![]() |
[23.07.72, zmierzch] Zabieram cię na spacer - Wersja do druku +- Secrets of London (https://secretsoflondon.pl) +-- Dział: Poza schematem (https://secretsoflondon.pl/forumdisplay.php?fid=29) +--- Dział: Reszta świata i wszechświata (https://secretsoflondon.pl/forumdisplay.php?fid=26) +--- Wątek: [23.07.72, zmierzch] Zabieram cię na spacer (/showthread.php?tid=2321) |
[23.07.72, zmierzch] Zabieram cię na spacer - Brenna Longbottom - 26.11.2023 adnotacja moderatora
Rozliczono - Brenna Longbottom - osiągnięcie Badacz Tajemnic III Brenna pojawiła się w punkcie aportacyjnym New Forest pod wieczór, przywitała pracownika i wyjaśniła, że przyszła do Vincenta Prewetta, a jakieś sześćdziesiąt sekund później mknęła ku jego domowi w wilczej postaci. Tak było szybciej, bezpieczniej – bo wyczułaby zapach co groźniejszych zwierząt, zamieszkujących rezerwat – i przy okazji po prostu… lepiej. Lubiła biegać jako wilczyca, lubiła pęd, lubiła to, że wszystko zdawało się zostawać z tyłu, choćby przez chwilę. Przemieniła się w pobliżu domu i ruszyła od razu do drzwi. Była odziana po mugolsku, absolutnie nie czarodziejsko, w jedne ze swoich ubrań, które sugerowały, że jest raczej dość ubogą mugolaczką niż dziedziczką bogatej rodziny czystej krwi – poprzecierane spodnie i koszulę, kiedyś czarną, ale teraz wyblakłą od zbyt wielu prań. Niezbędne rzeczy zapakowała do niewielkiego plecaka, znacznie poręczniejszego niż torebka. Nie zapowiedziała swojej wizyty, a minęła już dziewiętnasta. Ktoś mógłby uznać, że Brenna była bardzo bezczelna udając się do kogoś w odwiedziny w taki sposób, ale ona doskonale wiedziała, że jeżeli tylko Vincent nie był teraz super zajęty albo nie wyszedł na jakąś randkę (a wtedy przecież powiedzieliby jej w punkcie aportacyjnym, że go nie ma), to zdecydowanie się nie obrazi. Obraziłby się raczej, gdyby nie zabrała go na kolejną odsłonę kampanii kłusowniczej, którą rozpoczęła z Victorią w Zakazanym Lesie, wraz z nią kontynuowała w Hogmeade i w Londynie, a potem na misję poboczną zabrała samego Prewetta do Chinatown. Był najlepszym kandydatem, kiedy chciała wpakować się w kłopoty dosłownie z chwili na chwilę. W teorii mogłaby się jeszcze wstrzymać, zabrać ze sobą kogoś innego, ale dzisiaj w nocy istniała spora szansa, że w lesie będą działy się rzeczy nie do końca legalne, a wszystko w niej wyrywało się tego wieczora do działania i po prostu nie chciała tkwić w domu nad raportami i papierami. - Sherwood! – zawołała, uderzając w drzwi, by zasygnalizować swoją obecność, a potem bardzo bezczelnie nacisnęła klamkę, mając zamiar wpakować się do środka, jeżeli drzwi nie były zatrzaśnięte. – To twój szczęśliwy dzień! Mam zamiar włamać się do jednego lasu i potrzebuję obstawy, a skoro mowa o włamywaniu się, to nie może być inny Brygadzista, więc zapraszam cię na spacer. I tak, nie oszalałam, naprawdę chodzi o włamywanie się do lasu. Jeśli będziemy mieli farta, może nawet natkniemy się na kłusownika, albo dwóch, albo trzech, mam nadzieję, że jednak nie na dziesięciu, bo na dziesięciu nie chciałabym iść we dwójkę. Ktoś mógłby się zastanawiać, jak w ogóle można „włamać” się do lasu, ale miało to głębszy sens, było związane z papierami, na które rzuciła okiem w Chinatown i mogła udzielić wszelkich wyjaśnień, ale czy naprawdę były potrzebne, skoro padało magiczne słówko „kłusownicy”… RE: [23.07.72, zmierzch] Zabieram cię na spacer - Vincent Prewett - 27.11.2023 Wszystko byłoby idealne, gdyby nie to, że podczas sprawdzania abraksanów wyjebał się i wpadł dupskiem w jeden placek ich łajna. Wrócił więc do swojego domu, gdzie wziął długi prysznic wyparzając z siebie ich smród. Gdy już stwierdził, że pachnie odpowiednio wypryskał się swoją wodą kolońską i chciał się ubrać, ale wtedy usłyszał łomotanie do drzwi. Wyszedł z łazienki, aby ubrać spodnie, ale do środka wparowała Brenna. Uśmiechnął się na jej widok i oparł dłonie o swoje biodra. Stał przednią dosłownie jak Matka go stworzyła, ale jak to Brenna nie przejęła się tym za bardzo tylko osłoniła go ręcznikiem. Parsknął śmiechem i słuchając jej biadolenia zaczął szukać czystych ubrań. Stare już dawno moczyły się w misce na zewnątrz. Słysząc coś o spacerze ubrał wic ciemne, mugolskie spodnie, które były w niektórych miejscach już poprzecierane. Zmarszczył brwi, gdy wspomniała o włamywaniu się do lasu, mogła zauważyć, że przez krótką chwilę nawet zastanawiał się, czy ona dobrze się czuje, albo czy nie pomyliły jej się słowa, ale gdy dodała coś o kłusownikach mordka mu się ucieszyła skromnie mówiąc. Jeszcze chwilę paradował bez koszulki, zaklęcie przesuszył sobie włosy i spojrzał w końcu na nią. – Dobra Paskudo, idziemy na spacer – odpowiedział naciągając na siebie czarną koszulkę, a potem skarpetki. – Gdzie to dokładnie jest? To ma związek z tym, co odkryłaś w Chinatown? – zapytał i podszedł do dużej szafy przy schodach. Salon połączony z korytarzem był graciarnią, wyglądało to tak jakby Vincent się tu dopiero wprowadził. Część rzeczy nadal była w kartonach, sofa stała na środku i raczej rzadko z niej korzystał. W kuchni był nieporządek, ale nie latały w niej muchy, bo na bieżąco pozbywał się brudu z naczyń. Głównie jadał na mieście. Ogólnie chata wyglądała tak jakby osoba mieszkająca w niej nie chciała się zadomowić i było w tym sporo prawdy. Vincent nie szukał miejsca na stałe, nie lubił się przywiązywać do takich rzeczy i nie lubił sterylnego porządku. Gdy już miał wciągnięte też buty odpalił papierosa i zaciągnął się nim porządnie. – Lubisz oglądać mnie nago, co? – wyszczerzył się łobuzersko nie mogąc się powstrzymać. RE: [23.07.72, zmierzch] Zabieram cię na spacer - Brenna Longbottom - 27.11.2023 – Na północy kraju. Wygląda na to, że fragment lasu, w którym dranie mają obóz, jest prywatną własnością, robią z niego wypady do pobliskich siedlisk magicznych zwierząt, a potem znikają jak sen złoty - paplała Brenna dalej, i nawet jeden mięsień na jej twarzy nie drgnął, kiedy Vincent się pojawił nagi, jak go pani bogini stworzyła. Prawdopodobnie spora część kobiet, zwłaszcza tych czystej krwi, w takiej sytuacji zareagowałaby dwojako: albo daleko idącym zakłopotaniem, albo wręcz przeciwnie, próbą wykorzystania sytuacji. Brenna jednak ani się nie zakłopotała, ani nie zaczęła na Vincenta gapić, nie zająknęła się nawet tylko, tylko nie przerywając swojego monologu, wydobyła z kieszeni różdzkę i wyczarowała wielki ręcznik, który spadł na Prewetta. Znała Vincenta za długo, żeby przejmować się tym, że błysnął nagą klatą, a że zasadniczo zawsze traktował ją chyba wręcz nie jako koleżankę, a bardziej jako kumpla, a przynajmniej tak to odbierała, więc nawet jej do głowy nie wpadłoby, że mógłby robić takie rzeczy celowo. - W związku z tym cholernie ciężko ich złapać, a nie mogę po prostu wrąbać się na teren prywatny, jeżeli nie mam dowodów na to, że tam są, poza zapiskiem w dzienniku Kevina, w dodatku zapiskiem, który też zobaczyłam nielegalnie, bo owszem, to ma związek z Chinatown – kontynuowała jak gdyby nigdy nic, opadając po prostu na sofę, ustawioną na środku niemal nieurządzonego pomieszczenia. Pod pewnymi względami ona i Prewett byli do siebie podobni jak dwie krople wody – pod innymi różnili się między sobą jak ogień i lód. To była jedna z nich: on zdawał się zawsze gotowy, by ruszyć dalej, a ona, choć ciągle w biegu, miała miejsca, do których zawsze chciała wracać. Zapuszczała korzenie, przywiązywała się do miejsc i ludzi, kochając i jedne, i drugich z całą mocą. On zdawał się takich więzów unikać, uznając jedynie nici pokrewieństwa z resztą Prewettów jako pewnego rodzaju obowiązek. - Ale gdybyśmy przypadkiem znaleźli się w pobliżu akurat, gdyby coś się działo, bo nabraliśmy ochoty na to, aby pospacerować po lesie, i zaistniałoby uzasadnione podejrzenie, że tuż obok dochodzi do przestępstwa, wtedy miałabym pełne prawo do interwencji... – relacjonowała, podnosząc głos, by ją słyszał, kiedy odszedł nieco, by wyciągnąć swoje rzeczy z szafy. Dźwignęła się z kanapy, kiedy wreszcie był gotowy, a na pytanie uniosła tylko lekko brwi. – Ciebie? Żeby było jeszcze co oglądać, Vinnie. Na całe szczęście widziałam już tyle paskudnych rzeczy, że jakoś i taki widok przeżyję – parsknęła, po czym wydobyła różdżkę i wypisała w powietrzu koordynaty do teleportacji. – Jeśli się ogarnąłeś, lecimy. RE: [23.07.72, zmierzch] Zabieram cię na spacer - Vincent Prewett - 03.12.2023 Raczej nie witał gości nago, zazwyczaj starał się być chociaż połowicznie ubrany, bo mimo wszystko miał odrobinę godności do siebie, ale Brenna była ewenementem, który nigdy nie czekał na zaproszenie do jego domu, więc nic dziwnego, że stawali w niezręcznych sytuacjach. Właściwie to ona go przyłapywała na takich sytuacjach – on zawsze upewniał się, czy może wejść, czy nie zastanie jej w nieodpowiedniej sytuacji. Może i traktował ja jak kumpla, ale nie zapominał, że jest kobietą, więc starał się zachowywać jak dżentelmen. Lubił też to w Brennie, że nigdy nie chciała go wykorzystać, a on odwdzięczał się tym samym doskonale wiedząc, że nie powinien pakować się z nią w relacje, w której utknąłby w martwym punkcie, a ona nie pozwoliłaby mu ruszyć dalej, dlatego to co ich łączyło było odpowiednie – mimo, że z boku wyglądało dwojako. Na jej słowa pokiwał głową i zakodował wszystkie szczegóły w swojej pamięci. Widząc jej cwaniacki uśmiech, ktry kojarzył mu się tylko i wyłącznie brakiem nudy sam nie mógł się powstrzymać od tego uśmiechu. Nie sądził, że Longbottom będzie w stanie u niego wywołać tak ciepłe uczucia i łazić z nim na niekoniecznie legalne wypady do lasu. Edward nie miał zbyt przychylnego zdania na temat jej rodziny, mówił, że nie są zdolni do łamania zasad, ale Vinc przekonał się o czymś całkowicie innym, ale nigdy nie wyprowadził swojego brata z tego błędu, bo nie chciał też narażać jej na jakieś nieodpowiednie spotkania z jego rodziną. Wolał tę relację zatrzymać dla siebie, bo nie każde powiązanie musiało być pod kontrolą Prewettów, prawda? – No dobra, nie będę przedłużać tego, więc chodźmy na ten spacer – dogasił papierosa w popielniczce, a gdy rzuciła swój przytyk do jego wyglądu tylko się zaśmiał i pokręcił głową. Na szczęście nie miał na swoim punkcie żadnych kompleksów, wręcz miał bardzo wysoką samoocenę i takie dogryzania spływały po nim jak po kaczce, bo wiedział i tak, że Brenna na niego leci. Robił to, aby jej dogryźć, aby ludzie wokół naprawdę zastanawiali się, czy coś ich nie łączy, był taką małą drama queen, ale ze świadomością, aby nikomu przypadkiem nie zaszkodzić, a że Brenna nie pchała się w ramiona mężczyzn, wręcz miał wrażenie, że takich relacji unikała czuł, że jej tym nie skrzywdzi. Spojrzał na koordynaty, poczekał, aż dziewczyna zniknie, zgarnął jeszcze parę rzeczy, które upchnął do kieszeni spodni, którą miał powiększone, aby móc w niej zmieścić trochę więcej przedmiotów. Nienawidził plecaków, czy innch saszetek, bo ograniczały jego ruchy. Po chwili przeniósł się w miejsce przez nią wskazane. Gdy tylko pojawił się obok niej spojrzał na nią, a potem rozejrzał się dookoła. – To dokąd teraz? – zapytał wracając do niej swoim spojrzeniem. – Działo się u ciebie coś w ostatnim czasie godnego uwagi? – Vincent rzadko wyrzucał z siebie jakieś osobiste problemy, ukrywał je za fasadą idealnego życia bez trosk i zmartwień, udając wręcz czasami bufona, że go nie dotyczą żadne problemy egzystencjonalne. Niby dużo paplał, ale zawsze wiedział jak to zrobić, aby za wiele nie zdradzić. Mimo to od czasu do czasu zadawał Brennie pytania o jej życie będąc ciekawym, czy powie coś więcej. Nie był w tym jednak na tyle nachalny, aby wypytywać ją jak psiapsi na nocowanku w czasie wakacji. Nigdy nie był też dobry w odgadywaniu tego, czy ludzie faktycznie się z czymś borykają i go zbywają oczekując od niego nachalności, czy po prostu nie mieli żadnych mrocznych sekrecików. RE: [23.07.72, zmierzch] Zabieram cię na spacer - Brenna Longbottom - 03.12.2023 Brenna była córką i swojego ojca, twardego gliny, i matki, Potterówny, a Potterowie mieli stosunek do zasad swobodny. Należało dodać do tego jeszcze czasy w jakich żyli i stopień zinfiltrowania Ministerstwa przez Voldemorta, a otrzymywało się osobę, która z całego serca wierzyła w sprawiedliwość – ale wiedziała, że ta nie zawsze idzie w parze z prawem. I chociaż do podejścia Prewettów było jej bardzo daleko, zwłaszcza, że nie działała we własnym interesie… To nie grała wedle cudzych zasad. Ustalała swoje własne. Jeżeli wiedziała, że zgodnie z przepisami nie zdoła dorwać tych ludzi, szukała w nich luki, która pozwoli działać. Nie mogła ot tak się tam wrąbać, bo nie mogłaby potem ich aresztować, ale już postarać się stworzyć odpowiednią sytuację… która pozwoli działać w imię „wyższej konieczności”… a gdyby tak przypadkiem ktoś spróbował ich zabić… Tak, to byłoby już idealne. Uśmiechnęła się tylko na jego słowa, przebiegłym uśmiechem, a potem wstała i wyszła przed dom, by stamtąd się aportować pod wskazaną lokalizację. – Czekaj, coś o czym ci nie pisałam… Czy liczy się wpadnięcie niechcący do magicznej jaskini, kiedyś zamieszkanej przez nekromantkę, z korytarzami z halucynacjami, sadzawką z kośćmi, w której omal nie utonęłam i druzgotkami, z których łap trzeba było się wyrwać, by wypłynąć na powierzchnię morza i wrócić na brzeg? – spytała lekko, kiedy oboje aportowali się z trzaskiem na skraju lasu gdzieś w północnej Anglii. Było tutaj chłodniej niż w New Forest, a las był gęsty, wyraźnie rzadko uczęszczany przez ludzi. Chociaż słońce jeszcze nie zaszło, pośród drzew już pełno było cieni. Nie miała oporu wobec dzielenia się takimi historiami akurat z nim, z prostego powodu: wątpiła, by się o nią martwił. Prędzej będzie zazdrościł. Innym niekiedy coś mówiła, ale zwykle sytuację bagatelizowała, ot raz, by nikt się przypadkiem nie zamartwiał, dwa, by nie brzmiało to jak głupie przechwałki. Choć i tutaj ta historia w jej opowieści brzmiała niemal lekko, nie oddając grozy tych chwil, gdy Olivia znikła pod falami – i gdy Brenna zanurkowała po nią, pewna, że obie utoną. O więziach i ich łamaniu wspominać na pewno nie zamierzała. Pewne rzeczy Brenna zostawiała dla siebie i nie mówiła o nich ani kumplom, ani matce, ani przyjaciółkom, ani kuzynkom. Przede wszystkim dlatego, że tak było łatwiej dla niej. Ani myślała przyznawać, że jednym z powodów, dla których tu była, było to, że po prostu nie chciała dziś myśleć. – Nie wiem, na ile dane są dokładnie, ale cynk i dane u Kevina wskazują, jest spora szansa, że spróbują dziś w nocy dobrać się do legowiska lunabelli, które podobno jest praktycznie na skraju tego lasu i jego części prywatnej. Wiem, gdzie leży mniej więcej, ty chyba powinieneś umieć te zwierzaki wytropić… Możemy się przyczaić, a jeżeli jakieś zgarną na naszych oczach, no to wtedy już mam pełne prawo pakować się, gdzie tylko zechcę. Ruszyła pierwsza pomiędzy drzewa, w zapadającym zmroku. Machnęła różdżką, szepcąc zaklęcie i spadł na nią czar kameleona - wciąż widział ją, gdy się poruszała, ale kiedy przystawała, jej sylwetka niemal zlewała się w półmroku z lasem. RE: [23.07.72, zmierzch] Zabieram cię na spacer - Vincent Prewett - 03.12.2023 Przywalił otwarta dłonią w czoło, ale tak delikatnie, aby już nie hałasować. I tak zapewne wpadnie w jakąś pułapkę przez swoje zbyt duże stopy, więc wolał ograniczyć wydawanie przez siebie niepotrzebnych dźwięków, ale musiał jakoś docenić jej występy i bieganie zbyt nachalnie w objęcia śmierci. Miał czasami wrażenie, że Brenna była nieśmiertelna, że nie ważne, co zrobi i gdzie to przeżyje tak czy siak. Musiała mieć naprawdę dobre gwiazdy nad swoją głową, które chroniły ją przed zbyt wczesnym odejściem ze świata. – Używasz jakiegoś eliksiru szczęścia, czy jak? – zapytał unosząc brew i przyglądając się jej uważnie. Może faktycznie oszukiwała i była bardziej podstępna niż przypuszczał? Bardziej niż Preweci… Żartował oczywiście, bo był pewien, że ta by się do czegoś takiego nie posunęła, ale dokuczyć jej mógł. Jej historie były niewiarygodne, ale nie był w stanie jej nie uwierzyć, bo nie raz zauważył jak ona przyciąga takie wydarzenia niczym światło przyciągające ćmy. – I co przeżyłaś? – dodał głupkowato żartując i szczerząc się przy tym zadowolony ze swojego żartu. U niej odpowiedzieć powinna brzmieć, nie, umarłam, ale potem przeżyłam – też by jej uwierzył, bo to było naprawdę najbardziej wiarygodne źródło kłopotów jakie w swoim życiu spotkał. Gdzieś z tyłu i może się martwił, bo w końcu nie był znieczulony na krzywdę przyjaciół i rodziny, ale z drugiej nie był osobą, która prawiłaby jej morały, że powinna bardziej uważać, że powinna mniej ryzykować, bo sam uwielbiam pakować się pod nóż sprawdzając ile jego dusza wytrzyma. Był też ostatnią osobą, która miała prawo jej mówić jak ma żyć. Brenna była idealna w tym jak działała, bo robiła naprawdę sporo dobrego, więcej niż on. On już był wystarczająco zepsuty przez swojego brata i też się z tym nie krył – oczywiście nie mógł jej mówić wszystkiego, bo zapewne by musiała go aresztować, ale chętnie przyjmował jej opowieści. Powinna napisać jakąś książkę przygodową. Widział ją na starość wydającą takie książki ze swoimi przygodami z młodości. Dzieci by na bank czytały. Wszedł zaraz za nią do lasu i również rzucił na siebie czar kameleona, aby nie rzucać się w oczy. – Widziałaś kiedyś taniec lunabelli? – zapytał szeptem. – Szkoda, że pełnia dopiero za kilka dni, to niesamowity widok – nie było mu trudno za nią podążyć, różdżkę miał cały czas w pogotowiu, a oczy szeroko otwarte. – I tak, łatwo je wytropię – dodał, nie żeby się przechwalał, ale po prostu miał niejakie doświadczenie ze zwierzętami. Rzut na percepcję (raz na post będę rzucać to może jakieś ślady czegoś odkryjemy) [roll=N] RE: [23.07.72, zmierzch] Zabieram cię na spacer - Brenna Longbottom - 03.12.2023 Sama Brenna ani trochę się nie łudziła – nie było pisane jej długie życie. Dotąd przeżywała wszystkie przypadkowe i mniej przypadkowe przygody, czy to dzięki szczęściu, czy umiejętnościom, czy też równie często: bo obok niej był ktoś, kto udzielił jej pomocy. Świadomość własnej śmiertelności towarzyszyła jej jednak od lat, a przeczucie, że kroczy cudzymi śladami i na końcu ścieżki czeka błysk zielonego światła, zamieniło się w pewność wraz z manifestem Voldemorta. Ale po prostu nie była kimś, kto poświęcałby temu wiele myśli. Nie miała żyć wiecznie, ale mogła dobrze wykorzystać czas jaki był jej dany, i bardzo starała się właśnie to zrobić. – Nie, wpadanie do takich miejsc to naturalny talent – stwierdziła, czy w żartach, czy sądząc, że Vincent chce wiedzieć nie jakim cudem wychodzi żywa z tego typu sytuacji, a jak się w nich znajduje. – Kurde, Prewett, przejrzałeś mnie. Padłam tam martwa, a tutaj stoi mój duch, który chce cię zaprowadzić w niebezpieczną pułapkę, bo zazdrości ci życia i chce, żebyś też był martwy – rzuciła do niego, nim zagłębili się pomiędzy drzewa. Wędrowali po miękkiej ściółce, a w miarę jak zagłębiali się między drzewa, robiło się coraz ciemniej i ciemniej. Oczy przyzwyczajały się do mroku, ale musieli poruszać się ostrożnie i powoli, a Brenna i tak raz potknęła się o jakiś korzeń, i zebrała ze trzy pajęczyny, w tym raz stoczyła krótką walkę, próbując pozbyć się pająka ze swoich włosów. To że Vincent zdołał dostrzec ślady w takich warunkach, było imponujące – podejrzewała, że przyjdzie jej szukać w wilczej postaci. Pokręciła głową odruchowo na jego pytanie, a gdy zdała sobie sprawę z tego, że pewnie ruchu nie zobaczy, odszepnęła do niego: – Nie. Raczej rzadko włóczę się gdzieś w pełnię. …bo wolała być w pobliżu, gdyby jej brat wilkołak jakimś cudem wydostał się z kryjówki. – To mi wygląda na pułapkę – mruknęła, spoglądając w jeden punkt, gdzie znajdowało się coś, co przypominało sidła, zamaskowane tracącym moc zaklęciem. Zaczęto je rozstawiać, by były gotowe na pełnię? Brenna powoli ruszyła w tamtą stronę i… …ziemia uciekła im nagle spod nóg. Dół, skryty pod czarem. Brenna zacisnęła szczęki, powstrzymując odruch krzyknięcia, a potem, gdy zsuwała się po zboczu, odruchowo zwinęła się tak, by ochraniać głowę. Zsunęła się na dół, jakieś dobre cztery metry, na szczęście nie spadając pionowo w dół, a po prostu zsuwając po stromym brzegu. – Vinc, żyjesz? – spytała, siadając powoli i dokonując szybkich przeliczeń, co boli, jak bardzo boli i czy zostało złamane, czy nie. Uniosła dłoń i przetarła policzek, skaleczony o jakiś kamyk. Czuła też krew w ustach, i parę siniaków na biodrze oraz ramionach, ale chyba była w stanie działać. Miała naprawdę, naprawdę cholerny talent do wpadania do dołów. Nie mogła już zliczyć, który to był w jej karierze. rzut na scenariusz RE: [23.07.72, zmierzch] Zabieram cię na spacer - Vincent Prewett - 06.12.2023 Vincent wiele razy zaglądał w oczy śmierci, ale od zawsze bał się tego, co będzie jak umrze. Był za bardzo przywiązany do życia, aby móc tak po prostu odejść. Zastanawiał się nad tym, co będzie robić jego rodzina, kto uratuje te wszystkie zwierzęta i magiczne stworzenia, czy ktoś w ogóle będzie o nim pamiętać, czy komuś będzie go brakować. Bał się odejść, bo bał się zapomnienia, albo tego, że wróci pod postacią ducha i będzie żył tu wiecznie. Nie chciał być duchem, ale nie chciał też odchodzić. Dziwiło go to, że Brenna zawsze z łatwością pakuje się w takie sytuacje, wychodzi z nich cało, otrzepuje i podnosi koronę zapierdalając dalej. Fascynowało go to, ale sam nigdy nie stronił od ryzyka. Uważał, że jego strach jest słuszny, bo wtedy bardziej uważał, lepiej ogarniał co się dzieje wokół i rozważniej podejmował swoje decyzje. – Ha! Wiedziałem, że chcesz spędzić ze mną wieczność, kochanie – wymruczał pochylając się odrobinę w jej stronę, aby zmrużyć oczy i przyjrzeć się jej rozbawiony. – To pewnie ta krew Longbottomów – stwierdził zbyt pewnie, aby można było z nim się kłócić. Vincent był przyzwyczajony do takich warunków, do takich ciemności u podnóża wysokich drzew zabierających światło. Nie raz szukał magicznych stworzeń, które były zagrożone przez niebezpiecznych ludzi, nie raz wytropił w takich warunkach jakieś ranne zwierzę. Nie był też jednak na tyle pyszny, aby uważać, że zawsze wszystko zobaczy oraz dostrzeże, ale starał się jak mógł, aby nie być dla niej balastem. Oderwał się nawet na chwilę od obserwowania śladów i pomógł jej z pająkiem, aby nie wpadła na coś i nie narobiła nieodpowiedniego hałasu. Sam też kilka razy dostał pajęczyną po twarzy; bardzo nieprzyjemne uczucie, ale był już przyzwyczajony. – Może kiedyś skusisz się to ci pokaże – odpowiedział i na chwilę się na nią zapatrzył, kontrolując, czy czasem czegoś sobie nie zrobi. Erik zapewne by go zamordował, gdyby Brenna wyszła stąd prawie martwa pod jego opieką. Można było mówić o nim wszystko, ale był opiekuńczy i starał się o wszystkich dbać. Chował też swoje uczucia przed innymi, maskował sarkazmem, nie okazywaniem strachu, ukrywaniem się przed innymi z przywiązaniem do nich. Nigdy pewnie nie powiedziałby tego głośno, ale jakby zabrakło Brenny na świecie byłby jednym z tych, których brakowałoby jej najbardziej. Brak sowiego spamu, brak wyjść, brak tego, że wpadałaby mu do domu w nieodpowiednim momencie. – Hm? – spojrzał w tamtym kierunku i chwilę później leciał z Brenną w dół. – Kurwa – zaklął pod nosem i złożył ręce na klatce, trzymając mocno podbródek przy ciele, aby głowa mu nie latała i nie obijała się o nie wiadomo co. Skulił lekko nogi, aby ich nie połamać. Obił się raz o jakąś ostrą gałąź, która rozerwała mu koszulkę i przeorała skórę w okolicach żeber. Oprócz tego miał poharatane biodro, ale nie bolało za bardzo. – A ty? – zapytał, gdy wylądował niedaleko niej. Usiadł i spojrzał na siebie. – Kurwa, moja ulubiona koszulka – mruknął niezadowolony, ale raczej było to maskowanie lekkiego zawału. Podniósł się i podszedł do niej. – Nic nie złamałaś? – wyciągnął do niej dłoń. Czuł jak przeorane miejsce pulsowało, ale był nie raz w gorszym stanie, dowodem była stara, zasklepiona blizna, która szła od obojczyka po kark. Mógł wtedy stracić głowę, ale nie stracił. RE: [23.07.72, zmierzch] Zabieram cię na spacer - Brenna Longbottom - 06.12.2023 To nie tak, że się nie bała. Nie należała do tych jednostek straceńczo odważnych. Bała się o swoją rodzinę, o swoich przyjaciół i o samą siebie. Bała się, kiedy fale zalewały jej głowę i nie była pewna, czy zdoła wypłynąć, bała się, gdy przedostawała się z balkonu na balkon kilkanaście metrów nad ziemią, bała się, kiedy ciemną nocą zaklęcie naśladowcy posłało ją ku pniu drzewa. Zwykle jednak spychała ten strach gdzieś na bok, nie chcąc go pokazać, poza tym… …o innych zwyczajnie bała się bardziej niż o siebie. – Nie jestem aż taką masochistką, Sherwood – odparła cicho, tłumiąc śmiech, narastający w gardle, na który nie mogła pozwolić sobie w leśnym mroku, rozbrzmiewającym nawoływaniem nocnych ptaków i szumem wiatru: ten dźwięk byłby tu nienaturalny i musiał zwrócić uwagę, gdyby ktoś był blisko. – Byłbyś tylko jedną z wielu moich ofiar, które potem błądziłyby po tym lesie przez wieczność, przeklinając moje imię – stwierdziła lekko. Nie oczekiwała, że Vincent będzie jej pilnował czy się specjalnie narażał. Ale też wiedziała, że lubił niebezpieczne przygody, a bardzo nie lubił kłusowników, i nie bała się, że wbije jej nagle nóż w plecy. Potrzebowała wsparcia – nie była na tyle naiwna, aby sądzić, że ze wszystkim poradzi sobie sama, zwykle więc zabierała kogoś ze sobą – i do tej konkretnej wyprawy on nadawał się idealnie. Choćby dlatego, że potrafił się teleportować i nie cierpiał kłusowników. Poza tym umiał poradzić sobie w ogniu walki, a sprawa nie dotyczyła Zakonu i nie była w pełni… legalna. Nie mogła wszędzie wlec Mavelle, nie chciała wciągać w taki bałagan Heather, miała opory wobec wplątywania Erika w działania na wpółlegalne, gdy nie dotyczyły Zakonu, a Patrick i Cain… pomijając to, że ich prosiła o pomoc zwykle w poważniejszych przypadkach: dziś bardzo nie chciała, aby ktoś zobaczył jej aurę. – Zobaczymy – stwierdziła, nawet nie dlatego, że nie byłaby skłonna do takiej wyprawy. Nie była po prostu pewna, czy wytrzymałaby nerwowo z dala od kryjówki brata. Może gdyby sama ją zamknęła, sprawdziła i upewniła się, że Bones go przypilnuje… Wiedziała, że to głupie, ale kiedy Erik się przemieniał, chciała być w pobliżu. Na wszelki wypadek. – Ja? Już ustaliliśmy, że ja jestem martwa, drugi raz nic mi się nie przydarzy – zapewniła, opuszczając dłoń, pobrudzoną teraz krwią z policzka. – Merlinie, ty wszędzie widzisz te kurwy. Odkupię ci tę koszulkę – powiedziała, ujmując jego rękę i pozwalając, żeby pomógł jej wstać. Noga bolała, policzek piekł, ale nie było tak źle. Przez moment Brenna próbowała obliczyć, która to dziura w ciągu ostatnich trzech miesięcy, zrezygnowała jednak zaraz z tych rachunków – bo nie była pewna, czy niektóre przypadki powinna wliczać do bilansu, czy nie… – Jeśli to ich pułapka, to kurde, nie ogarniam na co… – mruknęła i uniosła różdżkę, by transmutować ścianę jamy tak, aby pojawiły się w nim kamienie, których mogliby użyć, wspinając się na górę z powrotem. A potem zamarła na moment, bo zdało się jej, że słyszy jakieś odgłosy – na razie dość dalekie. Zerknęła na Vincenta, a potem pośpiesznie podeszła do ściany, by zacząć stąd wyłazić. Bo wyglądało na to, że nie będą musieli nawet łamać prawa i gdziekolwiek się włamywać. Być może ta pułapka była w jakiś sposób monitorowana i ktoś właśnie szedł do nich… RE: [23.07.72, zmierzch] Zabieram cię na spacer - Vincent Prewett - 10.12.2023 Vincent czasami wyobrażał sobie siebie jako ducha, nie wiedział, czy byłby tą zagubioną duszą, która nie ma swojego miejsca, czy może właśnie duchem upierdliwcem przyczepionym do ulubionej osoby na świecie. Nie do końca też wiedział kto taką osobą był w jego życiu. Brenne lubił, ale to co ich łączyło było skomplikowane, bo mocno siebie nawzajem wyzywali. Jasne, okazywał wobec niej troskę, ale maskował ją sarkazmem i czasami wrednymi słowami. Bronił się w ten sposób przed zbytnim przywiązaniem, bo bał się, że to utrudni mu życie lekkoducha. Fałszywie wmawiał sobie, że nikt za nim nie będzie tęsknił, że nie lubi ludzi, że nie znosi ich obecności. Doceniał jednak fakt, że Brenna nie szła na takie misje sama, że jednak miała na tyle pokory, że prosiła innych o pomoc – nawet jeśli wyrywała go nagiego spod prysznica. Wolał, aby zabrała go ze sobą niż zgarnęła jakichś chłystków, którzy zostawią ją sama przy byle okazji ze strachu. Wywrócił oczami na jej pytanie. Brenna wywoływała u niego impuls wypowiadania tego słowa, albo po prostu nikt mu nie zwracał na to uwagi i zawsze tak mówił? Ta rozładowywał swoje emocje, te radosne, te smutne, a także te, które wywoływały u niego delikatny stan przedzawałowy. – Nie musisz, mam takie trzy w domu – ale co ponarzekał to jego, a Vincent naprawdę miał kiepski gust jeśli chodzi o wygląd. Chodził raz na jakiś czas do Berbera, ale jeśli chodziło o ubrania to stawiał na wygodę. Nigdy nie przyswoił czarodziejskiej mody, bo większość czasu spędzał w terenie, a to powodowało częsty kontakt z mugolami, więc po prostu ubierał się zwykle jak oni. Edward narzucał mu eleganckie stroje, więc posiadał w swojej garderobie też skrojone na jego miarę garnitury, ale nigdy nie przepadał za noszeniem ich. Czuł, że jego ruchy były ograniczone. Dżinsy, czy jakieś luźne spodnie były idealne w teren. – Jest dosyć spora, może w okolicy są nie tylko lunabelle? – spojrzał na to jak Brenna czaruje, ale zaraz również zamarł powstrzymując się przed wyrzuceniem z siebie niepotrzebnych słów. Zmarszczył brwi i nasłuchiwał. – Co jest? – zapytał cicho patrząc na nią i zaraz ruszył z tyłu Longbottom w górę. Trzymał w dłoni różdżkę w pogotowiu w razie jakby nie udało im się schować, czy uniknąć przedwczesnej konfrontacji. W razie potrzeby pomógł jej wyjść z dołu jakby jej obrażenia po upadu jej dokuczały. Sam co jakiś czas zerkał na swoją ranę na żebrach, ale krew która się tam pojawiła szybko zasychała, więc nie było to nic poważnego. |