Brenna pojawiła się w punkcie aportacyjnym New Forest pod wieczór, przywitała pracownika i wyjaśniła, że przyszła do Vincenta Prewetta, a jakieś sześćdziesiąt sekund później mknęła ku jego domowi w wilczej postaci. Tak było szybciej, bezpieczniej – bo wyczułaby zapach co groźniejszych zwierząt, zamieszkujących rezerwat – i przy okazji po prostu… lepiej. Lubiła biegać jako wilczyca, lubiła pęd, lubiła to, że wszystko zdawało się zostawać z tyłu, choćby przez chwilę. Przemieniła się w pobliżu domu i ruszyła od razu do drzwi. Była odziana po mugolsku, absolutnie nie czarodziejsko, w jedne ze swoich ubrań, które sugerowały, że jest raczej dość ubogą mugolaczką niż dziedziczką bogatej rodziny czystej krwi – poprzecierane spodnie i koszulę, kiedyś czarną, ale teraz wyblakłą od zbyt wielu prań. Niezbędne rzeczy zapakowała do niewielkiego plecaka, znacznie poręczniejszego niż torebka.
Nie zapowiedziała swojej wizyty, a minęła już dziewiętnasta. Ktoś mógłby uznać, że Brenna była bardzo bezczelna udając się do kogoś w odwiedziny w taki sposób, ale ona doskonale wiedziała, że jeżeli tylko Vincent nie był teraz super zajęty albo nie wyszedł na jakąś randkę (a wtedy przecież powiedzieliby jej w punkcie aportacyjnym, że go nie ma), to zdecydowanie się nie obrazi. Obraziłby się raczej, gdyby nie zabrała go na kolejną odsłonę kampanii kłusowniczej, którą rozpoczęła z Victorią w Zakazanym Lesie, wraz z nią kontynuowała w Hogmeade i w Londynie, a potem na misję poboczną zabrała samego Prewetta do Chinatown. Był najlepszym kandydatem, kiedy chciała wpakować się w kłopoty dosłownie z chwili na chwilę.
W teorii mogłaby się jeszcze wstrzymać, zabrać ze sobą kogoś innego, ale dzisiaj w nocy istniała spora szansa, że w lesie będą działy się rzeczy nie do końca legalne, a wszystko w niej wyrywało się tego wieczora do działania i po prostu nie chciała tkwić w domu nad raportami i papierami.
- Sherwood! – zawołała, uderzając w drzwi, by zasygnalizować swoją obecność, a potem bardzo bezczelnie nacisnęła klamkę, mając zamiar wpakować się do środka, jeżeli drzwi nie były zatrzaśnięte. – To twój szczęśliwy dzień! Mam zamiar włamać się do jednego lasu i potrzebuję obstawy, a skoro mowa o włamywaniu się, to nie może być inny Brygadzista, więc zapraszam cię na spacer. I tak, nie oszalałam, naprawdę chodzi o włamywanie się do lasu. Jeśli będziemy mieli farta, może nawet natkniemy się na kłusownika, albo dwóch, albo trzech, mam nadzieję, że jednak nie na dziesięciu, bo na dziesięciu nie chciałabym iść we dwójkę.
Ktoś mógłby się zastanawiać, jak w ogóle można „włamać” się do lasu, ale miało to głębszy sens, było związane z papierami, na które rzuciła okiem w Chinatown i mogła udzielić wszelkich wyjaśnień, ale czy naprawdę były potrzebne, skoro padało magiczne słówko „kłusownicy”…