![]() |
[23 Lipca 1972] Absolute silence cannot exist | Desmond & Oleandee - Wersja do druku +- Secrets of London (https://secretsoflondon.pl) +-- Dział: Poza schematem (https://secretsoflondon.pl/forumdisplay.php?fid=29) +--- Dział: Retrospekcje i sny (https://secretsoflondon.pl/forumdisplay.php?fid=25) +--- Wątek: [23 Lipca 1972] Absolute silence cannot exist | Desmond & Oleandee (/showthread.php?tid=3437) |
[23 Lipca 1972] Absolute silence cannot exist | Desmond & Oleandee - Oleander Crouch - 17.06.2024 Palący gorąc. Piekąca żółć. Gęsty błękit. Lepka zieleń. Kwaśny pomarańcz. Wilgotny rytm uderzających o mozaikę kafelek kropli wody przeistoczył się wygrywaną powoli nostalgię. Klawisze fortepianu srebrzyły się w tafli odbijającego blask kości słoniowej jeziora. Ciemność pochłonęła jasne odcienie, pozostawiając na widoku jedynie słabo migający punkt na horyzoncie. Oleander wykonał krok do przodu, ale nie znalazł podłoża pod stopami. Jasna, migająca coraz agresywniej kropka zniknęła nagle. Pochłonęła go ciemność, lęk przemienił otoczenie w ciemny granat linii nieba spotykającej się u podnóża oczu z sypkością pustyni. Żółć, wraz ze zmianą rytmu wygrywanych dźwięków przeistoczyła krajobraz w elegię. Zaparł się rękoma, panicznie szukając podpory. Nie znalazł nic prócz nieprzyjemnie szorstkiego szkła, drobinki wbiły mu się w ręce, gdy teraz już walc fortepianowych dźwięków zmaterializował przed nim tańczącą pare. Skruszone szkło okazało się lepkie od słodkiego drinka, którym oblał swoją nową koszule. Kojące nuty wygrywane przez pianistę zwróconego tyłem do całej sali gości, zakłócało agresywne trajkotanie Pani Crouch. Oleander nie był w stanie rozpoznać słów i z każdą sekundą irytował się coraz bardziej, bo nie miał możliwości zirytowanej matce odpowiedzieć, aby w końcu zajęła się czymś produktywnym - zdradzaniem ojca, a nie nagminnym pouczaniem syna. Posadzka odbijała światło od kryształów żyrandolu, a te rzucały swe przejęte od świec promienie na dłonie Oleandra ukazując błękit spływającej krwi. Matka nie przestawała mówić, a jedyna tańcząca para przyspieszyła kroku odbijając od rytmu wygrywanego walca i stawiając kroki podług języka Pani Crouch. Nie dał rady. Odwrócił się od sali tyłem, zobaczył przed sobą klawisze fortepianu, zwymiotował na kość słoniową czując piekący ból w przełyku. Świat utonął w zieleni, aby urodzić się na nowo. Sukienka obracającej się, wykonanej z porcelany baleriny utonęła w turkusie. Słona lepkość uderzających o mokry piasek fal przypominał jedyne o odległości jaka ich dzieliła. Uciekł do Maroka, aby utonąć w intensywności, przyjemności, gorącu - przyprawach, kolorach, muzyce. I tak pamiętał. Nie mógł przybić do wybrzeża ciszy absolutnej, bo nie istniało - rytm za którym podążała melodia wygrywało jego serce. Odwrócił się gwałtownie czując czyjś wzrok na swoim spoconym karku. Mógłby przysiąc, że sekundę temu nie miał nic na sobie, a teraz zarzucona nań została biel prześcieradła. Albo szaty? Nie był pewien, ale odsłonięte ramiona marzły nagle w angielskiej mżawce. Odwrócił się gwałtownie, jakby zapominając chwilowo o nudnościach obrotów walca, żółci wymiocin. - Desmond? - zapytał. Nie był pewien tonu, jakim imię wybrzmiało. Lęk, niechęć, pragnienie, tęsknota, niepewność - wszystko zmieszało się ze sobą pod akord melodii organów. Dźwięki były długie, samotne i odbijały się echem od wielokolorowych witraży pomieszczenia, powracając do ucha. RE: [23 Lipca 1972] Absolute silence cannot exist | Desmond & Oleandee - Desmond Malfoy - 19.06.2024 Kiedy Oleander spojrzał w jego twarz, rzeczywistość znikąd zakrzywiła się na kształt rybiego oka. Stali bardzo blisko siebie na dusznej ulicy magicznego Londynu, ich barwy do szczętu wypaczone niezdrowo żółtym światłem latarni. Zieleń i błękit spłowiały do brudnej szarości, czerwień dominowała na tle ponurego, mglistego granatu nieba zadymionej, letniej nocy. Niekończące się rzędy ceglastych, pokrytych zaciekami czarnego brudu szeregówek zdawały się osaczać ich z każdej strony, uniemożliwiając ucieczkę. Poza gęstą, duszną atmosferą, Desmond przyniósł do tego snu również wszechogarniający szum krwi. Był pijany. – Musimy iść – powiedział sucho, rzuciwszy smutnym okiem na zegarek na ręce, którego wskazówki niepokojąco szybkim, arytmicznym tempem poruszały się w lewo. - Czas się. Kończy. Objął go od tyłu, za kibić. W ciągu ułamka sekundy Oleander poczuł to, jak bardzo Desmond pragnął go dotknąć, ale również to, jak obcy i nieprzyjemny w swojej intensywności był ten dotyk. Chorobliwy chłód jego ręki jakimś cudem przenikał przez rękaw sztywnej, biurowej koszuli oraz zwiewny materiał szarego prześcieradła. W monotonnym zmęczeniu kroczyli przed siebie po śliskim od mżawki chodniku. Każda mijana przez nich latarnia zdawała się świecić coraz słabiej, coraz czerwieniej. Prowadził Oleandra ku zaułkowi, którego cuchnący kurzem cień dopiero zaczynał wyglądać ze szpary w litej ścianie starej kamienicy. Nagły błysk w oknie po ich lewej przyciągnął uwagę Desmonda, który nagle zamarł w bezruchu, wpatrując się weń w niewyrażonej trwodze, której głębię Oleander poczuł teraz po raz pierwszy - nagły, bolesny spazm wyrwał mu oddech z piersi. – Oni zawsze. Zawsze tu są – skwitował szeptem. – Jeśli zamkniesz oczy to. Zobaczysz. Że ich są otwarte. Po dłuższej pauzie odetchnął ciężko, na nowo podejmując marszu. Jakże ponure było to, z jak głęboką apatią zbył fakt bycia poddawanym tej permanentnej inwigilacji ze strony anonimowych prześladowców. Zmęczenie przyćmiewało wszystkie jego emocje. Każdy swój ruch kontrolował już z wyłącznie z czystego przyzwyczajenia. Zimny mrok indygo pochłonął ich do szczętu w ciągu ledwie sekundy; zupełnie jakby wkraczali właśnie do pyska bestii, która zacisnęła za nimi swoje szczęki. Mogli być pod ziemią lub zupełnie poza Ziemią, Oleander nie był w stanie dostrzec żadnych punktów szczególnych, które jakkolwiek wyjaśniałyby bezmiar lepkiej, wilgotnej przestrzeni, w odrapanej melancholii której właśnie się znaleźli. Desmond jednak wiedział doskonale, gdzie zmierzali. Podążał za nasilającym się smrodem gnijącego mięsa. Wreszcie przystanęli. Desmond był jak zawsze spokojny, skrajnie spokojny, niemal martwy. Z trudem przełknął ślinę, czując w ustach ciężką gorycz wszystkiego, co w nim umierało. Leniwie spojrzał pod swoje stopy, ale nie widział, że stanął właśnie na szalce olbrzymiej wagi. Z cichym westchnieniem przeniósł uwagę na kocie oczy lśniące w nienaturalnie jasnym cieniu kilka jardów przed nimi. – Nigdy nie mogłem wybrać wiesz – mówił w przestrzeń. – Czy. Chciałbyś iść ze mną do piekła. RE: [23 Lipca 1972] Absolute silence cannot exist | Desmond & Oleandee - Oleander Crouch - 20.06.2024 Szarość opadła na krzykliwe barwy kurtyną mgły, spowijając otoczenie grubym materiałem londyńskiego kurzu. Bruk skropiony deszczem miał charakterystyczny zapach niezeskrobanych ze ścian i innych powierzchni miasta odcisków palców martwych już ludzi. Ciemnokobaltowewe niebo było w stolicy po prostu brudnobrązowe, a kojący błękit spływał szarością deszczowych chmur. Witraże zniknęły, a przestrzeń, pomimo iż zrobiła się bardziej otwarta, zmniejszyła się, zataczając koło; Oleander wiedział, że nie ważne którą drogą podąży i tak znajdzie się właśnie w tym miejscu, w którym aktualnie stał. Muzyka w jego głowie przyspieszyła, przez co nie mógł skupić się na reszcie zmysłów. Fortepian nie był już samotny, dołączyła doń orkiestra smyczkowa. Duszący zapach alkoholu dziwnie go otrzeźwił. Wszystko wydawało się być na opak. Desmond wciąż był lakoniczny, nie będąc w stanie wypuścić z siebie odpowiednich słów; wypowiadane przez niego zdania kojarzyły się Oleandrowi z podszeptami i syknięciami, jakie bliskie można kierować w stronę osoby towarzyszącej na ważnym wydarzeniu, gdzie należy zachowywać się w bardzo sztywny sposób. Oleander nie musiał być upominany, ale i tak całe życie do tego zmierzał. Może właśnie dlatego te w połowie urywane myśli, wypowiadane doborem bardzo pokracznie dobieranego słownictwa, były tym, co doń przemawiało? Gdy Desmond go objął, chciał się wzdrygnąć, ale szybko odkrył, że nie mógł się ruszyć. Poczuł się tak, jakby oblał go zimny pot, ale powierzchnia skóry pozostawała sucha. Intensywność uderzających go uczuć była gorętsza od promieni afrykańskiego słońca; gdy wyczekiwany moment dotyku powinien być ulgą, spływającą na twarz chłodną wodą po gęstym upale. Sprzeczne odczucia otuliły go kaskadą spadających gwiazd - każda z nich parzyła, a on nie mogł się odsunąć, uciec. Twardość wykrochmalonej koszuli okalana była, teraz szarością spływającego po Crouchu matariału jedwabnego prześcieradła. - Równie dobrze może dopiero co się zaczynać. Ta ulica to pożerający swój ogon wąż - dźwięki poruszyły jego grdykę bez wysiłku, wędrując w kierunku rozmówcy leniwie. Przeciwstawiały się twardości materiału, udowadniając swoją elastyczność i specyficzną wiotkość podsuwającą na myśl węża dusiciela, który zaraz zacznie zaciskać się wokół ofiary. Poza wypowiedzeniem tych dwóch zdań, nie był w stanie wykrzesać z siebie nic więcej. Jego ruchy były podyktowane wolą Desmonda, ale Oleander nie był pewien czy irytuje go to z powodu nieporozumienia, jakie między nimi zawisło, a przez które przestali się do siebie odzywać, czy też apodyktyczny chłód sprawiał, że nogi same podążały za wyznaczanym kierunkiem. Zechciał złapać go za twarz, przesunąć opuszkami palców po policzkach, skierować spojrzenie na siebie. 'Oni zawsze tu są' - 'Ale ja też', zapragnął dodać, ale żaden dźwięk nie wydobył się tym razem z jego gardła. Jednocześnie zauważył, że muzyka rozbrzmiewająca w jego głowie, powoli cichła. Jej ścieżka zarastała się oddalającym echem fletu i harfy. W przeciwieństwie do Desmonda, wcale nie czuł zapachu psującego się mięsa. Zamiast tego w jego nozdrza wpadla charakterystyczna duszność dymu opiumowego. Chciał zakaszleć, ale nie mógł. Ostatkiem siły woli zacisnął dłoń na spiętych mięśniach ramienia Malfoya. Wcale nie chciał płakać, ale oczy zaczęły mu łzawić od ostrości nieistniejącego dymu; powoli wkradał się do płuc i wił tam gniazdo, zaciskując się na wnętrznościach. Nigdy nie był pewien czy Desmond mógł wyczuć intensywność jego nastrojów. Zazwyczaj instynkt podpowiadał, że tak - znali się zbyt długo, aby mogło być inaczej. Aczkolwiek wątpliwosć wślizgiwała się do umysłu jak kot wracający z nocnej przechadzki. Z początku bezszelestnie, aby później zrzucić najładniejszy i najdroższy wazon w całym domu, beznamiętnie patrząc jak jego ostre odłamki kaleczą dłonie. Przez ostatnie pare tygodni pragnął znaleźć się obok Desmonda. Nie mógł poradzić sobie z narastającą nienawiścią skierowaną ku samemu sobie, ku swojej głupocie i bezmyślności, które naraziły ich relacje. Czy miał na wieczność dusić się swoimi własnymi uczuciami? Zacisnął palce mocniej na ramieniu blondyna, przez co ten mogł poczuć ciepło bijące od emocji Oleandra; nie było jednowymiarowe, miało w sobie żar, który bardzo łatwo mógłby przerodzić się w ogień trawiący największe i najdostojniejsze lasy. - Czasami wydaje mi się, że już jesteśmy w piekle - wychrypiał, nagle tracąc jedwabność tonu. Odetchnął, czując jedynie posmak dymu w ustach. Coś załąskotało go w nos, przez chwilę chciał kichnąć. Zaraz jednak zorientował się, że pomiędzy dziwną lepkością przestrzeni, w jakiej się znaleźli, z góry zaczęły opadać czarne łabędzie pióra. Wyciągnął wolną dłoń i ujął nią jedno z nich przysuwając do piersi, brudząc czarną, lepiąca mazią palce i jedwabny materiał. RE: [23 Lipca 1972] Absolute silence cannot exist | Desmond & Oleandee - Desmond Malfoy - 20.06.2024 Zdawał się usłyszeć niewypowiedziane słowa Oleandra. Przyjaciel był tutaj z nim, owszem, ale tylko tym jednym razem. Przez miesiące wędrował po tej przeklętej ulicy, po tym cuchnącym mieście, w zupełnej samotności. Z jakiegoś powodu ostatnia rozłąka doskwierała mu niepomiernie mocniej, niż ta trzykrotnie dłuższa, którą wymusiła na nich edukacja. Jakże chciał mu uwierzyć, jakże chciał mu zaufać i poczuć tę ulgę, której nie poczuł jeszcze nigdy. Wiedział jednak, że to mrzonki. Naturą człowieka była walka o przetrwanie, w tym świecie nie było miejsca na prawdziwy odpoczynek. Ci, którym wydawało się, że kochali, kończyli zdradzeni, zranieni albo w infamii. Oleander sam zdążył się już o tym przekonać, dlatego Desmond nie miał pojęcia, dlaczego chłopak po raz kolejny zdecydował się obnażyć przed nim w podobny sposób. Alabaster bliźniaczy do barwy fortepianowych klawiszy nadciągał z bezgranicznej pustki, prędko okazując się ciosami olbrzymiego zwierzęcia. Czarne ślepie utkwione między fałdami gruboskórnego pyska przyglądało się im z dziwnym błyskiem. W pewien sposób było to zabawne, że bestią, która zwiastowała początek końca, nie było nic innego, niż słoń. Marszcząc brwi w obrzydzeniu, oderwał wzrok od wijącej się niesmacznie trąby i spojrzał w oczy Oleandra. Z nieprzyjemnym zaskoczeniem uświadomił sobie, że pamięta czasy, kiedy wcale nie były brązowe - nim poznał Mayę, były zielone. Przez lata obserwował subtelne zmiany, które zachodziły w aparycji przyjaciela. Kiedyś nie był taki szczupły, nie był taki kruchy. Jego rysy twarzy stopniowo stawały się bardziej miękkie, jego cera - bledsza i bardziej delikatna. Na zdjęciach wyglądał inaczej. Zmieniał kształt tylko wtedy, kiedy spędzali czas razem. To było obrzydliwe, ale... pochlebiało mu. To wieloletnie kłamstwo łechtało jego ego. Szkoda, że nikt, na komu mu zależało, nie zrobiłby dla niego czegoś takiego. Jednak czyż Oleander nie mógł stać się kimkolwiek? Po to właśnie urodził się taki, jaki się urodził. To było jego przeznaczenie. Robił to wszystko dlatego, że podświadomie chciał być użyty w ten sposób. Dla niego to było tylko naturalne. Nagle szala wagi ze szczękiem opadła o kilka cali. Odetchnął ciężko, starając się odzyskać równowagę. Słyszał swoje przyśpieszone tętno, ale nie mógł wyłamać się z chłodnego letargu. Jakkolwiek przerażał go moment, w którym czas się kończył, przeżył go już tyle razy, że nie potrafił zareagować inaczej. – Nie jeszcze nie jesteśmy. Ale. Ja niedługo będę musisz zejść stąd – Wypuścił talię Oleandra z ręki i zanurzył obie dłonie w kieszeniach swoich spodni. – Oni czekają tam na mnie. Aż upadnę. Znudzony wyciągnął z kieszeni ręce pełne galeonów, cisnął monetami w ciemność. – Zawsze próbuję ale pieniądze wcale. Nie ważą aż tyle. I nigdy się nie kończą – wyjaśnił szeptem. Oleander zauważył, że szalka pod nimi ciągnęła w dół powolnym, statecznym tempem. RE: [23 Lipca 1972] Absolute silence cannot exist | Desmond & Oleandee - Oleander Crouch - 07.07.2024 Pożądanie sprawiało, że czuł się chciany - stawiano go w centrum uwagi. Bez troskliwego dotyku cudzych oczu wiądł; doniczkowe, wystawowe kwiaty mają to do siebie, że w przeciwieństwie do swoich wolnych braci wymagają zbyt dużo uwagi, bo inaczej umrą, choćby i ze złośliwości, wzbudzając uczucia, choć już nie te pozytywne. Crouchowi było zazwyczaj wszystko jedno czy ktoś go ubóstwia czy też szczerze nienawidzi, liczyło się, że pozostanie głównym tematem rozmowy. Nie jednak, gdy w grę wchodził Desmond - dla niego postanowił być inny, sam właściwie nie był w stanie opisać dlaczego, pałał do niego uczuciami o których sam potrafił dotychczas wypowiedzieć się jedynie w nutach, wygrywając utwory dla czterech ścian własnego przestronnego salonu. Uwielbiał te zawieszone w czasie chwile uniesienia, w których czuł się jakby był jedyną osobą na świecie, po którą chce się wyciągnąć rękę; opuszki palców spotykające się z oporem materiału, aby skosztować miękkiej skóry. Aczkolwiek pożądać nie trzeba jedynie ciała, Oleander lgnął również do tych, którzy słuchali jego muzyki i równie rytmicznych wypowiedzi, do tych którzy dotrzymywali mu towarzystwa po wieczornych koncertach w zagranicznych halach. Jego głód nigdy nie był zaspokojony, po poprzedniej osobie przychodziła kolejna, a w samotności z godziny na godzinę czuł się coraz bardziej pusty. Jak pianino bez płyty, bez jej złoceń, wprawiających struny w ruch młoteczków, wymyślnych zdobień. Zawsze się zastanawiał dlaczego wszystkie te przepiękne części instrumentu ukrywały się wewnątrz? Sam przedmiot zachęcał jedynie przybrudzoną bielą kości słoniowej klawiszy oraz niepozornością kunsztownie wykończonego drewna. Jego naturalnie zielone oczy pociemniały w przypływie nagłego lęku, który zawładnął klatką piersiową. Nałożony na jasną barwę ciepły brąz pozostał w innym wymiarze, bez zamglonych ścieżek fantazji sennych. Piegi obsypujące jego lico przypominały gwiazdozbiory na nocnym niebie, choć ich barwy zestawione były w negatywie. Bycie użytym wydawało się ulgą, spełnieniem wewnętrznych pragnień, zbyt spowitych w podświadomej mgle, aby wyszły na jawę, poza tę niewielką, zepsutą fantazję zza drugiej strony lustra. Westchnął z pewnym zrezygnowaniem, gdy blondyn się odsunął, jakoby cała reszta sceny mało go obchodziła, a złapane przed chwilą pióro nie istniało. Dziwnie rytmiczne kroki słonia i jego jasne kości rozmazały się Crouchowi przed oczyma, z początku nie rozumiał dlaczego, aby po chwili poczuć na obojczyku mokrość słonych łez. Taka reakcja jego ciała - bądź też, w tymże wypadku duszy, skoro znajdowali się we śnie - była widocznym zaskoczeniem nawet dla niego samego. Wysłuchał wypowiedzi Desmonda o piekle, o tym, że ktoś na niego czeka, o pieniądzach. Dlaczego niby miałoby się to liczyć? Parsknął przez łzy, a jego dotąd dość spokojna i melancholijna twarz wygięła się w grymasie. Mimo to, wydawał się pogodzony z tym, co ma zaraz nastąpić - jakby od początku wiedział, że dokładnie w ten sposób wszystko powinno się potoczyć, jakby całe dotychczasowe życie przygotowywało go do tego momentu. W spadającej z twarzy łzie odbił się obraz oblanej słońcem letniej łąki zanim zniknęła w otchłani czerni. - Po co martwisz się tym, że ktokolwiek na ciebie czeka? Przecież jesteś ze mną. Reszta jest nieistotna. Tak samo powtarzalna jak kolejne galeony wyrzucane z kieszeni. Pieniądze nie mają znaczenia, nigdy nie miały. Są tak samo błahe i wytarte jak ludzkie pragnienia. Niewystarczająco silne, aby byli zdolni poświęcić się w imię prawdziwego odczuwania. Są za słabi, to dlatego. To może być faktycznym piekłem, jak tak teraz o tym myślę. - spojrzał na Desmonda raz jeszcze, tym razem uśmiechając się i nie bacząc na spływające łzy. Jedynym wspomnieniem wcześniejszego grymasu były wilgotne, pachnące solą ślady na policzkach. - Nie mamy dużo czasu. Nie pozwól, aby to poszło na marne, tego bym ci nie wybaczył. - odparł enigmatycznie na, jak sobie teraz uświadomił, pożegnanie i ruszył przed siebie. Po przeprawie przez ciągle opadającą w jedną stronę wagę, stanął na przeciwnym jej brzegu i spojrzał na przyjaciela z dystansu. Wydawało się, jakby dzieląca ich ciemność była pluskającą wodą, czy tak właśnie czuli się ludzie stojąc na piaszczystych wybrzeżach Styksu? Waga uniosła go odrobinę do góry, bezlitośnie zanurzając się w krwawy cień nagle rwącej rzeki. Czas był bezwzględny i choć każdy starał się tańczyć swego życiowego walca jak najzgrabniej, tak nie jednemu powinęła się noga przedwcześnie. Śmierć nie brała jeńców, chociażby i taka metaforyczna. Oleander nie zniósłbym rozłąki z Desmondem na zawsze, widząc twarz przyjaciela w oddali i słysząc, że szum nokturalnej rzeki oddala się z każdą kolejną sekundą, ostatkiem woli, czując jak jawa skrada się z krzykliwymi tonami ostrych dźwięków o kwintę za wysoko nastrojonego pianina, bez wysiłku sprawił, że jego wcześniej schludnie przycięte paznokcie zmieniły się w ostre szpony. Wyrwanie sobie serca i ustawienie go na wadze wydało się ulgą w przeciwieństwie do reakcji, z jaką się spotkał, gdy wyznał Malfoyowi swoje uczucia pare tygodni temu. Ostatkiem czucia w obumierających palcach poczuł, że w tej sennej fantazji czas okazał się łaskawie cofać, a waga zrównywać, wyłaniając Desmonda z rwącego strumienia czerni. Obudził się w blasku zachodzącego, marokańskiego słońca czując, że nie może oddychać. Zamiast głośnego, histerycznego płaczu, zatopił mokrą od łez twarz w leżący na podłodze wykwintnie zdobionej łaźni ręczniku. Chciał wrócić do domu. RE: [23 Lipca 1972] Absolute silence cannot exist | Desmond & Oleandee - Desmond Malfoy - 08.07.2024 Trupi chłód trwogi, której się nie spodziewał, ogarnął go jeszcze nim Oleander otworzył usta. Wizja tego, w jaki sposób przyjaciel doświadczał życia wydała mu się niezwykle dezorientująca i przepełniona przerażającą niestałością. Jakże mógł on znajdować przyjemność w zbliżaniu się do ludzi, którzy nic dla niego nie znaczyli? Skakał z kwiatka na kwiatek, z truchła na truchło, oferował im uczucia równie fałszywe jak te, które oni oferowali mu. Czy nie dostrzegał on tego, jak wiele niebezpieczeństw przywodziło obcowanie z przypadkowymi indywiduami w taki intensywny, nieskoordynowany sposób? Nawet jeśli korzystał z uwagi gorszych od siebie, takich, którzy nie mogli mu prawdziwie zagrozić, to czy nie robił tym krzywdy samemu sobie? Z tego, co miało być najdroższe, najwznioślejsze, najprawdziwsze, czynił zdradziecką grę, infantylną zabawę dla tych, których duszę wykrzywia dogłębny brak czegoś, czemu mogliby się poświęcić bez reszty. Ale czy on sam posiadał coś takiego? Pewna myśl od dawna ukrywała się gdzieś z tyłu jego głowy, ta myśl, której nie mógł się pozbyć ani na chwilę - ten świat był taki brzydki, taki zgniły, a on gnił razem z nim. Nawet gdyby próbował uciekać, to nie miał gdzie - nosił w sobie tę pleśń, to robactwo, głęboko wewnątrz siebie. W tym, w jaki sposób żył, było coś fundamentalnie złego, ale nie mógł precyzyjniej określić tego, czym to było. Zdawało się, że złe w nim było wszystko. — Może po prostu. Moja. — mówił z trudem, choć nie wypowiadał żadnych słów. — Natura. — Biernie patrzył, jak Oleander znika w mroku. — To być w piekle. Miał dobrą rodzinę, miał dobre dzieciństwo, miał dobrą młodość, miał dobrą pracę i miał dobre życie. Nie był szczęśliwy wcześniej, nie był szczęśliwy teraz i nie będzie szczęśliwy nigdy. Zupełnie, jakby nie potrafił być szczęśliwym. Jakby zwyczajnie nie mógł być szczęśliwym. To była walka z wiatrakami, jego mózg był po prostu defektywny. Uszkodzony jeszcze znim zdążył się urodzić. W tej spowszedniałej, wydrążonej do cna beznadziei odnajdował jedyną rozsądną, logiczną odpowiedź na problem miałkiej tragedii swojej egzystencji. Oderwał wzrok od otchłani, w którą się wpatrywał. Spojrzał w górę, dostrzegając, że krwisty całun osnuł wszystko, co znajdowało się ponad jego głową. Szalka wciągnęła go właśnie pod taflę grobowej rzeki. Ze zobojętniałym dystansem obserwował pełne desperacji starania Oleandra, który nie zamierzał go posłuchać, nie zamierzał się uspokoić, nie zamierzał odpuścić. Z posępnego, masochistycznie przyjemnego marazmu wyszarpało go nagłe uderzenie koszmarnego bólu, który aż zapiszczał mu w uszach. Zgięty w pół z twarzą gniewnie wykrzywioną wpatrywał się w buchające juchą serce, które Oleander upuścił na szalkę. Dyszał w przerażeniu, czując, że odwrócony bieg czasu wyrywa mu z płuc każdy z oddechów. Dlaczego on to zrobił? Nikt go o to nie pytał, nikt mu na to nie pozwolił. To była najgorsza rzecz, którą mógł zrobić. Desmond upadł bezwolnie na ciągnącą w górę szalę, niemalże skowycząc. Bezgłośnie. To było jego przeznaczenie, to była jego natura, żeby zostać użytym. Raz po raz, od narodzin aż po śmierć. "Nie pozwól, aby to poszło na marne" - w głowie znów usłyszał jego słowa. To było absolutne przeciwieństwo sielskiego spokoju, którego poszukiwał. Ogarnęło go głębokie poczucie winy, z którego nie potrafił się otrząsnąć. Nie mógł uciec. Całą jego wizję pochłonął ciężki, bielejący brąz oczu, od których w szoku nie potrafił oderwać wzroku. ***
Ze snu wyrwał go własny kaszel - leżąc na kanapie w salonie, krztusił się z ustami pełnymi wymiocin. Usiadł niezgranie i półprzytomnie zwiesił głowę, żeby wyrzygać się sowicie na stojący przed nim stolik. — Uh. — Intensywny ból głowy nie pozwolił mu na spojrzenie w kierunku okna, za którym wstawał świt. — To wszystko? Był taki rozczarowany, że jeszcze żył. W ten piątkowy poranek powinien obudzić się za niecałe pół godziny. Powinien wstać z łóżka, dopełnić porannej rutyny, zjeść śniadanie i pójść do pracy. Zrobił to. Koniec sesji
|