• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Scena główna Aleja horyzontalna v
« Wstecz 1 2 3 4 5 … 10 Dalej »
[08.09.1972] Almost | Geraldine & Ambroise

[08.09.1972] Almost | Geraldine & Ambroise
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#1
26.03.2025, 00:54  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 13.09.2025, 22:51 przez Król Likaon.)  
adnotacja moderatora
Rozliczono - Geraldine Yaxley - osiągnięcie Badacz Tajemnic III
Rozliczono - Ambroise Greengrass - osiągnięcie Badacz Tajemnic II

08.09.1972, Aleja Horyzontalna

Nie zamierzała teraz rozgrzebywać tego, co wydarzyło się przed chwilą. Miała świadomość, że ich to nie ominie. Roise potrafił być kurewsko upierdliwy w takich sprawach. Zawsze miał swoje zdanie, nawet jeśli jej się za bardzo nie podobało. Miała świadomość, że zareagowała dość porywczo, to też nie powinno być dla niego niczym nowym. Widziała coś, postanowiła zareagować, zrobiła to zbyt pochopnie, ociężale, nie udało jej się dotrzeć do tej kobiety. Jej wina. Gdyby nie to, że ją powstrzymał... cóż pewnie by się jej udało, zresztą nawet z jego reakcją, była bardzo bliska wtrącenia się w nieswoja sprawę. Ten zwyczaj nie był może szczególnie dobrze widziany, miała tego świadomość, ale nie umiała przejść obojętnie wobec krzywdy niewinnej osoby. Na pewno czekało ja tłumaczenie się ze swoich czynów, kiedyś przeżyli podobna rozmowę, mieli to za sobą. Coś mu obiecała, nie do końca jednak była w stanie dotrzymać słowa. Reagowała instynktownie - ktoś cierpiał, ona się w to angażowała. Tak już miała.

Jednak nie tym razem. Gruz oddzielił ja od nich, nie mogła się przez niego przedrzeć, może i by mogła, ale wiedziała, że kosztowałoby ją to zbyt wiele czasy, a tego nie mieli. Musieli się spieszyć, by zobaczyć, czy jej mieszkanie jeszcze stało, czy kamienica była bezpieczna, bo przecież mieli wyciągnąć z niej Astarotha.

Nie miała problemu z tym, aby wykonywać kolejne polecenia, złapała go w pasie, tak jak ją prosił. Teraz to on prowadził ich między wąskimi alejkami. Miała świadomość, że był w tym lepszy od niej, na pewno czuł się pewniej, niczego to jednak nie zmieniało.

Yaxleyówna nie do końca była zadowolona z tego, że nie udało jej się spełnić swojego celu. Miała prawo być rozczarowana, ale nie skupiała się na tym teraz, bo mieli kolejne rzeczy do odhaczenia.

Coraz więcej budynków obok nich zaczynało płonąć. To nie wróżyło niczego dobrego. Była umorusana w popiele, nie mogła oddychać, niby mogła, ale nie tak jak chciała, czuła w płucach dym, który znalazł się tam podczas początku tego wieczora. Szal, który dostała od Roisa nie mógł zniwelować skutków pierwszego kontaktu z żywiołem. Wiedziała, że to nie wróżyło niczego dobrego, a konsekwencje pewnie będą się za nimi ciągnęły zdecydowanie dłużej.

Nie zamierzała się jednak stawiać, zaliczyła jedną próbę - nie wyszła, więc podążyła za nim dalej, po prostu zareagowała na jego oczekiwania, chciał, aby szła z nim w głąb tej uliczki - to to zrobiła, trzymając mężczyznę dość mocno pod swoją dłonią. Nie chciała go zgubić, to było jedynym, czego była pewna. Nie mogła zgubić Roisa, mimo, że w tej alejce, w której się znaleźli nie było zbyt wielu ludzi, to nadal nieco obawiała się tego, że mogą zniknąć sobie z widzenia. Nie mogła na to pozwolić, za bardzo jej na nim zależało.

Wyłonili się w końcu z jednej z uliczek i ponownie znaleźli na Horyzontalnej. Miała nadzieję, że zaraz znajdą się w miejscu, na którym najbardziej jej w tej chwili zależało, liczyła na to, że kamienica nadal stoi, że jej domu nie pochłonął ogień. Mimo tych nadziei, nie do końca wiedziała, czy była gotowa na widok jaki zastanie.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#2
26.03.2025, 02:26  ✶  
Nie było cienia szans na to, że ominie ich rozmowa o tym, co tak właściwie stało się chwilę wcześniej w alejce. O tym, co sprawiło, że jego dziewczyna kolejny raz postanowiła postąpić tak, jakby zupełnie straciła jakąkolwiek trzeźwość umysłu. Dyskusja (zapewne całkiem zażarta; w końcu nie mieli prowadzić jej po raz pierwszy) odnośnie tego, jakie to miało faktyczne konsekwencje. Jak mogłoby się skończyć, gdyby nie to, że czas tym razem zadziałał na ich korzyść.
Zwlekanie zazwyczaj nie było dobre. Zwłaszcza w obliczu dramatu takiego jak ten, gdy ogień coraz szybciej pochłaniał zupełnie niegotowy na to Londyn. Każda kolejna minuta mogła zaważyć o być albo nie być. O tym jak będzie wyglądać ich życie, gdy uda im się wydostać z tego piekła. O dniach następujących po kataklizmie, nad którym nikt nie panował.
Jeszcze rano podchodzili do tematu z zupełnie innej strony. Rozmawiali o nich. O wspólnej przyszłości. Podjęli pierwszy dosyć gwałtowny, zdecydowany krok w celu wyrwania się z tej pętli, w którą wpadli. Jasno nazwali się swoimi. To było dla niego kurewsko ważne. Szczególnie po tym wszystkim, przez co przeszli przez ostatnie dwa lata.
Jeszcze wczoraj w nocy nie miał zupełnie żadnej nadziei na to, że poranek przyniesie im ten rodzaj ulgi. Powolną szansę na odkupienie. Naprawienie błędów, wyjaśnienie sobie wszystkiego na nowo. Stworzenie wspólnego domu na zupełnie innych zasadach niż wcześniej, bowiem oboje zdawali sobie sprawę z tego, że nie mogą już wrócić do przeszłości.
Tyle tylko, że ani przez sekundę nie sądził, że w takiej sytuacji będzie zmuszony kolejny raz prowadzić dokładnie tę samą dyskusję. Jedną z ich dwóch najbardziej zażartych kłótni, jakie przeprowadzili w tamtym okresie. Pierwsza dotyczyła jego powrotu po pięciu dniach. Druga tego, czego dopuściła się Geraldine pod wpływem impulsu i chęci ratowania znajomych mugolaków.
Choć może raczej bandy tchórzliwych szlam? Ambroise miał naprawdę różnych znajomych. Bywały osoby, o których był skłonny pomyśleć znacznie cieplej niż o innych z tej grupy społecznej. W zależności od humoru i nastawienia: z klasy magicznej niższego pochodzenia albo po prostu ze szlamoty. O niektórych był w stanie wydać osąd, że mieli niemalże tak duży potencjał jak osoby czystszego pochodzenia i było trochę szkoda, że nie urodzili się we właściwych rodzinach, no ale...
Nigdy nie próbował przesadnie ukrywać tego, że od dziecka był wychowany w bardzo określony sposób. Często gęsto czyniło to z niego nie tylko konserwatystę czy tradycjonalistę, ale wręcz najprawdziwszą zatwardziałą konserwę. Magiklasistę, magirasistę - jak zwał tak zwał.
Mimo wszystko, rozróżniał jednak czarodziejów rozrzedzonej krwi zachowujących się właściwie. Ci zasługiwali na szacunek. Stopniowany zależnie od tego, kim dla niego byli i w jakich okolicznościach ich spotykał, ale wciąż. Z drugiej strony były też jebane szlamy. Szmaty pokroju tamtej (godnej stracenia) głowy rodziny, która uciekła z pola swojej bitwy, pozostawiając na nim kogoś, kogo ta walka nie powinna dotyczyć.
Tylko kilka chwil dzieliło ich od tragedii. Od sytuacji, w której to on znalazłby się na miejscu przyjaciela stojącego na cmentarzu niespełna kilka tygodni później. Chowającego ukochaną kobietę. Kogoś, kto nigdy nie powinien znaleźć się w tamtej sytuacji. W zasięgu morderczego zaklęcia rzuconego w kogoś innego. W cudzym starciu.
Roise nie popierał mordowania kogoś za pochodzenie. Znęcania się za coś, co nie zależało od ofiary. Uderzania w słabsze jednostki bardziej podatne na ataki wyłącznie dlatego, że znalazły się pod ręką albo nie były w stanie bronić się przed atakiem.
Uznawał hierarchię magicznego społeczeństwa. Nie był za wymuszonym postępem, parytetami, zmianami na siłę. Pchaniu się mugolaków tam, gdzie nie powinno ich być. Ale nie był po stronie popleczników Voldemorta. Nigdy nie miał być. W tej walce nie chciał opowiadać się po którejkolwiek stronie.
We własnych oczach był zupełnie neutralny, nawet jeśli kilkukrotnie zdarzyło mu się postąpić mniej racjonalnie, bardziej pochopnie. Nieprzemyślane, za to idąc za głosem serca, które mimo wszystko w dalszym ciągu miał. Nieważne, co zapewne obecnie zasugerowałaby mu Rina. Znajdowało się na właściwym miejscu.
W tym momencie przy niej. Dokładnie tam, gdzie powinno być. Nie mógł jej stracić. Nie zamierzał pozwolić dziewczynie na to, żeby zmieniła tę część ich dawnych ustaleń. Z taką narracją, do jakiej dążyła jeszcze przed chwilą nigdy nie miał się zgodzić.
Musiała brać pod uwagę jego zdanie. Może nie łączyły ich oficjalne układy. Nie wzięli ślubu, mimo upływu lat. Nie byli po słowie. Nie mieli też dzieci. Być może zaledwie dziś rano nie wiedzieli, na czym stoją. A jednak skoro chcieli spędzić razem życie, nie pisał się na to, żeby trafić ją pod gruzami kamienicy zaledwie kilka godzin po tym jak na powrót zaczęli planować przyszłość.
Może w dalszym ciągu był trochę zbyt zjeżony. Nastroszył się, napinał mięśnie pod uściskiem ramienia Yaxleyówny obejmującej go od tyłu, gdy przeciskali się między ludźmi. Oddychał ciężko, zdecydowanie nie miarowo. A jednak czy naprawdę musiał mówić, że miał do tego całkowite prawo? Sama mu je kiedyś dała. Obecnie wyłącznie egzekwował swoją część umowy. Mógł być wściekły, bo nie po to kluczyli bocznymi alejkami, żeby zginąć tam w ten sposób. Usiłując ratować kogoś, kto i tak był spisany przez los na straty.
Mieli swój cel. Nie powinni tracić go z oczu. W tym momencie było nim dostanie się do kamienicy, z której wyszli zaledwie przed kilkoma godzinami w zupełnie innych nastrojach. Teraz wokół panował chaos. Ludzie niemalże tratowali się nawzajem. Przepychali się bez jakiegokolwiek zastanowienia, kierowani najdzikszymi instynktami.
A oni? Byli naprawdę blisko. Wystarczyło jeszcze tylko przejść przez największy tłum. Przez skupisko ludzi kłębiących się na Horyzontalnej. Podążyć na ukos, znaleźć się praktycznie przy samym budynku. Teraz trudno było stwierdzić jak bardzo płonącym. Z tej perspektywy wszystko wyglądało niczym zatopione w fali ognia.
- Trzymasz mnie? - Rzucił przez ramię, starając się zabrzmieć jak najgłośniej, choć szanse na to, że go usłyszała były nikłe.
Mimo wszystko musiał spróbować.
- Kiedyś zrozumiesz - tym razem nie podniósł już głosu, mówił to bardziej do siebie niż do niej.
Mimo wszystko liczył na to, że to rzeczywiście kiedyś się wydarzy. Nie mogła wściekać się na niego do końca świata, prawda? Zwłaszcza, gdy zdawało się, że ten już nadszedł.


Gram pod zawadę Uparciuch (I) oraz efekty połączenia zawad Gigant (I) i Tafefobia - strach przed byciem pogrzebanym żywcem (0) w wydarzeniach z poprzednich wątków.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#3
26.03.2025, 11:15  ✶  

Wiedziała, że jej to nie ominie, nie była z tego powodu szczególnie zadowolona, ale tak już musiało być. To nie był pierwszy raz... prawda? Tak już miała, nie do końca potrafiła być obojętna na krzywdę innych, nie kiedy znajdowali się na wyciągnięcie ręki, kiedy faktycznie mogła im pomóc. Jasne, zdawała sobie sprawę, że powinni się spieszyć, priorytetyzować swoich najbliższych nad obcymi, ale nie zawsze potrafiła to robić. Nie, kiedy wydawało jej się, że wystarczy chwila, aby pomóc tej kobiecie. Nie wątpiła w to, że Ambroise miał na ten temat inne zdanie, nawet bardzo inne, widziała wkurwienie w jego oczach, kiedy wyrwała się z jego uścisku. Musiał jej wybaczyć, prawda? Musiał, wiedział, że nie zawsze zachowywała się racjonalnie. Dosyć często jej emocje decydowały za nią, wbrew wszelkiemu rozsądkowi. To powinno się zmienić, ale ostatnio jej życie było pełne irracjonalnych decyzji, wypadało nieco od tego odejść, skoro dzisiejszego ranka zdecydowali się do siebie wrócić. Miała dla kogo żyć, prawda? Chyba z przyzywczajenia o tym zapomniała i zachowywała się tak, jakby wcale jej nie zależało. Z drugiej strony była pewna, że poradziłaby sobie z tym osobnikiem, nie bała się stanąć w oko w oko z innym czarodziejem, bo była świadoma swoich umiejętności.

Nie mogła jednak przewidzieć do końca tego, co stało się z okolicznym budynkiem. Nie spodziewała się, że runie, tuż przed nimi. Gdyby zareagowała szybciej mogłaby się znaleźć pod tymi gruzami. Nic takiego się nie stało, była bezpieczna, ale nie miała wątpliwości, że Ambroise zrobi jej całkiem długi wykład na temat tego, co by było, gdyby jednak stało się inaczej. Nie była chyba na to gotowa, dobrze, że póki co nie miał takiej możliwości. Może później będzie mniej wkurwiony i nie opierdoli jej tak bardzo. Pozostawało mieć nadzieję, czyż nie?

Yaxleyówna miała świadomość, jak wygląda ten świat. Wiedziała, że porządek powinien zostać zachowany. Nie przeszkadzało jej zupełnie to, że czystokrwiści byli lepiej traktowani, nie bez powodu ten układ działał przez lata. Jej pochodzenie sporo jej ułatwiało, naprawdę to doceniała, tyle, że nie była w stanie zaakceptować tego, że ktoś krzywdził ludzi przez to, że nie byli jak oni. Jasne, powinni znać swoje miejsce, wiedzieć do kogo faktycznie należy ten świat, ale nie wyrażała aprobaty na to, żeby mordować ludzi w imię jakichś poglądów. To jej nie odpowiadało, dlatego też nie miała problemu z tym, aby zadecydować tak, a nie inaczej, by spróbować się postawić, kiedy komuś na jej oczach działa się krzywda.

Nie zamierzała angażować się nigdy w tę wojnę, bo przecież nie dotyczyła ona jej w żaden sposób. Miała swoje poglądy, które nie były aż tak bardzo drastyczne jak niektórych czystokrwistych, ale była w tym wszystkim człowiekiem, który nie godził się na krzywdzenie ludzi na jej oczach, tylko tyle, a może aż tyle?

Udało im się wydostać z uliczki. Znajdowali się całkiem blisko kamienicy, w której znajdowało się jej mieszkanie. Póki co budynek stał, ulżyło jej - Astaroth musiał być bezpieczny, no, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Kamień z serca. Nie miała pojęcia, czy ogień nie dotrze tam przed nimi, wszędzie wokół bowiem można było dostrzec tańczące płomienie.

Pozostawało tylko przepchnąć się do niego jakoś przez ten tłum ludzi, który znajdował się na chodniku i ulicy. Powinni sobie z tym poradzić, byli już tak blisko, bardzo blisko.

Zamiast odpowiedzieć, po prostu złapała się go mocniej, żeby poczuł, że się go trzymała. Nie miała pojęcia, czy ją usłyszy, bo przecież wokół było strasznie głośno. Krzyki dochodziły do nich chyba z każdej strony, ciężko było się skupić.

Och, nie wątpiła w to, że kiedyś zrozumie. Nie skomentowała jednak teraz jego słów, była zirytowana, że nie udało jej się zareagować na czas, mogła pomóc tej kobiecie, nie udało jej się tego zrobić. Nic się jej przy tym nie stało. Sprawa była jasna, nie było tutaj nic do zrozumienia poza tym, że mogła działać szybciej, wiedziała, że Roise miał co do tego zupełnie inne zdanie, pokazywał to całym sobą. Liczyła na to, że jej wybaczy. Mieli doświadczenie spowodowane z podobnymi wydarzeniami w przeszłości, naprawdę starała się zrozumieć jego zdanie. Pokłócili się o to okropnie, ale jak widać nie była w stanie zachować się inaczej, to był odruch, po prostu odruch. Przychodziło jej to zupełnie naturalnie, bo nigdy nie zastanawiała się za bardzo nad konsekwencjami swoich czynów, nie kiedy działo się wokół niej coś takiego.

Nie było jednak sensu teraz nad tym dywagować, nie kiedy znajdowali się tak blisko domu. Musieli wejść do środka i znaleźć Astarotha, to było w tej chwili ich celem.



// Zawada: Porwyczy
Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#4
26.03.2025, 12:13  ✶  
Znowu to robili. Nie minęło kilka godzin błogiej ulgi od ostatnich napięć i kłótni, od braku zrozumienia, od stawania po przeciwnych stronach barykady. A oni ponownie znaleźli się w tym położeniu. Może nie identycznym do tego, jakie miało miejsce między nimi przez ostatnie półtora roku, ale nie dało się nie zauważyć, że cała sytuacja wywarła wpływ na ich oboje.
Tym razem powrócili do momentu jeszcze bardziej oddalonego w czasie. Do tamtej paskudnej chwili w samym środku stycznia. Do nocy, gdy dookoła też płonął ogień. Tyle tylko, że ogarnął trzy domy na samym skraju miasteczka. Praktycznie na uboczu. Prawie pośród łąk, które nie miały szans zająć się ogniem i zaprószyć go dalej, bo reakcja okolicznej ludności była szybsza.
A jednak tamten wczesny wieczór i późniejsza noc trwale wyryły mu się w pamięci jako jednocześnie jedne z najciemniejszych i najbardziej zatrważająco jasnych momentów życia. Łuna ognia z domostwa podpalonego przez tych samych popleczników Voldemorta, z którymi walczyła wtedy Geraldine. Blask księżyca raz po raz znikającego za chmurami. Biały śnieg naznaczony popiołem niesionym przez lodowaty wiatr. Odbijającym światło pożaru.
Tamtej nocy niemalże ją stracił. W pewnym sensie nawet nie niemal, bowiem odsunął się zaledwie kilka miesięcy później. Nie chciał jeszcze bardziej narażać jej życia, mieszać dziewczynę w jego pokątne sprawy, które przez rozwój czarodziejskiej wojny stały się jeszcze bardziej niebezpieczne, ponure i ciemne.
Ciemne jak tamte godziny, kiedy nie wiedział, czy uda im się razem dotrwać do świtu. Nawet tuż po tym jak włączył się w walkę, gdy dał z siebie wszystko, co mógł. Był taki moment, kilka takich chwil, kiedy nie mógł mieć pewności, czy to cokolwiek dało. Nie pozwolił sobie czuć się bezsilny, ale to odcisnęło na nim swoje piętno.
Fakt, że nie był skory do mówienia o psychicznym koszcie, jaki wtedy ponieśli. Wspólnie. Jego też był kurewsko wysoki. W pewnym groteskowym sensie praktycznie tak duży jak Yaxleyówny. Ona cierpiała fizycznie, on miał świadomość. Widział prawie wszystkie makabryczne szczegóły. Zdawał sobie sprawę z tego jak blisko było, żeby to on, nie Cornelius jako pierwszy pochował jedną z ich grupy. Swoją ukochaną, najważniejszą dla siebie osobę.
Oczywiście nie omieszkał podzielić się tym faktem. Wyrzucić z siebie akurat tę część przemyśleń. Nie mówiąc o tym, jaki to miało wpływ na jego psychikę, za to jak najbardziej wyrzucając z siebie wyjątkowo dużo słów i określeń dotyczących samej sytuacji. To była jedna z ich najgorszych kłótni. Nie chciał musieć przerabiać tego nigdy więcej.
Właśnie do niej wrócili. Może jeszcze nie zaczęli rzucać w siebie argumentami i kontrargumentami. Nie mieli na to ani przestrzeni, ani czasu. Musieli jak najszybciej wrócić w okolice Alei Horyzontalnej, przebić się przez spanikowany tłum i odnaleźć najbliższych, jeśli to jeszcze było możliwe. Jeżeli tamte kamienice stały, nie płonąc tak, że nie było już ratunku dla uwięzionych w nich ludzi.
Ambroise usiłował myśleć trzeźwo. Próbował nie dać się ponieść najbardziej brutalnym wizjom. Stawiać w głównej mierze na akcje, ale jednocześnie nie zapominać o konieczności reagowania w jak najszybszy sposób na to, co działo się dookoła. Na języki ogni, snopy iskier i pękające szyby. Na serię wybuchów, której grzmot przetoczył się echem przez główną ulicę na kilkanaście sekund przed tym jak znaleźli się u ujścia alejki.
To było coś, co należało robić instynktownie. Na te przeczucia musieli zwracać uwagę. Ufać tym odruchom, które nakazywały im gwałtownie stanąć w miejscu. Swoim oczom, nawet jeśli nie miały błyskawicznego połączenia ze sformułowaniem myśli. Swoim uszom, nawet jeśli za doznaniami dźwiękowymi również nie od razu szła jasna konkluzja. Gdy coś wydawało się rażąco nie tak, coś niewątpliwie było nie tak.
Abstrahując od tego, co było najbardziej dostrzegalne: Londyn płonął, panika i ogień ogarniały ulice, nikt nie zarządzał ewakuacją, nie było akcji ratunkowej ani grup próbujących walczyć o zduszenie żywiołu. Nikt kompetentny nie gasił ognia. Pośród mrowia ludzi nie sposób było wypatrzeć ministerialne mundury. Jeżeli tak były, to ich właściciele byli bezradni.
Paradoksalnie, Roise zdawał sobie sprawę z tego, że w tamtym momencie w zaułku jego dziewczyna taka nie była. Tak. Nie wątpił w to, że poradziłaby sobie z oprawcą w starciu jedna na jednego. A przecież miała obok siebie jeszcze jego. Nie stanąłby jak kołek, niezależnie od swoich przekonań. Najpewniej udałoby im się zainterweniować. Ocaliliby tamtą kobietę. Zajęliby się sprawcą. Geraldine sama też z pewnością dałaby radę.
Tyle tylko, że w swoim nagłym przypływie skłonności bohatersko-samobójczych zupełnie zignorowała wpływ otoczenia na sytuację, w której się znaleźli. To mógł być śmiertelny błąd. On zdawał sobie z tego sprawę. Nie mówiąc już o tym, co poniekąd zdążył jej zaprezentować w pełnej krasie: dokonywał oceny ważności przypadków. Tego, gdzie i z kim potrzebowali teraz być. Kto ich potrzebował.
Tamta czarownica miała pecha znaleźć się na samym szarym końcu łańcucha. Mogliby jej pomóc, gdyby rzucili wszystko. Jeśli porzuciliby część szans na powodzenie w ratowaniu innych, ważniejszych ludzi. Jeżeli byliby gotowi zaryzykować znalezienie się pod gruzami budynków. Śmierć za ideę.
Nieswoją ideę. W wojnie, która nigdy nie powinna ich dotyczyć.
- Nie możesz ocalić wszystkich - odezwał się, gdy poczuł mocniejszy ścisk w pasie.
Nie unosił głosu, nie próbował przekrzyczeć hałasu, przebić się ponad kakofonię chóru śmierci i zniszczenia. Nie sądził, aby mogła go zatem usłyszeć. Na ułamek sekundy przykrył dłonią jej przedramię. Trochę łagodniej, mniej zjeżony i zesztywniały.
Nadal był wściekły o tamten pokaz heroicznej głupoty. Nie miało mu to przejść zbyt szybko. Ale nie chciał zachowywać się zupełnie jak ktoś, kto nie bierze pod uwagę uczuć najważniejszych dla niego osób. Zwłaszcza w takim momencie jak ten, gdy każda sekunda mogła być ich ostatnią. Żywioł był nieprzewidywalny, tłum jeszcze bardziej.
A jednak musieli ruszyć, więc dokładnie to zrobił. Zaczął przepychać się przez tłum, torując sobie drogę. Tym razem już nie próbował szukać luk i luźniejszych miejsc. Żadnych nie było.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#5
26.03.2025, 14:11  ✶  

Miała świadomość, że tamtego styczniowego dnia znalazła się bardzo blisko zasłony. Nie był to jednak pierwszy raz. Nie pierwszy raz spoglądała śmierci w oczy, nie pierwszy raz udało jej się z nią dogadać, wymknąć z jej ramion. Może przez to trochę bagatelizowała sprawę? Przynajmniej częściowo. Wiedziała, że przyjdzie moment, w którym nadejdzie jej czas na to, aby zakończyć swój żywot, ale czuła, że to jeszcze nie teraz. Miała przed sobą w końcu mieć wiele wspaniały lat u boku swojego mężczyny. Faktycznie nie powinna prowokować takich niepotrzebnych sytuacji, bo jej życie i bez tego było ich pełne. Jednak przytrafiały się momenty, w których nie do końca panowała nad swoim temperamentem. To był jeden z nich. Mogła zaryzykować, prawie to zrobiła, nie zdążyła, trudno. Nic się jej nie stało, w przeciwieństwie do tej kobiety, która zniknęła za zapadającym się budynkiem. Pozostawało mieć nadzieję, że jakoś uda jej się wyjść stamtąd cało, że tamten mężczyzna nie zrobił jej krzywdy, tyle, czy Yaxleyówna naprawdę była na tyle głupia, aby w to wierzyć? No nie do końca. Jeśli ona jej nie pomogła, nikt tego nie zrobił. Może więc śmierć była dla niej lepszym rozwiązaniem, wiedziała, że poplecznicy Czarnego Dzbana nie mają sumienia, a było wiele rzeczy gorszych od śmierci. Śmierć czasem okazywała się być mniej bolesna od tego, co mogli zrobić człowiekowi.

Nie było jednak sensu się nad tym teraz rozdrabniać. Nie pomogła jej, nie wróciła się, znajdowali się już w inynm miejscu. Zmierzali w stronę jej mieszkania, już zaraz mieli zobaczyć, czy pochłonął je ogień, czy nie, sprawdzić, czy jej brat był bezpieczny. Na tym się teraz skupiała. Cel był jeden - Roth. Wyciągnięcie go z kamienicy i zabranie w bezpieczne miejsce. Nie mogła myśleć o kobiecie, której nie udało jej się uratować, gdy w gre wchodziło życie, a raczej nieżycie jej brata. Już raz go straciła, już raz odszedł z tego świata, gdy trzymała go w ramionach, nie zamierzała powtórzyć tego doświadczenia, nie tym razem.

Miasto zajmowało się ogniem. Nie dało się nie zauważyć, że w Londynie nie było już dłużej bezpiecznie. Musieli stąd spierdalać, jak najszybciej. Zająć się swoimi najbliższymi. To powinien być jej cel, jasne, tyle, że jej natura nie pozwalała Yaxleyównie przechodzić obojętnie wokół krzywdy innych. Tym razem musiała się skupić na sobie i swoich najbliższych, tak. Docierało to do niej coraz bardziej, zwłaszcza, gdy widziała te tłumy ludzi, które przepychały się przez Aleję Horyzontalną.

- Wiem. - Nie potrzebowała, żeby teraz Ambroise ją uświadamiał. To nie był odpowiedni moment na takie rozmowy. Zresztą ledwie go słyszała. Nie wątpiła, że to, co się wydarzyło będzie powodem ich pierwszej poważnej kłótni jako pary, którą ponownie stali się tego ranka. Na pewno wrócą do tego tematu.

Zamiast się jednak teraz na tym skupiać ruszyła przed siebie, przepychała się w stronę swojego domu. Nie miała najmniejszych oporów przed tym, aby zachowywać się jak wszyscy inni. Gdy trzeba było korzystała z łokcia, którym odpychała od nich ludzi. Znajdowali się zdecydowanie zbyt blisko nich. Na szczęście idąc z prądem zdołali dotrzeć do drzwi wejściowych. Odwróciła się jeszcze, mimo, że czuła dłoń Roisa na swoim ciele, aby się upewnić, że na pewno jest tuż za nią.

Już miała nacisnąć klamkę, kiedy usłyszała swoje nazwisko. Sięgnęła po różdżkę, bo przeczuwała, że nie wróży to niczego dobrego. Miała świadomość, że podczas takich wydarzeń wszyscy czystokrwiści byli wrzucani do jednego wora. Łatwo było winić ogół o to, co działo się aktualnie na świecie.

Mężczyzna - podejrzewała, że mugolak próbował rzucić w jej stronę zaklęcie czarnomagiczne. Zareagowała naturalnie, szybko, machnęła różdżką, aby wyczarować tarczę, od której miało się odbić zaklęcie, które pofrunęło w jej stronę. Tak naprawdę nie wiedziała, czy udało mu się je rzucić, instynktownie postanowiła naszykować się na najgorsze. Musiała się obronić.

Nie mogła pozwolić na to, żeby jej, czy Ambroisowi stała się krzywda tylko przez to, że należeli do rodzin czystej krwi. Kurwa, przed chwilą sama była skłonna rzucić się w obronie mugolaczki, a teraz ktoś z nich bez najmniejszego oporu atakował ich. To nie było normalne. Rzuciła pod nosem soczystą kurwę, niezadowolona zupełnie z takiego obrotu sytuacji. Wiedziała, że Roise nie będzie miał najmniejszych oporów przed tym, aby wyciągnąć to przy ich zbliżającej się kłótni. To był idealny argument za tym, żeby pokazać jej jaka była głupia i nawina.



// AF, rozproszenie
Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#6
26.03.2025, 15:22  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 26.03.2025, 15:24 przez Ambroise Greengrass.)  
Starli się. Wystarczyło zaledwie kilka godzin, aby stanęli przed pierwszym zalążkiem małżeńskiego sporu. Ich miesiąc miodowy potrwał wyjątkowo krótko. Nawet nie zdążyli porozmawiać o większości kwestii. Powinni cieszyć się nową rzeczywistością. Tymczasem prawie ich ona przygniotła. Również dosłownie, co było chyba najgorszą rzeczą, jaką mógł sobie wyobrazić.
Próbował być dobry, dla niej, nawet jeśli nigdy nie ukrywał tego, jakie żywi przekonania. Mimo wszystko wciąż starał się zachowywać właściwie. Mieć standardy. Nie przekraczać granic. Nie gryźć i nie szczekać w sposób, który dogłębnie by ją ranił. A przede wszystkim nie sięgać po inwektywy.
Poza tymi godnymi pożałowania kłótniami, jakie urządzali sobie praktycznie przy każdej możliwej sposobności, która nadarzyła się tego lata. A szczególnie w przeciągu ostatniego tygodnia, gdy bez dwóch zdań spędzali ze sobą naprawdę dużo czasu, niemalże całe dnie. Ambroise raczej nie miał tej niewdzięcznej, parszywej skłonności do zniżania się tak bardzo, żeby korzystać z podobnych określeń. Przynajmniej nie wprost.
Z jego ust praktycznie nigdy nie padały podobne słowa. Nie korzystał z wyzwisk wobec swojej dziewczyny. Nie miał najmniejszego problemu z tym, by nazwać tak jej młodszego brata albo wprost syknąć na Roselyn, gdy strzelała mu fochy na samym środku Pokątnej. Wtedy byłby w stanie nazwać siostrę głupią. Wobec Geraldine też mu się to ostatnio zdarzyło. To określenie padło nawet dokładnie w towarzystwie zarzutu o naiwność, ale był wtedy cholernie rozstrojony i rozchwiany.
W standardowych (jak to w ogóle brzmiało?) sytuacjach raczej posuwał się do oceny zachowań. Sięgał po kategoryzowanie tych wszystkich decyzji i uczynków. Nie po bezpośrednie zarzuty odnośnie osoby. No. Przynajmniej nie w przypadku jego dziewczyny. Toteż z pewnością zamierzał nie szczędzić Rinie swoich eksperckich opinii. Tyle tylko, że nawet w tym momencie i w tak głębokim stanie zbulwersowania raczej nie zamierzał sięgać po wyzwiska.
To jej zachowanie było skrajnie głupie. Wręcz debilne. Nie ona. Ona była...
...łatwowierna? Tak, może rzeczywiście w dalszym ciągu mógł ją nazwać naiwną. Niby rozmawiali o tym, że to nigdy nie był świat ani miejsce dla idealistów. Jednakże Yaxleyówna w pewnych momentach zachowywała się tak, jakby zupełnie nie była tego świadoma. Z jednej strony ta opinia opuściła jej własne usta. Z drugiej?
No właśnie. Był na nią zły. Nawet nie zamierzał tego ukrywać. Ta noc uświadamiała mu, że tak naprawdę nic nie uległo żadnej zmianie. Jednocześnie wszystko się zmieniło, a jednak niektóre kwestie pozostawały brutalnie jasne i niezrozumiałe.
Gdyby go przy niej nie było, niechybnie wjechałaby z kopa w tamtego mężczyznę. Być może, ba, z dużym prawdopodobieństwem ocaliłaby nieznajomą. Wzięłaby na siebie uwagę czarodzieja. Ten musiałby wypuścić swoją ofiarę, żeby odbić atak. Tyle tylko, że jednocześnie nie było gwarancji, że czarownica umknęłaby wtedy przed walącym się gruzem. Być może zginęłaby na miejscu. Możliwe, że wszyscy troje staliby się ofiarami żywiołu i własnej porywczości.
Kolejnymi statystykami dla niewydolnego systemu, który nie był w stanie kontrolować sytuacji. A jeśli nie? Jeżeli mugolaczka dałaby radę uciec. Wybiegłaby z powrotem na ulicę i co dalej? Z pewnością nie zaczęłaby szukać pomocy dla swojej bohaterki z przypadku. Kto tak naprawdę pochyliłby się, żeby pomóc Geraldine?
Nikt. No właśnie. Nikt. Kolejny raz zostałaby sama w cudzej walce. Starłaby się o nieswoje ideały. A może jej własne rzeczywiście się zmieniły? Nie rozmawiali o tym, jakie mają podejście. Nie wobec tylu wydarzeń, przez które przeszli w ostatnich latach. Możliwe, że w jakimś momencie faktycznie to stała się wojna jego dziewczyny.
Nie chciał tego wiedzieć. Potrzebował zdawać sobie sprawę z tego, w jaki sposób teraz na to patrzyła. Nie po to, żeby próbować szykować się na najgorsze. Po to, aby w razie konieczności spróbować wybić jej to wszystko z głowy. Choć niechybnie miał w tym ponieść klęskę. Mniejszą bądź większą. Jakąś na pewno.
Mogła mu ponownie obiecać, że nie będzie postępować całkowicie pochopnie. Że zacznie zwracać uwagę na otoczenie, na szanse powodzenia, na te wszystkie drobne detale mogące nieoczekiwanie zaważyć na wyniku pozornie wygranej walki. Na zmienne, których z pewnością nie dostrzegała, gdy chciała rzucić się dziś z pomocą.
Poniekąd naprawdę próbował ją zrozumieć. W końcu znał Geraldine. Kochał ją za to, kim jest. Za jej spojrzenie na świat. Nawet za te impulsywne zachowania. Nie mógł powiedzieć, że nie. Poznali się praktycznie od każdej strony. Musiał rozumieć jej podejście. Nie zamierzał go tolerować. Nie zawsze. Nie w okolicznościach, w których czuł, że może ją przez to stracić.
Mieli mieć przed sobą wiele lat. Niezliczone kolejne dni. Być może tym razem nie zamierzał zakładać jak długo w rzeczywistości miało trwać ich wspólne życie. To były niepewne czasy. Wszystko zmieniało się jak w kalejdoskopie. W jednej chwili było dobrze, w kolejnej musieli zapłacić cenę za odrobinę spokoju, jaki osiągnęli rano.
Nie wiedział, co by się stało, gdyby zostali w kamienicy. Tak jak prawie to zrobili, bo niemalże znów zaciągnęli się nawzajem do łóżka zamiast wychodzić w miasto. Czy teraz byliby w lepszym położeniu? A może w gorszym? O innych ścieżkach, którymi niemal podążyli zeszłej nocy nawet nie próbował myśleć. Nie planował zastanawiać się nad tym, co by było, gdyby rzeczywiście postanowili ostatecznie się rozstać.
Wiedział, że wtedy ta noc stałaby się jeszcze gorsza. A już nie było łatwo. Zacięcie brnął przed siebie, przepychając się przez tłum. W jednym celu: po to, żeby dotrzeć do mieszkania, które opuścili zaledwie kilka godzin temu. Po Astarotha. W celu upewnienia się, czy nic mu nie było.
Jednak przede wszystkim kierowało nim teraz coś innego. Nie chciał tego nazwać strachem, obawą bądź też przytłoczeniem. Dusił w sobie emocje, zamiast tego jeszcze bardziej sztywniejąc. Zionąc irytacją, ale także wyjątkowym samozaparciem. Nie zamierzał dać ich porwać tłumowi. Nie miał zamiaru dać się rozdzielić. Mieli przetrwać ten kataklizm. Razem. Znaleźć drogę ucieczki. Razem. Przeżyć to i dopiero wtedy przedyskutować wszystko, co wydarzyło się tej nocy. Razem. Choć bez wątpienia miał przy tym wiele do powiedzenia.
Nie zamierzał w to wnikać ani w żaden sposób interpretować swojego aktualnego zachowania. Ani powierzchownie, ani głęboko. Ani po to, żeby poczuć się usprawiedliwiony, ani po to, żeby usprawiedliwić się na zewnątrz. Przed ukochaną. To, co nim kierowało nie miało znaczenia. Liczyło się, że reagował na bieżąco.
Będąc w stanie w pewnym momencie bez ostrzeżenia przepchnąć dziewczynę z powrotem przed niego, żeby osłonić ją przed odrzutem drewnianej belki stropowej, która wystrzeliła w górę najpewniej z jednej z kamienic. Uderzyła w tłum naprawdę blisko nich. Momentalnie zamknął Geraldine w ramionach, odbijając w bok.
W mrowiu ludzi zrobiła się luka. Tyle tylko, że nikt nie spieszył się do tego, żeby ją wypełnić. Nie, gdy była spowodowana czymś takim. Gdy drewno nadal płonęło, zajmując ogniem ubrania ofiary. Martwej. Nie dało się tego nie dostrzec. Dramat wszechobecnego pożaru pochłonął kolejną ofiarę.
A jednak nie mogli zastanawiać się nad tym, co właśnie się wydarzyło. Zawiesić oczu na widoku. Na plamie krwi rozlewającej się pomiędzy kostkami brukowymi. Na językach ognia. Na swądzie płonącego ciała. Musieli przepchać się jak najdalej. Jak najszybciej. Więc pchnął Geraldine. Dokładnie w tym samym momencie, w którym i ona ruszyła do przodu.
Przepychali się dalej, walcząc z falą ściśniętych ciał. Prąc przed siebie na ukos. Nie zgodnie z prądem. To oznaczałoby rychłą zgubę. Nie mogli dać się ponieść w stronę Pokątnej. Nie, gdy wiedzieli jak to tam wyglądało.
Ambroise parł do przodu, zaciskając dłonie na ciele ukochanej, starając się nie puścić jej ani na ułamek sekundy. To także niechybnie by ich pogrążyło. A byli już tak blisko. Niemalże tuż przy samej kamienicy. Praktycznie na zewnętrznych schodkach. O dziwo nikt nie blokował im wejścia na stopnie. Znaleźli się prawie przy samych drzwiach. Tyle tylko, że jednocześnie stali się jeszcze wyżsi. Znacznie bardziej dostrzegalni.
Teraz byli zupełnie na świeczniku. A od strony grupy ludzi pod przeciwległą ścianą drugiej kamienicy posypał się grad wyzwisk. O dziwo wyjątkowo wyraźnie słyszalnych, nawet pomimo chaosu i hałasu. Być może było to związane z różdżką przyciskaną do strun głosowych przez dwóch z nich. Z pewnością o to chodziło. Zatrważające, że w tym całym piekle niektórzy wciąż wybierali bezmyślny atak zamiast próby przetrwania kataklizmu.
Słysząc swoje nazwisko, mimowolnie obrócił głowę w tamtym kierunku. Sekundę po tym jak zrobiła to Geraldine, której również nie oszczędzono tego personalnego akcentu. Oboje zostali zalani gradem inwektyw. Tyle tylko, że człowiek, który pił do niego i jego statusu, próbował skrzywdzić go (dobre sobie) wyłącznie słowami.
Ten drugi? Posunął się za daleko. Zdecydowanie za daleko. Tyle tylko, że trzymając ręce na talii Yaxleyówny, Greengrass nie był w stanie zareagować tak szybko jak zrobiła to jego dziewczyna. Oczywiście, puścił ją, sięgając po różdżkę, gotów rzucić zaklęcie. Tyle tylko, że wtedy wyrosła między nimi niemal niewidzialna, choć lekko wibrująca tarcza. Ta, od której odbiło się ogniste zaklęcie rzucone przez niedoszłego oprawcę.
Jeśli Ambroise chciałby zaatakować, musiałby zaczekać aż zaklęcie defensywne zostanie rozproszone albo samo się rozmyje. Inaczej też odbiłoby się od osłony. Nie mieli na to czasu. Otworzył usta do dziewczyny...
...a potem to zobaczył...
...plamę krwi na ubraniu czarodzieja. Ciemnoczerwoną różę na materiale w miejscu, którego nie dało się przysłonić. Drewnianą łodygę zabarwioną szkarłatem. Strużkę krwi w kąciku ust. Po co miał rzucać się na tego człowieka? Ryzykować życiem dla zemsty. Dla pięciu sekund kary. Mężczyzna już i tak był martwy. Obaj zdawali sobie z tego sprawę. Widział to, gdy ich spojrzenia się spotkały. Oczy tamtego były pozbawione blasku. To były tęczówki kogoś, kto zdawał sobie sprawę z tego, że nie przetrwa tej nocy. Nikt nie przyjdzie mu na pomoc, jego znajomkowie najpewniej nic nie zrobią. W ostatnich chwilach życia wybrał nakarmienie wewnętrznego demona.
- Zostaw go - rzucił z całą satysfakcją z tego, co mógł teraz powiedzieć. - I tak jest trupem - powinni wejść do budynku.
Teraz liczył się Astaroth. Los, choć makabryczny, jednak bywał sprawiedliwy.

Korzystam z przewagi Leczenie (III) - ocena stanu i szans mężczyzny na przeżycie.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#7
26.03.2025, 20:43  ✶  

Nie mieli czasu, żeby wszystko przegadać tego dnia. Właściwie to zakładali, że znajdą go na to kiedy indziej. Ten dzień miał być miłym powrotem do bycia razem, bez niepotrzebnych rozmów, których przeżyli ostatnio zbyt wiele. Doszli do najważniejszego wniosku - wrócili do siebie oficjalnie, mieli zacząć nowo stare wspólne życie. To wydawało się być dzisiaj najistotniejsze. Gdyby tylko wiedzieli, jak szybko znajdą się w kryzysowej sytuacji, gdyby tylko mieli pojęcie, jak będzie wyglądał Londyn wieczorem. Właściwie, czy faktycznie zmieniłoby to tak wiele, zdążyliby przegadać wszystkie istotne sprawy? No nie, nie wydawało jej się, więc może nie powinni żałować tego, że pozwolili się dzisiaj ponieść, że złapali oddech po tym dość ciężkim dla nich tygodniu. Zasługiwali na to, bez względu na to, co aktualnie działo się w ich świecie. Nie byli za to odpowiedzialni, to mogło zdarzyć się przecież i wczoraj, chociaż w sumie los zadrwił z nich dość mocno, bo miał to być jeden z przyjemniejszych dni w jej życiu, na pewno najprzyjemniejszy od lat, a wszystko trafił szlag przez to, że ktoś postanowił spalić miasto w którym żyli.

Nie zamierzała teraz obiecywać Ambroisowi, że nigdy nie postąpi w ten sposób, że będzie rozsądniejsza. Wiedziała, że nie może tego zrobić, bo mogła nie dotrzymać słowa. Czasem reagowała zdecydowanie szybciej niż tego chciała. Tak już miała, taki był jej urok... tak urok. Zależy kto i kiedy na to patrzył. Z początku to mogło wydawać się dość zabawne, zawsze robiła to na co miała ochotę, nie zastanawiała się nad konsekwencjami, z biegiem lat? Podejmowane przez nią decyzje mogły mieć dużo gorsze skutki niż się jej wydawało. Nie potrafiła z tym jednak walczyć, czasem próbowała, ale nie była w stanie panować nad sobą za każdym, pierdolonym razem.

To mogło być uciążliwe dla osób, które były blisko niej, dla Roisa, który wybrał ją sobie na swoją ukochaną. Naprawdę starała się zawsze działać w miarę logicznie, nie przeceniała swoich możliwości, ale nie każda z jej decyzji należała do najmądrzejszych. Miała w sobie pewną wrażliwość związaną z krzywdą niewinnych, nie umiała przejść obok tego obojętnie, w czasach jak te? To mogło być proszenie się o rychłą śmierć.

Poczuła, że jego ramiona zacisnęły się wokół niej mocniej, zamknął ją w nich, wtedy do niej dotarło, że belka spadła całkiem niedaleko. Nie mogła skupiać się na tych, którzy tracili tutaj swoje życie, nie było dla nich nadziei, pożary na pewno przyniosą śmierć dla wielu. Nie mogli z tym nic zrobić, nie uratują wszystkich, było tak, jak wspomniał Ambroise. Musieli się skupić na swoich najbliższych, nie chciała, żeby ktoś z nich podzielił los tej osoby, która jeszcze chwilę wcześniej przepychała się w tłumie między nimi, a teraz nie żyła - przygnieciona płonącą belką.

Byli blisko, już praktycznie znaleźli się w kamienicy, naprawdę czuła, że najgorsze już za nimi, przynajmniej jak na ten moment, ale wtedy pojawili się ci ludzie. Ci, którzy uważali, że mają coś wspólnego z tymi atakami. Chcieli zrobić im krzywdę, tylko dlatego, że byli czystokrwiści. Czy to nie było takie samo zachowanie jak drugiej strony, czy nie robili tego samego? Zamierzali ich zaatakować tylko przez to, jaka krew płynęła w ich żyłach. To było okropne, ta świadomość, że świat czarodziejów podzielił się, aż tak bardzo, że żadna ze stron nie miała już skrupułów, że byli w stanie krzywdzić innych przez jakieś durne konwenanse, nie mając pewności, najmniejszej, czy oni należeli do osób, które mogły chcieć ich zranić.

Zaczęło się od słów skierowanych w ich stronę, ale nie skończyło się na tym, tamten chwycił różdżkę, ona nie mogła czekać - znowu instynktowna reakcja, odruchowo sięgnęła po różdżkę, odsunęła się od Ambroisa i wyczarowała tarczę, która miała ich ochronić przed rzuconym zaklęciem. Na szczęście udało jej się zrobić to całkiem zgrabnie, tarcza była stabilna, mogła odbić naprawdę różne zaklęcia. Czuła to. Wiedziała co robi, potrafiła się bronić - na szczęście.

Kolejnym odruchem w przypadku Geraldine powinno być oddanie temu mężczyźnie za to, że spróbował ich zaatakować. Tyle, że wokół było pełno ludzi, nie chciała wchodzić w otwartą walkę, bo mogłaby zrobić krzywdę komuś, kto znajdował się niedaleko nich. Nie mogła ryzykować, że skrzywdzi kogoś, kto znalazł się tutaj zupełnie przypadkiem. Nie opuściła jednak różdżki. Znajdowali się pod drzwiami kamienicy, mogli za nimi zniknąć, wreszcie znaleźć się w środku i sprawdzić, czy wszystko było w porządku z Astarothem.

Nie widziała, co stało się z tamtym mężczyzna, nie chciała tego wiedzieć. Najpewniej pójdzie zaatakować zaraz kogoś innego, jego zdaniem odpowiedzialnego za prześladowania, może nie dożyje do końca nocy, bo inni nie będą tak łaskawi jak ona, nie wszyscy patrzyli na innych, nie wszystkim zależało na życiu nieznajomych, a urażona duma była odpowiednim powodem do tego, aby reagować, stanąć do walki.

Dopiero, gdy Ambroise się odezwał ponownie spojrzała w tamtą stronę, właściwie to rzuciła krótkie spojrzenie, w między czasie jej dłoń znalazła się na klamce i w końcu pchnęła te drzwi, mogli wejść do środka. Posłuchała swojego chłopaka, nie zamierzała się wracać. Nie, kiedy aktualnie już praktycznie byli na miejscu. Nikt nie powinien im przeszkodzić, chociaż czy mogła być tego taka pewna, kto wie, co zastaną na klatce schodowej. - Już prawie jesteśmy. - Powiedziała cicho. Była gotowa wdrapać się po tych schodach na to ostatnie piętro. Czuła lekkie zmęczenie, przepychanie się przez tłum w tej temperaturze, w towarzystwie dymu nie było proste, nawet dla kogoś o jej sprawności fizycznej.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#8
27.03.2025, 13:59  ✶  
Prawdopodobnie tego dnia nie byliby w stanie poruszyć między sobą wszystkich tematów, jakie nagromadziły się przez ostatnie półtora roku. Część z kwestii, które należało podjąć była tak trudna i skomplikowana, a także tak delikatna i wzbudzająca wiele złożonych emocji, że na jedną z nich najpewniej mieli potrzebować kilka dni z rzędu. Szczególnie, jeśli naprawdę chcieli to wszystko przedyskutować. A nie przekrzyczeć, wywarczeć i zakończyć trzaśnięciem drzwiami jak to zdarzało im się mieć w zwyczaju w przeszłości.
Tym razem, Ambroise naprawdę chciał podejść do tego w taki sposób, żeby im się udało. Aby byli w stanie dojść do czegoś więcej niż to, co kiedyś mieli. A mieli dużo. Naprawdę dużo. W pewnym momencie życia wydawało mu się, że niemal wszystko. Teraz poniekąd także, bo ona nadal tym dla niego była.
Mogli unikać się przez długie miesiące. Ziać do siebie chłodem, rzucać w swoim kierunku mroźne spojrzenia, obdarzać się szczątkowymi odpowiedziami wyłącznie wtedy, gdy to było niezbędne i konieczne. A jednak to pozostawało niezmienne: kurewsko ją kochał. Nie zamierzał pozwolić na to, żeby coś jej się stało. Ani tej przeklętej nocy, ani żadnej innej.
Jeżeli to wymagało powstrzymywania samej dziewczyny przed popełnianiem pochopnych decyzji, robiąc z niego w jej oczach kogoś nieczułego i niewrażliwego na cudzą krzywdę. Niech tak będzie. Był w stanie ponieść ten koszt, byleby tylko nie ponosić innego. Znacznie gorszego. Tego, którego nie byłby w stanie udźwignąć.
Gdyby był tu całkowicie sam, najpewniej zareagowałby zupełnie inaczej. Nie pozwoliłby na to, żeby ktoś bezkarnie próbował ciskać w niego zaklęciem. Ba. W pierwszej chwili naprawdę chciał odbić klątwę, reagując na próbę zranienia jego dziewczyny. Ale nie mieli ku temu czasu ani możliwości. A ten mężczyzna już i tak był martwy. W gruncie rzeczy wyłącznie skróciliby mu męki, na które zasługiwał.
A więc nie zareagował. Ruszył dalej za Geraldine, kiwając głową na jej słowa.
Powstrzymał się przed stwierdzeniem oczywistości. Tego, że tak często wchodził po tych schodach w naprawdę różnym stanie (czy to upojenia, zatracenia, czy też zdrowia), że doskonale zdawał sobie sprawę z bycia blisko celu. Kojarzył praktycznie każdy szczegół klatki schodowej. Znał ilość stopni, jakie musieli pokonać. Nie tylko ich liczbę, lecz także wysokość czy umiejscowienie między początkiem a końcem przestrzeni na półpiętrach.
Potrafił bez chwili zawahania zamknąć oczy i całkiem sprawnie znaleźć się na samej górze, pokonując trasę na wyczucie. Na oślep, zbyt zajęty wymianą żarliwych pocałunków i coraz bardziej gwałtownych pociągnięć za rękę, szlufki od paska czy za ubranie. Bywało, że nie pamiętał wspinaczki na górę, bowiem krew buzująca w ciele przyprawiała go o plamy przed oczami i te bardzo konkretne myśli. Skupione na Geraldine, nie na drodze do mieszkania.
Parokrotnie zdarzyło się również, że wchodził tu nie w tym dobrym oszołomieniu. Pewnej nocy sam nie wiedział, jakim cudem udało mu się znaleźć na ostatnim piętrze. Niemal wyzionął wtedy ducha. Był już praktycznie jedną nogą za Zasłoną. A zdecydowanie nie był to jedyny raz, gdy wracał poturbowany do mieszkania. Zazwyczaj nie korzystał z pomocy.
Nie prosił o nią nie dlatego, że nie wierzył w to, że Geraldine wesprze go fizycznie. Głównie przez to, że zawsze istniał cień szansy na zastanie pustego domu, w którym mógł doprowadzić się do porządku przed powrotem jego ukochanej.
Oczywiście, zazwyczaj prędzej niż później i tak dostrzegała to, że nie był w formie, ale świadomość, że nie widziała go już w znacznie gorszym stanie była na swój sposób uspokajająca. Nie miał wtedy aż takich wyrzutów sumienia za widoki, jakie jej serwował. Nie lubił wracać do domu w stanie świadczącym o tym, że coś poszło nie tak. W tym wypadku był wobec siebie znacznie ostrzejszy niż w stosunku do Geraldine.
Ją samą leczył bez większych oporów, tylko okazjonalnie pozwalając sobie na prawdziwie niepowstrzymane wyrzuty. Często gęsto rzucał badawczo-oceniające spojrzenie w kierunku dziewczyny, po czym bez słowa przechodził do czynności medycznych. Zazwyczaj mógł darować sobie wykłady. Nie zarzucał jej nimi za każdym razem. Tylko wtedy, kiedy naprawdę go dobijała.
O dziwo nie działo się to aż tak bardzo często. Miał świadomość tego, czym zajmuje się jego dziewczyna. Nie próbował tego zmieniać. Od samego początku oboje zdawali sobie sprawę z różnych stron wykonywanych przez nich profesji. Również tych brzydszych, mniej czystych, splamionych krwią i naznaczonych siniakami na ciele. Był przy niej w tamtym momencie, w którym niemal nie przegrała walki o życie będącej konsekwencją starcia z wodnym stworem. Ona przy nim wtedy, kiedy prawie pogrążyła go jego własna irytacja i pochopne próby ochłonięcia poprzez zajęcie się interesami.
Oboje mieli swoje za uszami. Dosyć regularnie dawali sobie powody do lizania ran. Tyle tylko, że zazwyczaj były to niemal wyłącznie obrażenia fizyczne. To uległo zmianie przez ostatnie dwa lata. Zanim się spostrzegli, mogli nie mówić o tych wszystkich psychicznych śladach. O piętnie, jakimi naznaczyły ich te wszystkie samotne miesiące.
Kiedyś musieli poruszyć ten temat. Tak właściwie to może nawet w tym momencie nie można było powiedzieć, że całkowicie o tym nie rozmawiali. Nie po tamtej nocy na podłodze w Piaskownicy. Ani nie po tym jak tego wieczoru w końcu wydusił z siebie informację, że wcale nie jest dobrze.
W tej chwili zdawał sobie sprawę z tego, że jego własne słowa... ...tamto szarpnięcie po to, żeby zatrzymać Geraldine w miejscu i nie dać jej rzucić się na ratunek mugolaczce... ...widok ściany, która runęła, sterty gruzu i płonących zgliszczy, późniejsza konfrontacja na spojrzenia...
...to nie miało dobrego wpływu na żadne z nich. Oboje znaleźli się w punkcie, w którym nie mogli uniknąć tej konfrontacji. To, co się stało było zbyt poważne. Mogło nieść ze sobą naprawdę duże konsekwencje. A jednak teraz musieli zająć się czymś innym. Ruszyć do wnętrza budynku, pozostawiając za sobą płonącą ulicę. Potrzebowali znaleźć Astarotha.

Koniec sesji


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek:
Podsumowanie aktywności: Geraldine Yaxley (2856), Ambroise Greengrass (4464)




  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa