—09/04/1972—
Farma, Wielka Brytania
Erik Longbottom & Elliott Malfoy
Ostatnie dni przeminęły mu pod znakiem nadrabiania zaległości i załatwianiu spraw, na które nie miał zbytnio czasu pod koniec marca. Wraz z Brenną w końcu zebrali się w sobie, aby odwiedzić schronisko dla zwierząt, a niedługo później Erik odbył pierwszą wizytę kontrolną u Castiela Flinta, przy okazji zgadzając się na przemyślenie pewnej kwestii związanej z likantropią. Nie miał pojęcia, czemu w ogóle przystał na rozważenie tego szalonego pomysłu. Przez to tylko gorzej sypiał, nie wiedząc, co właściwie powinien począć, toteż zaproszenie od Elliotta, powitał z niejaką radością. W końcu mógł się skupić na czymś, co nie dotyczyło jego futerkowego kłopotu. I wszystko byłoby w porządku...
Gdybym tylko wiedział, gdzie właściwie jestem, pomyślał, zapinając guzik płaszcza pod samą szyją, aby potem zacząć przeszukiwać kieszenie. Po chwili wyszarpał z jednej z nich pomięty kawałek pergaminu i zaczął po raz enty studiować adres farmy, na której chciał się spotkać Malfoy. Rozglądając się po swoim otoczeniu, doszedł do jednego, acz dosyć prostego wniosku – w mieście to on nie był. Co do tego nie miał wątpliwości, gdyż na pobliskim pastwisku widział nawet parę krów. A o te było dosyć trudno w centrum Londynu.
— Oby to była ta wioska — wymamrotał, idąc uparcie środkiem wiejskiej drogi.
Teleportował się w te okolice już dobry kwadrans temu, jednak dalej nie był pewny, czy trafił w odpowiednie miejsce. Może rzuciło go trochę za daleko? Eh, mógł o tym pomyśleć wcześniej lub poprosić Elliotta o przesłanie dodatkowych informacji. Erik wypuścił głośno powietrze z ust, a mijając kolejne budynki, zliczał w głowie ich numery, starając się zorientować, ile jeszcze ma drogi pod odpowiedni adres.
Kolejne piętnaście minut i dwa złe skręty później, Longbottom w końcu znalazł odpowiednie miejsce. Przynajmniej tak mu się wydawało. Ich „interwencja”, o ile można było to tak nazwać, dotyczyła konia, a na działce dostrzegł dosyć charakterystyczną stajnię, więc postawił wszystko na jedną kartę. W ostateczności się podda i wyśle patronusa. Najwyżej będzie się kajał. I to w obecności wszelkich osób, które będą akurat towarzyszyć Malfoyowi, gdy trafi do niego bladoniebieskie widmo psa.
— Dzięki niech będą Merlinowi! — Erik spojrzał z wdzięcznością w poszarzałe niebo, gdy dostrzegł w oddali charakterystyczną sylwetkę blondyna. Machinalnie przyspieszył kroku, zmierzając energicznym krokiem w jego stronę. — Nigdy nie byłem tak szczęśliwy na Twój widok, jak teraz. Naprawdę! Po drodze jakaś krowa zaczęła nagle muczeć na mój widok, poczułem się trochę zagrożony i...
Zamilkł na moment, co by wziąć głęboki oddech. Wygiął usta w przepraszającym uśmiechu, co tylko podkreśliło jego zaczerwienione od długiego marszu policzki. Dobrze, że przynajmniej warunki atmosferyczne były w miarę znośne. Ostatnie czego potrzebował to spaceru w ulewę lub burzę. Machinalnie spojrzał w górę. Wprawdzie szarobure chmury sugerowały, że w najmniej spodziewanym momencie mogło zacząć padac, jednak stan ten utrzymywał się przez ostatni tydzień. Nie było to zbytnio zaskakujące.
— I... Wylądowałem w złym miejscu i trochę się... zgubiłem — stwierdził po krótkiej pauzie, decydując się być szczery. Mógł powiedzieć, że po prostu wolno szedł i podziwiał krajobrazy, jednak z jakiegoś powodu czuł wewnętrzny sprzeciw przed okłamywaniem przyjaciela nawet w tak trywialnej kwestii.
Zlustrował Elliotta uważnym spojrzeniem, zastanawiając się, czy zaczął już jakieś rozmowy bez niego, czy zdecydował się na niego poczekać. Chciał też wiedzieć, jak się trzymał. Wygląda dobrze, ale on zawsze wygląda dobrze, zdał sobie sprawę. Pokręcił lekko głową.
— Wybacz. Mam nadzieję, że nie zepsułem niczego tym spóźnieniem — dodał z ubolewaniem.
❝On some nights, the moon thinks about ramming into Earth,
slamming into civilization like some kind of intergalactic wrecking ball.
On other nights, it's pretty content just to make werewolves.❞