27.03.1972
Posiadłość rodowa Burke'ów pod Londynem
Posiadłość rodowa Burke'ów pod Londynem
Deborah nie zostawiała zbyt wiele miejsca w swoim życiu przypadkowi. Lubiła znany, utarty schemat dnia niemal tak samo, jak widok równo ułożonych szpilek w swojej przepastnej garderobie albo wieczornego drinka o idealnie odmierzonych proporcjach, którego zazwyczaj sączyła, siedząc na kanapie z podwiniętymi pod siebie nogami przy dźwiękach muzyki leniwie wypełniającej spokojny salon.
Dlatego obchodzenie swoich urodzin było dla niej rzeczą nie tyle drugorzędną, co raczej zepchniętą na plan o wiele odleglejszy.
Wiedziała oczywiście, że kiedyś tam wypadają i nigdy nie starała się tej myśli uparcie pozbyć, bo nie postrzegała tego w aspekcie porażki, a już z pewnością nie należała do tych osób, które użalają się nad sobą z powodu nieustępliwego procesu starzenia się ciała. Tego dnia rano obudziła się nawet ze świadomością, że kiedyś tam wypada właśnie dzisiaj, ale na tym skończyło się całe celebrowanie tego faktu, jak i w ogóle rozmyślanie o nim. Miała dużo na głowie; po południu czekała ją głośna i trudna rozprawa, do której przygotowywała się ostatnimi tygodniami, niejednokrotnie urywając długie godziny snu, poza tym musiała porozmawiać z opiekunką Alexandra — to znaczy pozbyć się jej i znaleźć nową, bo dziewczyna dawno już wyczerpała nie tak ograniczoną cierpliwość Deborah — i zająć się szukaniem nowej. W międzyczasie chciała poćwiczyć, bo ostatnio zaniedbywała treningi utrzymujące jej sylwetkę we względnych ryzach, a także spotkać się z koleżanką na kawie, żeby zapytać o nowy model bezobsługowych maszyn do pisania i zasięgnąć języka w kwestii trendów na rynku, bo dawno już miała wymienić denerwujące ją zasłony wiszące w sypialni Burke’ów.
Żeby to wszystko załatwić, inne osoby potrzebowałyby siedemdziesięciu dwóch godzin, ale dla niej przy dobrej organizacji osiemnaście powinno być wystarczające. Mimo wszystko był to czas tak do bólu wypchany aktywnością, że wychodząc z kominka we własnym domu grubo po dziesiątej, Deborah marzyła tylko o relaksującej kąpieli i kieliszku czegoś mocniejszego. Nie uprzedziła męża, że dzisiaj nie będzie jej aż do nocy, mimo to w domu panował harmonijny spokój i zaczęła się nawet zastanawiać, czy Elijah nie został przypadkiem dłużej w warsztacie.
W salonie zorientowała się, że jednak nie. Elijah był w kuchni, więc skierowała się prosto w jego stronę.
Po drodze zatrzymała się jeszcze, żeby zdjąć szpilki prostym, choć pełnym gracji szarpnięciem i na boso pokonała resztę odległości dzielącą ją od wyspy w kuchni. Echo kroków ucichło, czyniąc ją teraz nie tylko subtelną, ale też o głowę niższą od Elijaha. Różnicę wzrostu Deborah nadrabiała zadartym podbródkiem, surowością naturalnie rzeźbiącą rysy jej twarzy i nienaganną elegancją; jak zwykle.
— Zwolniłam Margaret — oświadczyła bez żadnych powitań czy innych słodkich słówek, które zazwyczaj są wymieniane między czułymi małżonkami, zwłaszcza jeśli nie widzieli się od niemal doby mimo mieszkania pod jednym dachem. Oni tacy nie byli. Może dlatego Deborah wyszła właśnie za Elijaha. — Była bardziej zajęta oglądaniem twojego tyłka niż wydobywaniem talentu magicznego naszego dziecka. — Uśmiechnęła się złośliwie i nieco zmrużyła przy tym mimochodem oczy. Znał ją. Zazdrość i terytorialność wibrowały w niej naprawdę mocno, ale te słowa były tylko niewinnym żartem. — A jutro kupię wreszcie materiał na kotary, więc bądź tak miły… — i zdejmij je jeszcze dzisiaj. Słowa zamarły jej na ustach. Zmieniła zdanie. — I zrób mi drinka.
She was fragile like a bomb.