli sobie przeznaczeni, ale ona sama też miała wszystko.
Kochał ją taką, jaka jest. Nie potrzebował jej uzupełniać. To byłoby mylne, krzywdzące twierdzenie. Nie musiał tego robić. Nic nie musiał.
- Ja cię rozpraszam - prychnął z niedowierzaniem, łypiąc na nią w lustrze, gdy podnosiła się z łóżka.
No cholera. On ją rozpraszał. Ta. Jasne. Chyba nie w tej rzeczywistości.
- To ty jesteś taka - a skoro i tak zaraz miał usłyszeć znajome: jaka taka?, to równie dobrze mógł uprzedzić to pytanie. - Roznegliżowana - nie on pierwszy skorzystał z tego słowa, prawda?
To nie było jego autorskie określenie. Trzymał je w pamięci od co najmniej kilku dni. Na idealną okazję, nawet jeśli nie sądził, że ta tak szybko się nadarzy. Ba. Że kiedykolwiek będzie mieć okazję stanięcia w ten sposób z jego dziewczyną, wyciągając ramiona do tyłu, żeby mocniej ją przyciągnąć. Bez chwili zastanowienia przytulając policzek do jej głowy i unosząc kąciki ust.
- Nie przestawaj - mogła to interpretować dokładnie tak jak chciała.
Najważniejsze, że tu była.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#6
26.03.2025, 23:44  ✶  

Nigdy jakoś szczególnie nie przejmowała się swoim wyglądem, to nie było nic nowego. Raczej po prostu nakładała na siebie, te części garderoby, które wpadły jej w ręce, nawinęły się pod palce. Nie licząc oczywiście tych oficjalnych spędów czystokrwistych, gdzie wypadało się odpowiednio prezentować. Tak właściwie, to nawet to lubiła, zazwyczaj zaskakiwała ludzi swoim wyglądem, który różnił się od tego codziennego. Może to była metoda? Normalnie wyglądała raczej niezbyt elegancko, więc kiedy założyła na siebie jakąkolwiek sukienkę już było widać różnicę, a że to nie były zazwyczaj jakiekolwiek sukienki, tylko bardzo przemyślane, to naprawdę potrafiła robić wrażenie na wszystkich wokół. Całkiem sprytne, czyż nie?

Nie wszystkie jej kreacje zawsze były trafione, jak chociażby ta pamiętna czerwona sukienka, do której lubił wracać Roise, a raczej do tego, że nie należała do jej najlepszych wyborów, z czym na pewno nie zgodziłaby się Jennifer, która uważała, że to dzięki niej udało się Yaxleyównie zainteresować w końcu swoją osobą odpowiedniego kawalera. Tak, jasne... Nigdy jej nie dała do zrozumienia, że to nie miało nic wspólnego z prawdą, że dużo wcześniej zaczęli się sobą interesować, to była ich słodka tajemnica.

Nie było sensu wracać do tej jednej, jedynej sytuacji, która nie powinna się między nimi wydarzyć. Zachowali się wtedy dość kontrowersyjnie, jak na to, co powinno ich łączyć. W ich przypadku bowiem nigdy nie chodziło tylko i wyłącznie o pożądanie, chwilową potrzebę, którą musieli pilnie zaspokoić. Wtedy jednak się tak wydarzyło. Wiedziała kto znajduje się przed nią, mimo masek, przecież doskonale znała jego ciało, potrafiła go rozpoznać po zapachu, a i tak postanowiła to zrobić. Dała się ponieść chwili, uczuciu, które ją wypełniło, a później odeszli, każde w swoją stronę, jakby naprawdę nie łączyło ich ze sobą nic więcej. To nigdy nie powinno mieć miejsca, chyba i on i ona zdawali sobie z tego sprawę, bo nigdy nie wrócili do tej sytuacji, nigdy nie poruszyli tego tematu, nie wspominali o tym, co odjebali. Może to i lepiej, bo naprawdę było to całkiem żenujące, nawet jak na nich.

- Taki, wszystko jasne. - Nie udało jej się z niego wyciągnąć więcej, powinna się tego spodziewać, czyż nie? Byli siebie warci, prowokowali się wzajemnie, próbowali ciągnąć za język, a uzyskiwali tylko krótkie odpowiedzi. Zresztą tak naprawdę te pytania były zbędne, odpowiedzi również, doskonale zdawali sobie sprawę z tego, jak to wyglądało, co ich łączyło, jak na siebie oddziaływali.

- Tak szybko udało mi się zmienić twoje zdanie? Naprawdę? - Wiedziała, że niewiele im trzeba, aby zmienić plany. Szczególnie, że pogoda nie należała raczej do tych zachęcających do wyjścia. Siąpił deszcz, może nie byli z cukru, ale zdecydowanie przyjemniej byłoby się zagrzebać w tej pościeli, nie opuszczać łóżka. Nigdzie się przecież nie spieszyli, zdarzało im się zmieniać ustalenia, to też nie było niczym nowym. Byli całkiem elastyczni jeśli o to chodzi.

Nie do końca wiedziała, jakie plany ma Roise na te ich chwilowe rozstanie, ale nie wydawało jej się, żeby ja opuszczał, gdyby faktycznie nie musiał czegoś pilnie załatwić. Nie wypytywała, nie zamierzała wsadzać nosa w nieswoje sprawy, nie tym razem. Nie miała problemu z tym, aby dać mu przestrzeń na to, aby zajął się tym, czego potrzebował. W końcu za chwilę mieli znowu się zobaczyć. Wytrzymała bez niego prawie dwa lata, poradzi sobie więc i z taką krótką nieobecnością.

- Nie da się być zgodnym we wszystkim. - Doskonale zdawali sobie z tego sprawę, na szczęście to nie było coś, o co powinni się spierać, prawda? - Podobają mi się takie obietnice. - Nie potraktowała tego jako groźbę, wręcz przeciwnie, nie miała najmniejszego problemu z tym, aby do tego wrócili, najlepiej jak najszybciej. Już ona mu o tym przypomni, chociaż wydawało jej się, że nie będzie takiej potrzeby, nie po tym jak zobaczyła, jak wygląda jego spojrzenie.

- Tak, to ty mnie rozpraszasz. - Doskonale, że mieli co do tego zgodność... czyż nie. Wiedziała, że było raczej odwrotnie, bo to ona nie zdążyła się jeszcze ogarnąć i teraz kroczyła zupełnie naga w jego kierunku, ale cóż, tak to czasem bywało. Zresztą nie musiał stać przed nią bez ubrania, żeby ja rozpraszać, to też chyba było całkiem jasne, po prostu jego obecność miała na nią taki wpływ.

Już prawie udało jej się zadać to pytanie. Taka, jaka? Nie zdążyła jednak tego zrobić. Cóż, potraktował ją jej własną kartą, uwielbiała to, że Ambroise zawsze był czujny i bardzo uważnie jej słuchał, co wychodziło w takich właśnie sytuacjach, nie miał problemu z tym, aby wyciągać jej argumenty, których używała przeciwko niemu. Doceniała to, co robił.

- Jakoś tak wyszło. - Tak, nie zdążyła jeszcze na siebie nic narzucić. Cóż, jakoś musiał sobie z tym poradzić, na pewno był w stanie, prawda?

- Nie zamierzam. - Tak, miała mu tylko przekazać to nieszczęsne lusterko, a teraz stała tuz za nim, zbliżając swoje ciało do jego. Nie powinna była tego robić, ale jakoś nie umiała nad sobą zapanować. Naprawdę chciała nacieszyć się tym wspólnym czasem, który dostali. Zbliżyła swoje usta do szyi Roisa, aby pocałować ją bardzo delikatnie. Być może powinna się odsunąć, tak - zdecydowanie, bo przecież miał stąd wyjść, ale tego nie zrobiła. Mówił, żeby nie przestawała? Miał to, czego chciał, nie musiał jej powtarzać dwa razy.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#7
27.03.2025, 00:32  ✶  
Nie mógł powiedzieć, że gdy widział ją w tym innym wydaniu, nie czuł się nieco inaczej. Niewątpliwie zaskakiwała go w tych wszystkich bardziej eleganckich, niecodziennych wydaniach. Tyle tylko, że dla niego nie zawsze potrzebowała się stroić, aby wywołać dokładnie tę samą reakcję. Jedną najwłaściwszą. Ostatecznie zawsze zachowywał się dokładnie tak samo. Dokładnie tak jak w tym momencie.
Paradoksalnie był niemal pewien, że zdradzał to wszystko na długo przedtem zanim zbliżyli się do siebie po raz pierwszy. Już nie jako przyjaciele, tylko znacznie bliżsi sobie ludzie. Para. Zakochani. Partnerzy. Jak zwał tak zwał. Wydawało mu się to dosyć jasne, bo w końcu przy Geraldine nie był mistrzem panowania nad reakcjami.
Nad spojrzeniem, błyskiem w oku, uśmiechem na ustach. Pożądał jej. Choć nie tylko fizycznie to nie dało się zaprzeczyć, że ta część ich codzienności była dla nich obojga wyjątkowo istotna. Nigdy nie potrafili zbyt długo trzymać rąk przy sobie.
W pewnym sensie powinni domyślić się, że prędzej czy później w jakiś sposób przekroczą granicę. Udawało im się unikać zbyt częstych kontaktów. Widywali się wyjątkowo sporadycznie. Podczas wydarzeń towarzyskich zawsze trzymali dystans. Starali się nie nawiązywać interakcji. Jeśli już, raczej zniechęcali się do nich nawzajem poprzez słanie sobie lodowatych spojrzeń.
Aż do tamtego wieczoru. Kilku żałośnie krótkich, płytkich, ale jednocześnie bardzo żarliwych chwil. Sytuacji, która nie powinna mieć miejsca. Nie w tamten sposób. Nic nie stało na przeszkodzie, aby zbliżyli się do siebie tamtego wieczoru. Nie, gdy oboje tego chcieli. Tyle tylko, że nie powinni posunąć się do tak niskiego pożegnania, które w pewnym sensie trudno było nazwać pełnoprawnym rozstaniem.
Po prostu rozeszli się w każde w swoją stronę. Bez słowa. Bez rozmowy, bez wyjaśnienia. Jak obcy a przecież nimi nie byli. Nigdy nie mieli nimi być. Nie po tym wszystkim. Udowodnili to sobie w połowie czerwca, potem kilkukrotnie w lecie, na koniec sierpnia, pierwszy tydzień września spędzając już jedną nogą na nowo-starej ścieżce.
Tej, którą w końcu postanowili ponownie ruszyć. Wydawała się naprawdę właściwa. Mieli w tym zgodność, prawda? Pierwszą od dawna. Wszystko, choć nadal skomplikowane, stało się jakby trochę prostsze. Może dlatego sięgnął po te następne słowa?
- Jestem prostym człowiekiem. Ugodowym - stwierdził gładko, wzruszając przy tym ramionami, jakby zupełnie wierzył w to, co mówi; bez wątpienia był najmniej skomplikowaną osobą pod słońcem, prawda?... ...tyle tylko, że za oknem obecnie mżyło, taki tam szczegół. - Poza tym mówiłem ci, że przez jakiś czas masz u mnie fory - o tym z dużym prawdopodobieństwem nie powinien przypominać Geraldine, ale kolejny raz nawet się nie zawahał.
Nie potrzebował się z tym kryć. Zdawał sobie sprawę z tego, że dziewczyna i tak doskonale pamiętała tę część złożonej przez niego deklaracji. Inne szczegóły i detale także, ale ten z pewnością wyjątkowo do niej przemówił.
Miała obecnie jedyną w swoim rodzaju szansę korzystania z jego dobrego nastroju i chęci potraktowania jej tak jak na to zasługiwała. Naprawdę planował brać pod uwagę to, ile miał jej do wynagrodzenia. Nie istniał nawet cień szansy na to, że mógłby odpokutować choćby część przewinień. Więc przynajmniej mógł postarać się o to, żeby dać jej do zrozumienia, że naprawdę żałował.
A przy okazji nie zamierzał już nigdzie odchodzić. Wręcz przeciwnie. Chciał być blisko niej. Naprawdę blisko. Jak najbliżej. Na wszystkie możliwe sposoby. No, aktualnie może coraz mniej na fotelu w kinie czy w restauracji na kolacji. Może jednak zostanie w domu nie byłoby takie złe? Zdecydowanie nie.
- Nie grasz czysto - to nie było upomnienie, to nawet nie do końca było stwierdzenie.
Nie mógł udawać, że nie jest zadowolony z tych zagrywek. W końcu wyłącznie ostatni idiota czułby się urażony nieczystymi zagrywkami przyprawiającymi go o najbrudniejsze myśli. Nie mógł być niezadowolony, kiedy w ten sposób serwowała mu te wszystkie widoki, wobec których nigdy nie potrafił przechodzić obojętnie.
Poniekąd był estetą a to...
...to był naprawdę sycący oczy widok. Coś, co pobudzało zmysły i kierowało całą uwagę na sposób, w jaki się prezentowało. Na to jak ona to robiła. A niby to on ją rozpraszał. Jasne. Oczywiście. To mogła być jego wina. Nie miał nic przeciwko, jeśli zamierzała karać go w ten sposób. W tym wypadku naprawdę nie zamierzał protestować przeciwko wszystkiemu, co mu sugerowała.
- Nie mam nic przeciwko takim zrządzeniom losu - odparł bez krzty zmieszania, mierząc ją wzrokiem w odbiciu lustra.
Niby niejawnie, a jednak całkowicie otwarcie. Nieskrępowanie i pożądliwie. Nie musiała robić wiele więcej, żeby zaskarbić sobie całą jego uwagę. Nie potrzebowała nic, aby doprowadzać go do fali gorąca coraz bardziej ogarniającej ciało. Do zadrżenia palców zapinających ostatnie guziki koszuli i przygryzienia warg w próbie nie wydania z siebie zbyt znaczącego pomruku, kiedy tak bardzo się zbliżyła.
- Wiesz - mruknął w pełni świadomy tego, że wiedziała, bo zaledwie przed chwilą sama to zaproponowała, a jednak musiał przywołać teraz tamtą zbyt pochopnie wykluczoną ofertę - że nie musimy wychodzić, prawda? Nie musimy się stąd ruszać - po to, żeby za chwilę i tak być wilgotni i zdyszani.
Zupełnie jak po wyjściu na mżawkę na zewnątrz, prawda? Tyle tylko, że w związku z dużo bardziej przyjemnymi okolicznościami. Z doznaniami lepszymi od lodowatego drobnego deszczu. Nawet, jeśli nie byli z cukru. Pomijając fakt, że jej usta z pewnością były teraz wyjątkowo słodkie i znajdowały się na niewłaściwie właściwym miejscu.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#8
27.03.2025, 23:09  ✶  

Miała świadomość, że nie musiała sięgać po te śmieszne przebieranki, aby Ambroise zawieszał na niej swój wzrok. Zdawała sobie sprawę z tego, że tak naprawdę nie musiała robić nic, aby wzbudzić jego zainteresowanie. Jakoś tak wyszło, że pokochał ją za to jaką była. Nikt, nigdy wcześniej nie patrzył na nią w ten sposób, jakby naprawdę była jedyną kobietą na świecie. To było ciekawym doświadczeniem, zaznała go dopiero wtedy, gdy los splótł ze sobą ich drogi. Zabawne, że tak długo wokół siebie krążyli i nie mieli odwagi przekroczyć tej niepisanej granicy. To oznaczało, że im zależało, od samego początku chcieli mieć siebie przy sobie i bali się to spieprzyć, co było całkiem dziwne, jak na ich typowe zachowania, ale świadczyło też o tym, że naprawdę chcieli od siebie czegoś więcej. Byli ostrożni, obawiali się popsuć swoja przyjaźń, co wcale nie powinno nikogo dziwić. Dobrze, że w końcu udało im się dojść do tego, co było dla nich najbardziej właściwe. Nigdy nie łączyła ich tylko i wyłącznie cielesność, chociaż zatrważająco często sięgali po takie relacje, kiedy nie byli ze sobą. Siebie nawzajem nigdy jednak nie traktowali w ten sposób. No, może poza tym jednym razem, do którego teraz nie wracali. Jeden, jedyny raz zachowali się dla siebie jak zupełnie obcy ludzie, potraktowali się nawzajem jak przedmiot, który miał służyć tylko i wyłącznie do osiągnięcia chwilowego spełnienia. Byli ponad tym - zawsze, więc zdecydowanie wolała nie wracać do tego momentu. Nie chciała, żeby widział ją w ten sposób, przy nim była kimś zupełnie innym. Zrobili to sobie, nie do końca przemyślanie, na szczęście żadne z nich nigdy nie wyciągnęło tego jednego momentu, nawet podczas tych najbardziej ostrych kłótni. Nie byli w stanie sobie dopierdolić czymś takim.

- Lubisz tak o sobie mówić, co? - Często słyszała podobne słowa padające z jego ust. Tyle, że jej zdaniem Ambroise nie był prostym człowiekiem, można było o nim wiele powiedzieć, ale na pewno nie to. No, reagował na pewne rzeczy całkiem przewidzianie, ale nie korzystałaby z podobnych metod, gdyby nie wiedziała, że mają jakikolwiek sens.

- Nie znam drugiego tak ugodowego człowieka, jak Ty. - Tak, jasne, no może mogłaby jeszcze wymienić siebie. Tyle, że raczej jako przeciwieństwo ugodowości. Zarówno ona i jak i Roise potrafili okropnie zaciekle bronić swojego zdania, nie tak łatwo przychodziło im odpuszczanie, przecież znała go od lat, wiedziała, w jaki sposób działał i myślał. Nigdy nie powiedziałaby o nim, że był ugodowy.

- Nie powinieneś mi o tym ciągle przypominać, bo zacznę wykorzystywać tę przewagę. - Nie zrobiłaby tego, bo właściwie to nie bawiły jej za bardzo te fory. Zdecydowanie lepiej czuła się konfrontując się z nim na tych samych zasadach, bo wiedziała, że i bez forów byłaby w stanie go urobić. Potrafiła sobie z nim radzić, miała swoje sposoby, nie było potrzeby, aby traktował ją łagodniej. Zresztą nie wydawało jej się, aby faktycznie istniał ku temu powód.

Nie czuła, żeby musiał jej coś wynagradzać. Jej zdaniem wina za to, co im się przytrafiło leżała po obu stronach i raczej nie miała zamiaru sądzić inaczej, nawet jeśli Ambroise - swoją drogą uparty jak osioł nadal twierdził swoje.

Nie liczyło się to, co było za nimi, ten chujowy czas, wolała o nim nie myśleć, zamiast tego skupiała się na pozytywach - wreszcie, wszystko wróciło do normy, znowu mieli tworzyć wspólną rzeczywistość.

- To chyba nic nowego. - Powinien się przecież tego po niej spodziewać, znał ją. Wiedział, że umiała sobie go owijać wokół palca, miał świadomość z jakich metod korzystała. To nie było dla niego niczym nowym. Nie zamierzała nawet zaprzeczać, bo przecież oboje wiedzieli, że nie grała czysto.

Czuła na sobie jego spojrzenie, nawet jeśli spoglądał na nią poprzez taflę lustra. Bardzo dobrze, mógł żałować, że wymyślił ten pomysł, w którym rzekomo mieli wyjść z domu. Ona pewnie wybrałaby inną opcję, mimo, że nie była przecież domatorką. ]Po raz kolejny się zgadzali, w tej groźbie, obietnicy, czy tam zrządzeniu losu, jak zwał tak zwał, ważne, że pragnęli tego samego.

Nie mogła się powstrzymać przed tym zbliżeniem się do Ambroisa. W końcu mogła to robić  bez zastanowienia, bez rozważań na temat ewentualnych konsekwencji, bo był tutaj z nią i nigdzie się nie wybierał. Dlatego też nie przestawała robić tego co zaczęła, powoli wyznaczała pocałunkami ścieżkę na jego szyi.

- Nie, wręcz przeciwnie, teraz to już musimy wyjść. - Mruknęła cicho prosto do jego ucha. W końcu tego chciał, o tym zadecydował. Mogła jedynie spowodować teraz to, że Roise uzna ten pomysł z nienajlepszy, ale na pewno nie zamierzała w tej chwili zmieniać ich planów, chociaż pewnie tego by chciała.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#9
28.03.2025, 00:44  ✶  
- Nie. Wcale. Skąd w ogóle taki wniosek? - Zamrugał dwukrotnie, wbijając w nią wyjątkowo niewinne spojrzenie.
Ucieleśnienie skromności i nieświadomości, prawda? Prostoty, o której tak chętnie mówił, ale prości ludzie przecież nie powtarzali tego tak często, więc...
...uderzył językiem o podniebienie, wyginając wargi w wymownie przyłapanym uśmiechu. No dobrze. Może trochę zbyt często to podkreślał, ale we własnych oczach wcale nie był taki znowu skomplikowany w obsłudze. Miał zaledwie kilka bardzo określonych trybów. Schematów zachowania. Jak zwał tak zwał.
Tak się składało, że Geraldine znała większość z nich. Dosyć bezczelnie i bardzo regularnie to wykorzystując. Należało być zupełnie otwartym, prawda? Byli ze sobą szczerzy, toteż gdyby jej to teraz wytknął, teoretycznie nie mogłaby zaprzeczyć.
Dajmy na to: chociażby sposób, w jaki mu się obecnie prezentowała. Odsłonięta, pozbawiona ubrania, roznegliżowana. O ile jeszcze chwilę wcześniej miało to swoją całkowicie niewinną (no, dobrze; też nie do końca) przyczynę leżącą w tym, że przed dziesięcioma minutami wciąż znajdowali się razem w łóżku po kontynuacji upojnego poranka. O tyle teraz?
Korzystała z tego, że nie mógł oderwać od niej oczu. Może nie doprowadzała go do tego, że się ślinił. Chyba nie. Jeszcze nie. To byłoby dosyć szczeniackie i upokarzające, ale był okres, kiedy niemal to robiła.
Wtedy, kiedy się przyjaźnili. Gdy usilnie próbowali trzymać ręce przy sobie. Starali się nie dawać po sobie poznać, że mogą chcieć czegoś więcej niż tej bliskiej relacji, którą już wtedy mieli. Nie chcąc zepsuć dosyć ułomnych układów, coraz bardziej zaciskali sobie pętlę na szyi. Wszystko to w towarzystwie szerokiego uśmiechu na twarzy i tych wszystkich jakże przyjemnych słów.
A jednak podskórnie czuł się wtedy pchany ku samej granicy. Zbyt często łapał się na patrzeniu na nią w sposób, który nie przystawał platonicznej znajomości. Nieważne jak bliskiej. Na tym, że rozbierał ją wzrokiem. Całkiem boleśnie świadomy tego, w jaki sposób mogła wyglądać zatracając się w jego ramionach. We wspólnym łóżku. W wymiętej pościeli.
Nigdy wcześniej ani nigdy później nie pozwolił sobie na takie myśli, ale przecież miał oczy. Miał też tamte wcześniejsze doświadczenia. Moment, w którym odstawili popisówkę podczas zimowego balu. Gdy jego wargi spotkały się z jej wargami a wzrok mimowolnie umknął na odsłonięty dekolt. Przy okazji mijania się w korytarzu, gdy zostawali u siebie na noc. Niby śpiąc osobno, ale serwując sobie przy tym poranne, nie do końca przyzwoite widoki.
Paradoksalnie przez dłuższy czas próbował wmawiać sobie, że to jego nazbyt wybujała wyobraźnia sugerowała mu te wszystkie podteksty. Drobne sugestie, że nie traktowali się w kategorii rodzeństwa, przy którym naturalnie można było pozwalać sobie na więcej. Wybrnięcie z tamtego układu zajęło im zatrważająco długo jak na to, czego oboje chcieli od siebie nawzajem.
Nic dziwnego, że później wszystko potoczyło się tak szybko, prawda? Praktycznie błyskawicznie. Samoistnie sięgnęli dokładnie do samego sedna tego, czego potrzebowali i oczekiwali. To działało. Było dla nich niemal tak naturalne jak oddychanie. W tym momencie naprawdę nie chciał myśleć o tym, dlaczego to zatracili.
Już nie. Dostatecznie długo dusili się bez dostępu do tlenu. Nie dziwne, że w tym momencie w pewnym sensie wpadli w stan upojenia. Haju przypominającego ten wywołany opiatami bądź innymi środkami odurzającymi. Zbyt dużą ilością alkoholu wypitą w niewłaściwym momencie. W okolicznościach, które same w sobie aż prosiły się o zrobienie czegoś porywczego. Pochopnego, głupiego, niewłaściwego.
Dłonie zaciskane na odsłoniętych udach. Podwinięta suknia. Usta zalewające pocałunkami każdy fragment nagiej skóry na dekolcie i na szyi. Przyspieszone bicie serca. Wrzenie krwi. Szum w uszach. Zawroty głowy. Wirujący świat przepełniony setkami kolorów. Piękny, ale jednocześnie wyłącznie przez chwilę.
Dokładnie tyle, ile trwało pierwsze przeciągłe spojrzenie pod sam koniec tańca. Kilka minut wyrwanych rzeczywistości, podczas których podejmowane decyzje wcale nie wydawały się niewłaściwe. Jakże mogłyby być, skoro oboje potrzebowali tego zatracenia.
Oświecenie, które nadeszło dopiero później było brutalne. Szczególnie, że w jego przypadku przyszło dopiero po kilku godzinach. Wraz z jednym z najgorszych moralnych kaców zupełnie przykrywających fizyczne wrażenie ulatującego stanu nietrzeźwości.
To było ze wszech miar tragiczne. Osobisty upadek kontrastujący ze wszystkim, co udawało im się powstrzymywać, gdy jeszcze byli najlepszymi przyjaciółmi. Wtedy byli blisko przekroczenia granic. Paradoksalnie dokładnie w tej samej sytuacji towarzyskiej. Tyle tylko, że konsekwencje zrobienia tego w tamtym momencie nie byłyby tak mentalnie druzgocące. Szczególnie z wiedzą, jaką mieli w momencie, w którym popełnili ten odroczony błąd.
W sześćdziesiątym szóstym to zaprowadziłoby ich na ścieżkę, którą i tak podążyli. Szybciej zostaliby dla siebie wszystkim. W siedemdziesiątym drugim pogłębiło to wyłącznie dystans. Wzmogło konflikt, wikłając ich na dodatkowych płaszczyznach, których nie potrzebowali. I tak byli nieszczęśliwi.
Wszystko przez to, że jak na ironię, wcale nie byli wobec siebie ugodowi. Nie tak jak zawsze. Nie tak jak teraz. Zupełnie zatracili zdolność logicznego myślenia. Liczyły się wyłącznie te wewnętrzne przekonania. A najwyraźniej i tak nie były w stanie do końca wymazać odruchów. W innym razie nie znaleźliby się tu i teraz. W tej całkiem idyllicznej chwili.
- To dlatego, że jestem też wyjątkowy - stwierdził bez zająknięcia.
Wyjątkowy...
...czasami także wyjątkowo uparty, zapatrzony czy może nawet ośli, choć parskał na to określenie. Natomiast bez wątpienia jedyny w swoim rodzaju. Nie kłamał. Jedynie nie wnikał we wszelkie aspekty tego bycia wyjątkowym. Potrafił coś sobie założyć i trwać przy tym niemal do końca świata. Potem jeszcze dzień dłużej. Tak dla pewności.
Mimo to, Geraldine bez wątpienia skutecznie wykorzystywała przy nim okoliczności. W tym wydaniu nie potrzebowała oficjalnie dawanych jej forów. I tak mogła osiągnąć praktycznie wszystko, czego chciała.
No, czyli był ugodowy. Bez dwóch zdań.
- Nie dałbym ci jej, gdybym nie miał pewności, że nie będziesz grać nią czysto - tak, dokładnie to miał na myśli.
Wcale nie pomylił się w tych wszystkich zaprzeczeniach, świadczył o tym zarówno uśmiech na jego twarzy, jak i błysk w jaśniejących oczach. Zdawał sobie sprawę z tego, że dał Rinie naprawdę mocne karty. Mogła korzystać z nich wedle własnej woli. Przynajmniej przez pewien czas. Nie sądził, żeby faktycznie robiła to w sposób, który by mu nie odpowiadał.
Wręcz przeciwnie. Lubił to jej wydanie. Tak pewne siebie. Otwarcie zaczepne. Świadome wpływu, jaki na niego ma. Szukające okazji, żeby wywołać w nim pożądaną (i zarazem pożądliwą) reakcję. Raczej nie zakładał, żeby zamierzała używać wobec niego jego własnego przyzwolenia w celu, który mógłby wywołać między nimi inne napięcie niż to bardzo wskazane.
- Rzeczywiście - przyznał bez cienia obiekcji, gdy go poprawiła. - Jeśli kiedyś zaczniesz, będę wiedzieć, że cię podmienili. Albo Potter pierwszy raz skutecznie wyprał komuś mózg. Tak czy inaczej, na pewno zwrócę na to uwagę - teoretycznie wypowiedział się naprawdę poważnym tonem, jednakże trochę zbyt wyraźnie zadrżały mu przy tym kąciki ust.
No cóż. Zdawał sobie sprawę z tego, po co sięgała Geraldine. Nie był głupi. Nie był też zupełnie zaślepiony. Świadomie zgadzał się na to, żeby niekiedy wodziła go za nos. Pozwalał jej na to. A przynajmniej tak lubił sobie powtarzać, podczas gdy częściej niżeli rzadziej ostatecznie ulegał zagrywkom dziewczyny. Nawet wtedy, kiedy z początku miał obiekcje wobec jej planów czy zamiarów.
Zresztą. Czyż to, co teraz robili i gdzie się znajdowali nie było dostatecznym dowodem? Potrafiła wpływać na niego jak nikt inny. Umiała osiągnąć swoje założenia. Szczególnie, kiedy wyjątkowo mocno się zawzięła. Była w stanie w taki sposób pokierować narracją, aby całkowicie ją wykrzywić, może nawet stworzyć na nowo wedle własnej woli.
Nie to, żeby narzekał. Nie miał na co. W tej chwili czuł się znacznie szczęśliwszy niż jeszcze przed kilkoma godzinami. Nie mówiąc o ich ostatnim tygodniu, który był prawdopodobnie najbardziej chaotycznym okresem w ich wspólnym życiu.
Nie mógł się z tym równać nawet tamten czas, gdy zachowywali się wobec siebie wrogo po tym, jak odrzucił jej wyciągniętą rękę. Ani zdecydowanie nie czasy skomplikowanej przyjaźni. Paradoksalnie nawet nie ten okres przejściowy pomiędzy rozstaniem po wielu latach u swojego wzajemnego boku a sprawą z doppelgangerem.
To ostatnie siedem dni, no, osiem z kawałkiem zajmowało czołową pozycję na podium. Choć nigdy nie miało wyprzeć nieoficjalnego, okrytego zmową milczenia zwycięscy. Tego, którego tematu zdecydowanie nigdy nie chciał poruszać.
Prawdę mówiąc: najchętniej zupełnie nie wracałby do tych wszystkich trudnych tematów. Niestety doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że prędzej czy później będą zmuszeni do tego, żeby to zrobić. Prawdopodobnie lepiej dla nich byłoby, gdyby zrobili to już jutro. Krok po kroku poruszając wszystko. Każdą kwestię, która im ciążyła, mogła ich pogrążyć albo była w jakiś inny sposób skomplikowana i istotna.
Te banalne tematy też musieli uporządkować. Podskórnie wręcz wydawało mu się, że gdy już zaczną to robić, pojawią się rzeczy, których nawet nie brali pod uwagę. Niekoniecznie wszystkie zupełnie złe. Szczególnie tego dnia nie był już aż takim czarnowidzem.
Mieli przed sobą całkiem długą i dobrze zapowiadającą się przyszłość, czyż nie? Chciał w to uwierzyć. W tej chwili był skory przymknąć oczy i stwierdzić, że tak. Zgodnie z tym, co powiedział chwilę wcześniej, prawda? Jako najbardziej ugodowy człowiek pod słońcem (nawet tym zakrytym chmurami) był w stanie przyjąć narrację przedstawianą mu przez jego dziewczynę.
Krok po kroku poruszając się do przodu po drodze, którą nie sądził, że jeszcze kiedykolwiek będzie im dane podążyć. Deska po desce, kamień po kamieniu rozbierając barykady. Pierwsze fragmenty opadły na ziemię wtedy pierwszego września wraz z zrzucanymi ubraniami. Z każdym kolejnym pocałunkiem. Być może w pewnym sensie nawet z kłótniami, które gdzieś pod powierzchowną bezcelowością udowadniały, że w dalszym ciągu im na sobie zależy.
W innym razie nie powtarzaliby tych samych sporów. Nie pękaliby w tak łatwy sposób. Nie wylewaliby z siebie kolejnych słów. Może wtedy jeszcze nie zdawał sobie z tego sprawy, ale ta tama musiała runąć. Po to, żeby po pierwszej druzgocącej fali, jaką na siebie zesłali, musieli zacząć podejmować zdecydowane decyzje. Złapać się czegoś konkretnego. Nie pozwolić sobie zatonąć, bo przecież wcale tego nie chcieli.
Znacznie lepiej było swobodnie unosić się na powierzchni. Dryfować w czasie i w momencie. We wspólnej przestrzeni wypełnionej miękkim światłem płynącym z dwóch zapalonych lamp. W ciepłym powietrzu znajomo pachnącym domem. W dotyku warg na szyi...
- Znowu to robisz - odmruknął w odpowiedzi, przesuwając wyciągniętymi w tył dłońmi po biodrach dziewczyny.
Mrużąc oczy, odginając głowę. Powoli, acz wyraźnie zatracając się w chwili, w której obejmowała go ciepłymi ramionami, składając pocałunki na jego skórze. Jeśli tak miało wyglądać to jej musimy wyjść...
...to właściwie miał na nie jedną jedyną odpowiedź.
- Nic nie musimy - nawet uprzedzać jej przed tym, co zamierzał zrobić.
Zdecydowanie wolał przepraszać. Bardzo ładnie, naprawdę żarliwie przepraszać za popsucie ich planów aniżeli tak po prostu powstrzymywać się teraz przed gwałtownym złapaniem dziewczyny w pasie kilka sekund przed tym jak pochylił się do przodu, usiłując oderwać jej stopy od podłogi i wciągnąć bądź też zarzucić (jak zwał, tak zwał) ją sobie na plecy. Kierunek był jeden.


AF (III) - porwanie dziewczyny na jaskiniowca barana wbrew woli

Rzut Z 1d100 - 46
Sukces!

Rzut Z 1d100 - 23
Akcja nieudana


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#10
29.03.2025, 01:47  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 29.03.2025, 01:57 przez Geraldine Yaxley.)  

- Nie wiem, tak jakoś mi się nasunął... - To wcale nie tak, że co chwilę słyszała podobne słowa padające z jego ust, prawda? Potrafiła go rozgryźć, może nie zawsze, ale bardzo często była w stanie przewidzieć pewne schematy, którymi sie kierował. Znała go przecież nie od dzisiaj, mimo to zdarzyło się mu ją zadziwiać. W oczach Yaxleyówny wcale nie był taki prostu, jak mu się wydawało, okropnie lubił to podkreślać ku jej niezadowoleniu.

Potrafiła przewidzieć jego pewne reakcje, temu nie mogła zaprzeczyć, nie bez powodu nadal nie zdążyła się ubrać. Wiedziała, że trudno mu będzie oderwać od niej spojrzenie, to było oczywiste. Zwłaszcza, że dawno nie mieli podobnej okazji, dawno nie było im tak razem lekko. To było całkiem miłą odmianą, postanowiła więc korzystać ze wszystkich możliwych okazji.

Ich drogi przeplatały się ze sobą wiele razy. Łączyły ich chyba wszystkie możliwe ramy relacji. Zaliczyli momenty, kiedy mierzyli się lodowatym spojrzeniem, etap przyjaźni i w końcu ten najbardziej właściwy - gdy dotarło do nich, że faktycznie chcą od siebie czegoś więcej. Znali się wyjątkowo dobrze, widzieli siebie w najlepszych i najgorszych monetach, zresztą do tego drugiego nigdy nie wracali. Momentu słabości, który nie powinien mieć aktualnie odzwierciedlenia w tym, co się pomiędzy nimi działo, chociaż wcale nie zdarzył się tak dawno. Pozwolili się sobie zatracić w tym najprostszym, najbardziej przyziemnym pragnieniu. Kiedyś, wcale nie tak łatwo przychodziło im panowanie nad swoimi rządzami, ale jakoś udawało im się to robić, bo bali się starty - wtedy nie mieli już nic do stracenia, więc po prostu sięgnęli po to, co było pod ręką. W ich przypadku to nie powinno być właściwe, więc nie wracała do tej sytuacji nigdy więcej, chociaż przecież nikogo więcej poza sobą tym nie skrzywdzili. Konsekwencje tego pamiętnego wieczora dopiero miały nadejść.

- Najbardziej wyjątkowy ze wszystkich, nie bez powodu jesteś mój. - Musiała to podkreślić, przecież Geraldine nie zainteresowałaby się kimkolwiek. Musiał być wyjątkowy, aby wzbudzić jej ciekawość. Od samego początku ich znajomości wydawał jej się być warty zainteresowania, te lata które razem spędzili to potwierdzały.

- Czekaj, czy Ty mi sugerujesz, że zrobiłeś to specjalnie? Wiesz, że nie musiałeś tego robić, prawda? - Och, oczywiście. Nie mogłaby grać czysto, nie w takiej sytuacji w jakiej się znaleźli, nie kiedy wiedziała, że chcą tego samego, tyle, że teraz te fory, które jej dawał wydawały jej się ciążyć. No bo niby jak to tak? Miał pewność, że będzie nadużywać tej karty? To nie brzmiało dobrze.

- Pottera w to nie mieszaj... - To była tylko i wyłącznie ich sprawa. Zdecydowanie wolała w tej chwili nie wyciągać Romulusa z kapelusza, jej zdaniem to nie było wskazane.

Ten ostatni czas był dla nich dosyć ciężki. Przeszli sporo rozmów, próbowali do siebie dotrzeć, w końcu im się to udało. Nie poddawała się, wręcz przeciwnie, gdy słyszała, że neguje to co ma mu do powiedzenia uderzała z jeszcze większą siłą, tylko po to, żeby w końcu dotarło do niego, że chcą tego samego. Musiał nadejść moment, w którym przestanie się bronić, to było oczywiste, zwłaszcza, że w pewnym momencie pękł i powiedział jej czego chce naprawdę. Nie mogła tego zignorować, naprawdę liczyła na to, że w końcu postąpią właściwie. Wreszcie tak się stało, wreszcie znowu mogli patrzeć na siebie w ten sposób. Cieszyła się, że tym razem nie odpuściła tak szybko, że walczyła, bo osiągnęła zamierzony cel.

- Co robię? - Odparła, jakby nie miała zielonego pojęcia o tym, że zdaje sobie sprawę, w jaki sposób działa na niego dotyk jej ust. Wiedziała o tym przecież, była tego świadoma, nie zamierzała jednak przestawać, bo dlaczego miałaby to zrobić? Za bardzo ją do niego ciągnęło. Chciała napawać się w pełni tą zmianą, która się wydarzyła. Wreszcie, znowu wszystko wydawało się być właściwe.

Poczuła dłonie na swoich biodrach... co było tylko i wyłącznie oznaką tego, że jej metody działały. Roise nie mógł trzymać rąk przy sobie i bardzo dobrze, przecież do tego zmierzała.

- Tego się nie spodziewałam... - A powinna, bo przecież od zawsze powtarzali sobie, że nic nie muszą. To było dla nich typowe. Nigdy nie brali takich słów szczególnie poważnie, zawsze lubili podkreślać to, że robią wyłącznie to, na co mają ochotę, najwyraźniej znowu się to działo.

Nie spodziewała się tego, co miało nadjeść. Ambroise zareagował dość spontanicznie, ale miał doczynienia z poważnym przeciwnikiem, może nie mogła przewidzieć jego ruchów, ale mogła zareagować dość szybko. Nie wahała się ani chwili (nie byłaby sobą, gdyby to zrobiła).

Próbował podnieść ją nad ziemię, gdy tylko dotarło do niej co chce zrobić, spróbowała zatrzymać się na swoich nogach na ziemi, nie mogło być zbyt prosto, prawda? Lubiła mieć władzę nad tym, co działo się wokół niej. Nie chciała pozwolić mu przerzucić sie przez ramię, zamiast tego, zgrabnym ruchem pchnęła go w kierunku łóżka, była w końcu sprytna i szybka, czyż nie?



Rzut W 1d100 - 84
Sukces!
na utrzymanie się na nogach

Rzut W 1d100 - 97
Sukces!
teraz na popchnięcie bo, czemu nie
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości
Podsumowanie aktywności: Geraldine Yaxley (17208), Ambroise Greengrass (27704)


Strony (4): 1 2 3 4 Dalej »


  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa