Secrets of London
[13.08.1972] Haunted by you in my dreams | Millie & Baldwin - Wersja do druku

+- Secrets of London (https://secretsoflondon.pl)
+-- Dział: Scena główna (https://secretsoflondon.pl/forumdisplay.php?fid=5)
+--- Dział: Ulica Śmiertelnego Nokturnu (https://secretsoflondon.pl/forumdisplay.php?fid=21)
+---- Dział: Podziemne Ścieżki (https://secretsoflondon.pl/forumdisplay.php?fid=49)
+---- Wątek: [13.08.1972] Haunted by you in my dreams | Millie & Baldwin (/showthread.php?tid=4238)

Strony: 1 2


[13.08.1972] Haunted by you in my dreams | Millie & Baldwin - Baldwin Malfoy - 30.11.2024

adnotacja moderatora
Rozliczono - Millie Moody - osiągnięcie Badacz Tajemnic

wiadomość pozafabularna
W założeniu: zabrał Moody bezpośrednio do Eurydyki – używam mojej Znajomości Półświatka (III)

Galeria Eurydyka jak zwykle skąpana była w uciążliwych dla nieprzyzwyczajonych oczu odcieniach fioletu, różu i błękitu, mających swoje źródło w dziesiątkach jak nie setkach porastających ściany fluorescencyjnych grzybów. W panującej, niezmąconej niczym innym ciemności – kolory zdawały się być jeszcze mocniejsze, jeszcze bardziej nasycone. W powietrzu unosił się typowy dla Podziemnych Ścieżek zapach stęchlizny, trupa i czarnej magii, wymieszany z opium i ostrym rozpuszczalnikiem. Tylko szaleniec stwierdziłby, że pachnie tu domem.
Musiało być koło trzeciej w nocy, bo nawet szczury zaszyły się w kątach podziemnego klubu, śniąc swoje małe szczurze sny. Poza nimi i dwójką młodych ludzi nie było w Eurydyce żywego ducha – były te nieżywe. Pląsały w takt muzyki, unosząc się w powietrzu. Sunęły między krzesłami znikając w głębinach Katakumb. Powracały. Sabrina „nastoletnia wampirzyca” gdzieś wyszła dwie godziny temu, oświadczając, że nie będzie z geriatrią siedzieć. Czasem Baldwin zastanawiał się jak to jest być uwięzionym w ciele nocnej mary istotą z mózgiem czternastolatki. Wolał nie pytać, ot profilaktycznie jakby miała mu napluć do szklanki.
Jak o samym Malfoy’u jednak mowa…

- In restless dreams, I walked alone…- nucił stary mugolski kawałek, który akurat speakerzy zdecydowali się puścić w nocnej audycji. Wbrew zwyczajom muzyka grała na tyle cicho, żeby dało się rozmawiać i nie umrzeć od przebodźcowania. Dookoła stały pootwierane puszki z kolorami, które w okropnym świetle klubu zdawały się być jednakowe. Ciężko powiedzieć czy sam Baldwin wiedział jakiego używa, choć nie wyglądał na szczególnie przejętego, więc może nie miało to żadnego znaczenia. Szczególnie, że jego najnowsze dzieło było głębokim ukłonem w stronę kubistycznej wystawy, którą ostatnio widzieli z Moody w jakimś podrzędnym muzeum.
To nie była ich pierwsza tego typu nocka. Osuszali kieliszek za kieliszkiem, pokrywając ściany coraz nowymi obrazami. Niekontrolowany, artystyczny chaos. Hołd dla sztuki pierwotnej.

I turned my collar to the cold and damp
When my eyes were stabbed by the flash of a neon light

Zaśpiewał duet w radio i przez moment Malfoy uznał, że to doskonała piosenka dla nich. Dla tego miejsca. Ich własnego, odciętego od szarówki i monotonii tego co się działo wyżej. Otwarta butelka jakiegoś wina niezidentyfikowanego pochodzenia i nie pierwszej świeżości stała przed nimi otwarta i opróżniona z połowy trunku. W brudnawych szklankach ostała się nawet jakaś końcówka ciemnego napoju. Pierwszą kolejkę dzisiejszej nocy mieli już za sobą.

Siedzieli z Moody pod ścianą. On dzierżył w dłoniach pędzel, ona – różdżkę. Obserwował ją co jakiś czas kątem oka, analizując uważnie każdą emocję na jej twarzy, każdy jeden grymas zmęczenia, czy znak, że coś ją rozproszyło. Nie bez powodu ćwiczyli tutaj. Chciała efektów – musiała potrafić odciąć się od męczących bodźców, przetrwać długotrwałe godziny treningów i malowania. Męczące, momentami balansujące na granicy czystego sadyzmu. Przerywane oddechy, gdy emocje mieszały się ze sobą, łzy schnące na policzkach od przejmującego smutku. Krwawiące wargi, które przygryzali, gdy ogarniała ich panika i strach. Jej słodki zapach na jego skórze, kiedy mózg rozpaczliwie próbował zrozumieć dlaczego chce to czarnowłose dziewczę, o oczach tak przebrzydle innych niż oczy Calanthe.
Przeżyli już chyba każdą jedną emocję. Każdą jedną iluzję. Ale Sztuka wymagała poświęcenia. Ofiar.
- Mills. Nie starasz się.- Wycharczał. Przepity, niski głos przebił się z łatwością przez dźwięki piosenki. Nie odłożył nawet na moment pędzla, skrupulatnie malując kolejne geometryczne kształty. Chirurgiczna precyzja w abstrakcyjnym piekle. Gdy jednak skończył odwrócił głowę w jej stronę.- Skup się.


RE: [13.08.1972] Haunted by you in my dreams | Millie & Baldwin - Millie Moody - 05.12.2024

Kiedy to się stało, że przerdzewiała wskazówka oddzieliła ich wczoraj od dzisiaj, zamieniając jutro na dzisiaj, bezpowrotnie skazując dzisiaj na wczoraj, a wczoraj skazując na śmierć w odmętach świadomości? Przeszłość, przeszyszłość przeszeszeszłość znów był przeszłością, kolejny koralik na jej pieprzonym łańcuszku przepitych marzeń.

Ścieżki były na prawdę chujowym miejscem dla psa, nawet takiego, który teraz miał wolne od służby, ale wciąż jej ciotunia stanowiła szefową tej spacyfikowanej wizengamotowym batem watahy.

To nie był ich pierwszy raz i pewnie nie ostatni. Ja Moody Brygadzistka. Ja Moody Siostra. Ja Moody Zakonniara. Ja Moody Dlaczego Nie Poszłam Być Zawodowym Szukającym Gdy Dostałam Ofertę. Ja Moody Może Kiedyś Będę Aurorem. Ja Moody Nigdy Nie Zostanę Aurorem. Ja Moody Gardzę Zauraczaniem. Ja Moody Chcę By Wszyscy Poczuli Jak Chujowo Jest Być Mną. Ja Moody Nikt Mnie Nie Kocha. Ja Moody Z Wzajemnością.

Kochało ją oczywiście milion ludzi. Tak, tak jej powtarzali. Kocham Cię JAK BRAT. Nie ważne czy realnie był jej bratem, czy kuzynem, którego długie palce przeczesywały jej czarne włosy ledwie wczoraj. Przedwczoraj. Przedprzedwczoraj. W Przeszłości. W Poprzednim Życiu.

Dostała kosza, to było oczywiście normalna kolej rzeczy, że jeśli ktoś był z nią blisko, jeśli ją znał, jeśli otwierała całe to swoje zgniłe wnętrze na niego, to było oczywiste, że nie będzie się chciało być z kimś takim, a przypatrywać się temu z bezpiecznej odległości JAK BRATA. Jej brat miał ją w dupie od momentu gdy otworzyła oczy. Tak kocham Cię, super że jesteś, to ja wracam do pracy. Tak kochał ją brat. I jeśli ktoś chciał kochać ją jak brat, to znaczy, że nie chciało go być za dużo. Zbyt blisko. Tylko nie umieraj, żebym mógł być dalej szczęśliwy robieniem niczego, żeby moje sumienie było czyste.

Na słupie znajdował się bazgroł. Wysryw chaosu, twarz bez twarzy, oczu, zasznurowane usta, rysy twarde, zdeterminowane, miękkie, zagubione, fluktuacja myśli, uczuć, bólu odrzucenia. Znowu odrzucenia. Osamotnienia. Kochała tą twarz. Nienawidziła jej.

Nic dziwnego, że zaklęcie jej nie wychodziło. Nawet nie chodziło o to, żeby zaszyć tę emocję na stałe pośród farb, w chaosie technik, odciśniętych drobnych dłoni palców, pociągnięcia palca, uderzeń pięści. Chciała ukuć tylko uczucie, wrażenie, by móc wrzucić temu dupkowi Malfoyowi do głowy, wyobrażając sobie, że jest to głowa białego kruka, żeby JEJ pokazać kolejną swoją porażkę.

Ale emocji było za dużo, twarze mieszały się i tylko gorycz, gorycz zlewała się w jedno zdecydowane i głośne:

– PIERDOL SIĘ! – krzyknęła w pustym klubie, nie przeszkadzając nocnej audycji dalej rozbrzmiewać w cichej przestrzeni opustoszałej Eurydyki. – SPIERDALAJ KURWA NIE CHCE CIE! – Krzyczała dalej rzucając się w kierunku jednej z puszek farb tylko po to by cisnąć nią w słup. Różdżka poleciała gdzieś na ziemię, ujebana teraz farbą, chuj z tym. Chuj z nią. Nie mogła wyrzucić z głowy szyderczego śmiechu. Nie mogła nie słyszeć miękkiego głosu Peregrinusa, który z czułością szeptał: nie ma siostry, nie ma przyjaciółki, której serce byłoby mi bliższe. Kutasiarz. A potem następnego dnia cóż się stało? Właśnie to. Pierdolone Prawa Czasu. Zostawił ją jak brat. Dokładnie jak brat.

Moody położyła się na ziemi i zaczęła histerycznie płakać kuląc się i wcierając farbę i bród w swoją bladą twarz.



RE: [13.08.1972] Haunted by you in my dreams | Millie & Baldwin - Baldwin Malfoy - 05.12.2024

tw: uczciwie wrzucam, że pewnie się pojawi szeroko rozumiany psychosexual horror i mocny język w całej tej sesji.

Ścieżki były chujowym miejscem dla każdego, szczerze powiedziawszy. Ale tak długo jak nie afiszowała się seksownym mundurkiem bumiary, na pytanie tutejszych meneli o nazwisko odpowiadała “a chuj cię to obchodzi stary zboku?” i trzymała się wystarczająco blisko odpowiednich ludzi - ścieżki nie były niczym więcej jak zaszczanym podziemnym placem zabaw. Obdartym z moralności i człowieczeństwa miejscem dla tchórzy, psychopatów i opijusów.

Nie wyglądał na specjalnie przejętego, gdy Moody pizgnęła jednym z pojemników farb, kryjąc dreszcz ekscytacji pod zblazowaną miną. Przesunął spojrzeniem po słupie - nagły przejaw artystycznego buntu nawet mu się przysłużył.  Puszka poleciała w jedną stronę, różdżka czarownicy w drugą, a owa czarownica jeszcze w inną. W dół. Na ziemię.
Matko droga, cóż za uczta dla zmysłów.
Malfoy gwizdnął krótko, a Rozalinda przestała na chwilę przeprowadzanie wiwisekcji na zdechłym nietoperzu. Przyniosła posłusznie różdżkę Moody, wtulając uwalony krwią i farbą pyszczek w dłoń chłopaka. Otarł szczurzy nos i ząbki z niebywałą wręcz ostrożnością. Grzeczne szczurki nie żarły farby, bo potem były bardzo chore i bolał je mały szczurzy brzuszek, a ich ojcowie wydawali fortunę na eliksiry leczące. Pozwolił Lindzie wdrapać się na swoje ramię, ucałował lekko szary łeb, nim ta popędziła dalej załatwiać swoje szczurze sprawy. Odprowadził ją spojrzeniem nim zniknęła w jednej z dziur w ścianie. Szczurzy skrót do Katakumb.

Wtedy i dopiero wtedy wreszcie zainteresował się płaczącą Moody. Podniósł się leniwie, kręcąc giętki, chyba jaworowy kijek, w palcach. Przeszedł ten jeden, czy dwa kroki, w pierwszej chwili nawet walcząc z chęcią przepchnięcia butem tego kokonu nieszczęścia na plecy. Zamiast tego kucnął przy dziewczynie, cmokając średnio zadowolony z jej popisów.
- Oy Mills, Mildred- Smakował jej imię. Wplótł brudne od farby palce w jej ciemne włosy, z dziką niewypowiedzianą satysfakcją obserwując jak czerwień barwi zmatowiałe pasma. I może z początku mogło się wydawać, że Malfoy znajdzie w sobie naparstek empatii wobec czarownicy, ale… Nie. Nie ofiarował jej tej fałszywej, tkliwej miłości. Pogardzał jej wrodzoną wrażliwością, którą widział w niedokończonych pracach; triggerowała w nim najgorsze instynkty, gdy wyobrażał sobie jak zmusza jej delikatne dłonie do zatopienia się w czarnej magii. Mimo to złożoność jej emocji była tym co trzymała go tak cholernie blisko.
Nie kochał jej jak siostry, bo Baldwin nikogo nie potrafił tak pokochać.

Szarpnął nią. Brutalnie i stanowczo. Chciał zobaczyć jej ujebaną brudem Eurdyki buźkę. Kurz rozsmarowany na twarzy kundla Ministerstwa, łzy w złotych oczach. Histerię. Rozpacz. Wszystko to i jeszcze kurwa więcej. Ten cały rynsztok, który miała w głowie i który teraz przeszkadzał jej w rzuceniu najprostszego zaklęcia. Znał to uczucie. Zbyt wiele myśli, wspomnień, uczuć.
Bogowie.
W takich chwilach nawet Moody z tą swoją pospolitą krwią i urodą godną dziwki od McKinnonów była pociągająca. Docisnął czubek brudnej różdżki do jej dolnej, drżącej od płaczu wargi. Kompletnie bezużyteczny w jego dłoniach kawałek drewna był bardziej ostrzeżeniem niż zagrożeniem.
- Czy ciebie dawno nikt nie zerżnął, Mills?- Zapytał szalenie uprzejmie, z tym paskudnym uśmieszkiem i uniesioną lekko brwią. Czy wierzył w popularne męskie powiedzonka w stylu “baba bez bolca dostaje pierdolca”? Nie. Ale jedna taka właśnie mu się wiła na podłodze, rozjebała całkiem nową puszkę farby (jak rzekłby pewien filozof: h o t) i wolał zweryfikować swój światopogląd.
Zacisnął palce jeszcze odrobinę mocniej, pilnując by mu się nie wyślizgnęła. Chuja go obchodziły duchy, te zresztą zajęte były sobą. Moody odpierdoliła szopkę znikając na kilka miesięcy, myśląc, że co? Że nikt nie zauważy? Że rozpłynie się w powietrzu, a potem wróci kiedy sprawy rozejdą się po kościach, jak gdyby nic się nie stało? Nie ma kurwa tak dobrze.


RE: [13.08.1972] Haunted by you in my dreams | Millie & Baldwin - Millie Moody - 07.12.2024

Ból nigdy tak na prawdę do końca nie był bólem w sensie jakim go wymyślono u zarania dziejów. Ból powinien być ostrzeżeniem. Ból powinien być wyraźnym sygnałem, żeby trzymać się od kogoś daleko. Ból nigdy nie powinien być alkoholem lanym prosto w gardło, zapomnieniem o tym, jak kiedyś bolało, gdy robił to ktoś kto powinien kochać najmocniej i bezwarunkowo.

Ból był narzędziem - rozjechanym po całym popieprzonym ciele osłaniającym równie popieprzony mózg. Przekonanie o tym, że jest wadliwa tkwiło w niej głęboko ale ból i druga strona tej samej monety, czyli zadawanie bólu, stanowiły skuteczne sposoby na to, żeby o tym zapomnieć.

Pewnie dlatego tak lubiła spędzać czas z Louvianem, chociaż w praktyce oznaczało to brak możliwości oceny czy gardzi nim bardziej niż sobą w tym popieprzonym układzie.

Ani przez moment, gdy jego paskudne śliskie szczurze palce wsuwały się przez pasma, nie myślała, że robi to, by okazać jej współczucie.

Prawda była taka, że dopóki nie szarpnął, nawet nie zauważyła jego obecności.

Ból jednak był skutecznym narzędziem, który skutecznie przyciągał uwagę.

To był odruch. Mimo kilku miesięcy spędzonych w zamknięciu, mimo śpiączki, mimo całej swojej drobnej postury, wciąż była gliną, która całe życie chciała popisać się przed bratem tym co mu imponowało: siłą, zaciętością, zjadliwością zębów wbijanych w skórę jego durnych kolegów, którzy przyjmowali zakłady, że mała drobna brunetka nie będzie w stanie zrobić im kuku. Nawet nie złapała się za nasadę włosów, nie szarpała się z jego pięścią w puklach, jakby była tępą cizią myślącą, że to cokolwiek mogłoby pomóc. Po prostu z impetem, z otwartej dłoni zasunęła pochylającemu się nad nią Malfoyowi prosto w nos. Żeby złamać, przecież nie zrobić realną krzywdę, choć odrobinę mocniej i mogłaby mu wgnieść tę jebaną zarozumiałą chrząstkę prosto w ten jebany zarozumiały mózg.

– A Ty kurwiu? Dawno nie zaruchałeś? I nie, posuwanie jej poduszki się nie liczy, cwelu – syknęła, jak wściekły zdziczały kot kopnięty na śmietniku, nim rzuciła się na niego by odzyskać swoją różdżkę. I może trochę by poczuć tryskającą krew na wargach. Może trochę po to, by poczuć cokolwiek więcej niż przelewający się przez duszę bezsens własnej egzystencji.


Korzystam z przewagi: Walka Wręcz oraz faktu posiadania kropki więcej w Aktywności Fizycznej niż mój wspaniały partner malarz



RE: [13.08.1972] Haunted by you in my dreams | Millie & Baldwin - Baldwin Malfoy - 08.12.2024

Ból nigdy nie był ostrzeżeniem.
Był przypomnieniem, że jest się niczym i wszystkim zarazem. Był pętlą, którą zakładał mu na szyję Orfeusz, deklamując wiersze tak długo, aż bratanek zwijał się w agonii na brudnej posadzce. Zawsze tak blisko upragnionego końca, nigdy nie pozwalając zasmakować wieczności.
W udręczonym umyśle chłopaka ból był jednocześnie słodką nagrodą, karą i obietnicą. Z bólem wiązały się wszelkie cielesne i mentalne przyjemności, przed którymi tylko głupiec by uciekał.
Ból też był świetnym nauczycielem. Uczył na przykład, że lepiej nie szarpać się z niepoczytalnymi babsztylami.
Ale Baldwin był cholernie słabym uczniem.

Puścił ją natychmiast, gdy usłyszał trzask kości i swoje własne “kurwa mać!” wywrzeszczane w pustych ścianach Eurydyki. Świat na parę sekund stał się całkiem biały, kiedy mózg próbował zrozumieć co się właśnie działo.
Przypierdoliła mu. Okej, zasłużył. Pewnie. Wredna pizda. Bolało. Kurewsko bolało. Kurwa. Poczuł coś ciepłego na twarzy, ale nie był w stanie określić czy się tylko osmarkał czy to jednak krew. Zwłaszcza, że przez zawalony nos nie czuł już nic. Zamrugał parokrotnie, ale świat nadal wirował na tyle, że wolał zacisnąć powieki.
Nie zdążył nawet zareagować, kiedy się na niego rzuciła. Nie walczył, nie rzucał się. Co więcej różdżka została natychmiast wepchnięta w dłonie swojej właścicielki. Zbyt szybko. Wszystko poszło za łatwo.
Zupełnie jakby tego od niej właśnie chciał.
Dopiero, gdy zaliczył randez-vous z chłodną, kamienną podłogą, zdobył się żeby znów otworzyć oczy. Oddychał ciężko, w półmroku starając się po pierwsze nie zrzygać z bólu, a po drugie - dostrzec każdą emocję na twarzy Moody.
Chciał jej wściekłości. Jej żądzy. Nienawiści. Bogowie ileż by dał, żeby znalazła w sobie na tyle siły, żeby wepchnąć go w otchłań cierpienia.

Nawet teraz, leżąc pod nią na plecach, na twarzy Malfoya malował się ten paskudny, prowokacyjny uśmieszek.
Rzuć zaklęcie.
Przecież je znała. Znała je wszystkie. Wystarczyło tylko, żeby przestała się nad sobą użalać. Oblizał zęby, czując metaliczny posmak krwi. Ta wciąż lała się wąską strużką z rozwalonego nosa, brudząc jego usta, policzek i barwiąc srebrne włosy.
- Wystarczyło… zwykłe… tak.- Wyrzęził, z trudem łapiąc oddech. Nie próbował się oszukiwać. Nie próbował jej oszukiwać. Mogli pieprzyć marne podróbki, ale to nigdy nie było to. Byli w tym tak obrzydliwie żałośni. Przełknął z trudem ślinę. Tak blisko tego co naprawdę chcieli; praktycznie na wyciągnięcie ręki po fiolkę eliksiru wielosokowego. A wciąż, tak kurewnie daleko.
Otarł opuszkami palców, zbierającą się pod nosem krew, po czym roztarł ją o dolną wargę wiszącej nad nim Moody. Masz sprawdź, czy tak czysta krew smakuje lepiej.
Przez to wszystko nawet przestał zwracać uwagę na pobrzękujące nadal radio. W uszach mu łomotało od bólu, miał problem żeby skupić się na czymkolwiek innym niż twarz Millie.

Wise man say… Only fools rush in…
Co? Gorszego szmelcu już nie mogli zagrać? Speaker się z mózgiem na troll pozamieniał, że zapuszczał smętne miłosne kawałki o tej godzinie?!
- Ja pierdolę.- Jęknął, dopiero teraz dociskając palce do pokiereszowanego nosa. Mugolski tandeciarz sprzed lat właśnie zawodził kolejne wersy swojej ballady.- Jak mnie teraz… zajebiesz… to przysięgam, że…- musiał przerwać na moment, akurat w momencie, gdy Presley zawył “But I can’t help falling in love with you.”- Będę cię nawiedzać bardziej… niż Marta damski kibel.


RE: [13.08.1972] Haunted by you in my dreams | Millie & Baldwin - Millie Moody - 18.12.2024

– O... obiecanki cacanki, żeby zostać duchem trzeba mieć kurwa jakiś charakter, a nie być miękką pałą znęcającą się nad złamaną duszą kutasie. Myślisz, że Cię zabije? Twoje niedoczekanie. Sama musiałam obiecywać, zarzekać się na wszystkie świętości obsrane, że nie wsadzę sobie ołówka w aortę, więc będziesz się męczył z tym pojebanym światem tak jak ja.

Moody nie była wściekła tak na prawdę.

Była po prostu lustrem. Łagodność odbijała łagodnością. Jak wtedy gdy siedziała z Bertiem i testowała z zamkniętymi oczyma jego fasolki, śmiejąc się i dokazując z urokiem godnym jedenastolatki, która pierwszy raz pojechała do Hogwartu. Gdy była z Basiliusem siedziała przygarbiona w kawiarni z czerstwymi bułkami i zimną kawą i pomstowała na "klientów" przy czym dla jednego to byli pacjenci, dla innego aresztowani. Gdy była z Chrisem, kładła się na stole i w dążeniu do perfekcji kierowała każdy ruch ołówkiem. Gdy była z Peregrinusem, jej dusza stawała się rzewna i ckliwa, a cały ból osieroconego dziecka powracał w papierowej skórze i podkrążonych oczach. Gdy była z Brenną była odważna i pewna siebie, była kobietą czynu. Gdy była z Alastorem, kochała jakby świata miało nie być następnego dnia i bała się w czujności, że może go stracić. Gdy była z Louvianem... toczyła się krew przy akompaniamencie prymitywnych, upajających duszę bębnów wzmagających niepochamowany chaos, stworzenie świata, czy jego unicestwienie, niekończący się chaos.

Gdy była z Baldwinem...

...była po prostu popierdolona.

I było w tym coś twórczego, w tej destrukcji, dekonstrukcji świata, było w tym coś co pomagało jej malować, uwalniać potencjał, ale i całą nienawiść do otaczającego świata, ze sobą i nim włącznie.

A skoro cierpiała, to chciała, żeby cierpiał i on.

Dlatego uniosła różdżkę, by rzucić zaklęcie. Nie. Rzucić urok, rozpoznał gest. Zamierzała rzeczywiście sięgnąć do magii zauroczeń, ale nie po to by w zakazanych rewirach nakazywać mu cokolwiek ponad to, aby jej długie, kruczoczarne splątane włosy stały się jasne jak gładkie, zawsze idealne pasma Eden. Aby jej oczy utraciły złoto słońca, na rzecz błękitu nieba.

Zauroczenia II, iluzja zmiany wyglądu na taki który upodabnia ją do Calanthe
[roll=N]
[roll=N]


RE: [13.08.1972] Haunted by you in my dreams | Millie & Baldwin - Baldwin Malfoy - 12.02.2025

- Możesz się nawet przeruchać tym ołówkiem. Może wejdzie głębiej niż w aortę.- Wycharczał. Odwrócił głowę na tyle na ile był w stanie by splunąć krwią na kamienną posadzkę.
Pierdolony psiarski pomiot. Moody mogła sobie doprawić całą filozofię bycia potrzaskanym lusterkiem ludzkich pragnień, bezeceństw i pierwotnych odruchów. Mogła piszczeć “panie władzo to nie ja, to oni”. Źli mężczyźni! Takie niedobre koleżanki!
Tylko, że to nie ludzie ją kształtowali. Ona się dostrajała pod nich. Jak magiczna kukiełka, która wzięta w dłonie przybierała odpowiedni kształt. Rezerwowała gesty i uśmiechy niczym spersonalizowane prezenty - odbijała światło miałkich facetów, bo wiedziała czego potrzebowali by być zauważonymi. Udowadniała swoją wartość głupim kobietom, bo te one rozbijały nieistniejący szklany sufit, a ona chciała być częścią ich zmian.  Nieważne czy przelewała krew czy udawała starą maleńką czy odkrywała swoje wewnętrzne dziecko czy stawała się na kilka chwil feministką z bożej łaski.
Millie Moody nie była lustrem.
Millie Moody chowała się za tym lustrem, dociskając dłonie do ust i modląc się, by nikt nie spojrzał poza drewnianą ramę. 
Czy to dlatego stała się jedyną rzeczą, która mogła powstrzymać go przed roztrzaskaniem lustra na setki kawałeczków? Istotą, którą widział w każdym jednym lustrzanym odbiciu. Byli bliźniętami i choć nie dzielili jednakowego oblicza - ich podobieństwa sięgały głębiej niż rysy twarzy.


Urok zadziałał, a chłopak nie zamierzał się przed nim w żaden sposób bronić. Mogła to dostrzec w jego oczach, które wręcz pojaśniały z ekscytacji nim ostatnie słowa klątwy zostały wypowiedziane.
Bolało, bo gwałt na umyśle zawsze bolał.
A jednak. Wpatrywał się w Calanthe tak jakby widział ją po raz pierwszy w życiu. Z zachwytem dziecka spoglądał w oczy, które tak umiłował przed lat. Oczy, które skrywały błękit bezkresnego nieba w słoneczny, ciepły dzień. Źrenice, które nie miały prawa poznać smutku tak długo jak był przy niej. Alabastrowa skóra, której nie śmiał skalać nawet pojedynczy pieg czy niedoskonałość dojrzewania. Twarz Baldwina zastygła w wyrazie miłości - czystej i milczącej. Tej cierpliwej, łaskawej, nieszukającej poklasku.

Baldwin spoglądał na swoją siostrę, tak jakby dotarł do jądra ciemności, a to złożyło na jego czole pełen uczucia pocałunek, szepcząc, że teraz już nie musi szukać dalej. Że nareszcie może przestać grać i może odpocząć, bo nie było nic więcej, po co mógłby sięgnąć. Złożyć głowę na jej kolanach bez obaw, że zniknie o wschodzie słońca, tak jak zwykle umykała z jego snów.
- Nie powinno Cię tu być.- Szepnął drżącym głosem. Wyciągnął przed siebie dłoń i jeśli pozwoliła, ułożył dłoń na jej policzku, rozsmarowując popiół, który zdawał się pokrywać każdą powierzchnię w Eurydyce. Z prochu powstałaś, w proch się obrócisz.
Jej miejsce było tam. W bezpiecznych murach domu. W Oxfordzie. Na powierzchni z dala od zła, które trawiło podziemne korytarze. Od szczurów, od świata gdzie słońce nigdy nie docierało. Ale przecież nie musiało. Dla Baldwina to ona była słońcem. Muzą. Kwintesencją poezji i uosobieniem Sztuki. Była triadą - miłością, wiarą i nadzieją.
- Muszę… Muszę Cię mu oddać. Ale tak bardzo nie chcę.- Dodał jeszcze ciszej. Brzęczenie radia zlało się z innymi dźwiękami galerii sztuki. Nie zwracał na nie już uwagi nie potrafiąc nawet stwierdzić co za piosenka aktualnie leci - bo Baldwin nigdy nie patrzył na nic innego, gdy Calanthe była w pobliżu.

Nokturn zabijał wszystko co człowiek zdołał pokochać.
Więc nauczył się kochać to co już nie żyło.
Nauczył się kochać Orfeusza, na którego grobie co rok składał kwiaty, by tego samego wieczoru wznosić z nim toasty w obmierzłej spelunie.
Nauczył się kochać Fridę, wiedząc, że nigdy nie będzie o dzień starsza niż wtedy gdy znalazł ją przy świątecznym drzewku.
Nauczył się kochać Lorraine, która swojej własnej śmierci zdawała się nie dostrzegać, bo serce wili nadal pompowało krew. Ale Lorraine umarła już dawno, umarła jeszcze przed nim- pozostawiając w Katakumbach cząstkę własnej duszy.
Ale Calanthe nadal żyła. Jego Panna nad Pannami. Oblubienica z zamkniętego, różanego ogrodu.
Gdyby tylko pan Ojciec się zlitował nad swym grzesznym synem; gdyby dostrzegł jak czyste i piękne było to uczucie, które łamało młodemu artyście serce przy każdym oddechu. Jedno błogosławieństwo Marcusa Malfoy’a wystarczyłoby, żeby Baldwin porzucił całe dotychczasowe życie i padł do ojcowskich stóp z przeprosinami na ustach. Bo gdy się kochało tylko to co martwe - to możliwość kochania tego co żywe była warta każdej ceny.


RE: [13.08.1972] Haunted by you in my dreams | Millie & Baldwin - Millie Moody - 08.03.2025

[inny avek]https://secretsoflondon.pl/imgproxy.php?id=r4euGpB.png[/inny avek]
Moody była osobą, która nosiła w sercu ogrom sprzeczności. Pragnęła miłości i uwielbienia, jeśli jednak tylko ktokolwiek jej je okazał, stawało się coś dziwnego. Za sprawą wewnętrznego magnesu, jej oczy stawały się chłodne i pełne pogardy, co znalazło odbicie w błękicie ześlizgującym się po twarzy Baldwina, w kształtnych wargach pogardliwie wygiętych, jakby wyszła wprost z prawego czystokrwistego łona. Jakby całe życie patrzyła na ludzi z góry. Nie było w tym miłości. Kalkulacja, chłodne zaciekawienie, sytuacja sycąca niepewne siebie narcystyczne ego. Moody była osobą, która pragnęła dobra dla innych, ale były takie momenty kiedy zadufane w sobie paniczyki budziły w niej najgorsze instynkty. Tak jak teraz, tak jak tutaj, na podłodze Eurydyki.

Lubiła Baldwina, ale to obecnie nie miało nic do rzeczy.

Jej wyraz twarzy nie zmienił się ani o trochę, gdy zaczął mówić. Czarne źrenice przesunęły się na usta wyrzucające z siebie zakazane wyznania. Nie zamierzała nic mówić, wiedząc, że najdrobniejsze słowo zakłóci zaklęcie, gwałtowny ruch mógłby rozsupłać obraz, rozmazać go, rozpuścić w niwecz słodką, popierdoloną zemstę za brak szacunku do jej cierpienia.

Wyciągnęła dwa kościste palce i niespiesznie z rozmysłem ściągnęła odrobinę czerwieni. Krew Louviana była pod tym względem o wiele ładniejsza, jej smak uzależniający, w tym cichym kanibalistycznym preludium spaczenia. Nie ważne. Biel czoła czekało jak płótno na znak, który chciała wtłoczyć w jego głowę. Na pędzle jej opuszków. Farbę jego krwi.

Thurisaz. Pionowa kreska i kościsty brzuszek imitujący w myśl twórców run stare dobre D. Wojna i pokój. Agresja i obrona. Konflikt i wzniesienie ku inspiracji. Płomień oczyszczający z toksyki. Kącik ust uniósł się w tryumfalnym, wysyconym głodem uśmiechu, gdy oba wciąż czerwone od malfoyowej krwi palce popłynęły między wargi brudząc jego sakrum brudem, karmiąc siebie miłością, która nie była w żadnej mierze dla niej. Na moment, na chwilę, na scenie teatru życia. Znów. Poczuć się chcianą tak bardzo, że niemal czuła szczątkami empatii ból jego serca z niemożności sięgnięcia po drobne ciało.


RE: [13.08.1972] Haunted by you in my dreams | Millie & Baldwin - Baldwin Malfoy - 21.03.2025

Nie patrzyła na niego jak na zbawcę. Nie patrzyła, choć powinna.
W oczach przyszłej pani Malfoy nie było przerażenia, nie było podziwu, nie było nawet współczucia. Tylko chłód. Siostrzana źrenica prześlizgnęła się po jego ustach, jakby już dawno wiedziała, co chce powiedzieć. Była bezlitosna w swojej ocenie, niewzruszona, a świat na moment stał się jedynie sceną w teatrze; sztuką, którą oglądała z ironicznym uniesieniem brwi. I to właśnie sprawiło, że chciał paść na kolana i modlić się do niej.
Jego Oblubienica. Jego słońce. Jego przeklęta, nietykalna świętość, której teraz musiał się wyrzec. Była miłością. Była sensem, była różańcem, który ściskał w zakrwawionych dłoniach. Była objawieniem w korytarzach Eurydyki. Jej imię wypowiadane szeptem w ciemności było modlitwą.
- Calanthe.- Powtórzył, czując że nie otrzyma odpowiedzi. Karała go. Za grzechy myśli, mowy i czynów. Za zdradę, której się wobec niej dopuszczał każdego dnia.

Palce dziewczyny przesunęły się po lekko zmarszczonym czole Malfoy’a, pozostawiając nań smugę krwi – runiczną pieczęć. Kiedyś nie mógłby tego znieść; myśl o tym, że ktoś odciska na nim ślady, że ktoś karmi się jego własnym bólem, byłaby nie do wytrzymania. Tylko jej pozwalał zrobić z sobą; wszakże byli udręczonymi bliźniętami. Niczym więcej i niczym mniej.
Jego wargi rozchyliły się lekko, niczym u mistyka przyjmującego sakrament. Ciało i krew. Dusza i bóstwo. Syna jedynego, pierworodnego.
Patrzył na siostrę, a świat zawęził się do pojedynczego punktu, bladej linii jej gardła, miejsca gdzie pulsowała pod skórą żyła. Było w tym coś okrutnego - w tym, że Calanthe miała czelność istnieć poza nim; w tym że mogła odejść, tak jak przepadał sen o poranku. A on musiał się na to zgodzić.
Zwykle krew miała posmak żelaza. Ale dziś, ciepła jucha, którą zlizał w tak bliskim świętokradztwu geście, smakowała mu modlitwą. Nie powinno jej tu być.

Ale skoro już tu była…
Och, skoro już tu była.

Zacisnął brutalnie palce na jej nadgarstku. Na tyle mocno by pozostawić ślady, ale niewystarczająco by wyrządzić żadnej większej krzywdy. Choć Matka jedna wiedziała, jak bardzo tego pragnął. Wziąć ją. Posiąść. Zatrzymać na wieczność, choćby miało ją uczynić równie martwą co on sam. Wyszarpnął smukłe, wciąż mokre i lepkie od mieszanki śliny i krwi palce ze swoich ust. Groteskowy performance dwójki utalentowanych, złamanych przez życie artystów.
Nie potrafił znieść tej ciszy. Już samo opieranie się miałkim potrzebom ciała było kurewsko trudne, ale gdy odbierała mu nawet prawo do wsłuchania się w słodki głos - czuł jak bardzo go to łamie.
Zdawała się mu teraz niczym narzeczona z baśni o trzech braciach.
Choć wskrzeszona, należała wciąż do tamtego świata.
Do świata, w którym nie mógł jej mieć.
- Kurwa, która nas zrodziła, urodziła cię dla mnie.- Przyciągnął ją do siebie, nadal nie wypuszczając szczupłego nadgarstka z uścisku.- Nie zapominaj o tym.
Nie zamierzał jej utrącić czci. Jeszcze nie teraz. A jednak pragnął, nawet jeśli doskonale wiedział, że za te pragnienia zostanie kiedyś ukarany.


RE: [13.08.1972] Haunted by you in my dreams | Millie & Baldwin - Millie Moody - 25.03.2025

[inny avek]https://secretsoflondon.pl/imgproxy.php?id=r4euGpB.png[/inny avek]
Kobiecość kotłowała się w kulturze, nie znajdując właściwego dla siebie ujścia i archetypu, który nie nosiłby w sobie znamion sprzeczności. Dziewica, kurwa, matka, kochanka, córka, starucha, opiekunka, hetera, łagodność i agresja spojone w jednym, nieustępliwym chaotycznym tańcu zmysłów, pragnień, oczekiwań, marzeń. Miles nie miała w sobie łagodności macierzyństwa, szala jej szaleństwa skutecznie uniemożliwiała jej jakąkolwiek stabilizację życiową. Jej jedyną kotwicą, jej kapitanem, latarnią, światłem za którym mknęła w mrokach otaczających ją koszmarów i wynaturzeń był Alastor. Ten, którego twardy, niezłomny kręgosłup moralny i poczucie obowiązku wobec wszystkich wkoło, stanowił metalowy pręt wbity głęboko w ziemię jej istnienia, po którym niczym łodyga grochu, mogła wznosić się w poszukiwaniu właściwego kierunku. Marzyła by być z metalu jak on, nie doceniając zieleni i życia, nie doceniając własnych możliwości, tak odmiennych, ale wciąż cennych.

Teraz jednak wiedziała kim jest, wpatrywała się w oblicze swojego brata, którego wypluło przecież łono tej samej kurwy. Przez myśl przemknęło jej zwątpienie, czy urok był na tyle silny, aby w ruchu i z tak bliska Baldwin nie przełamał słodkiego kłamstwa. A może tak mocno chciał wierzyć w to, że siedzi teraz na nim krew z krwi, ciało z ciała, najbliższa, ale prawem społeczności możliwie daleka bogini, władczyni jego marzeń, bezlitosnym chłodem nadająca właściwy, akceptowalny nurt ich relacji. Z pijackich rozmów, z pełnych dusznego erotyzmu obrazów wiedziała kto napędza jego krew. Teraz też, z reakcji ciała, czuła to dosadnie, żarem i podnieceniem, którego nie dało się przesłonić. Szarpnął nią i wydobył uśmiech, zakrzywił giętkie wargi, odsłonił białe zęby w nieprzeniknionym złocie oczu, gdy jej lustra duszy zaczęły miodowo zmieniać się, fluktuować miedzy ostrym, bezchmurnym niebem, ku słodyczy zachodu malującego ciepłą barwą sklepienie.

– Nie.– wycharczała twardo – To Ty jesteś mój.

Na tę krótką chwilę, na potrzeby fantazji, której trzeba było dotknąć, którą trzeba było skonsumować nie czekała dłużej, a wpiła w niego swoje usta, szukając smaku jego krwi, szukając miłości tak żarłocznej, że konsumującej samą siebie.