![]() |
[12.11.65, Hogwart] Vivre sa vie - Wersja do druku +- Secrets of London (https://secretsoflondon.pl) +-- Dział: Poza schematem (https://secretsoflondon.pl/forumdisplay.php?fid=29) +--- Dział: Retrospekcje i sny (https://secretsoflondon.pl/forumdisplay.php?fid=25) +--- Wątek: [12.11.65, Hogwart] Vivre sa vie (/showthread.php?tid=4322) Strony:
1
2
|
[12.11.65, Hogwart] Vivre sa vie - Louvain Lestrange - 30.12.2024 Długą trasę wyznaczył dla niej do przejścia, a właściwie do cichego czmychnięcia w cieniach wysokich ścian. Nocną porą, z lochów gdzie znajdowało się dormitorium ślizgonów, aż do najwyższej wieży ich szkoły. Droga niebezpieczna, ale też ekscytująca. Usłana wieloma wścibskimi spojrzeniami z wiszących obrazów, wszędobylskich duchów, prefektów i innych niszczycieli romantycznych schadzek. Ścieżkę do wieży wyznaczały zawieszone w powietrzu aldehydy. Silny aromat drogich perfum, których kilkugodzinna projekcja bez problemu mogła unosić się w bezwietrznych korytarzach zamczyska. Zapach wysłanych jej na pomoc zaczarowanych flakoników miał przywołać wspomnienia krótkiej wizyty w Paryżu z końcówki lata, w którą zabrał ją razem ze sobą przy okazji sportowych rozgrywek europejskich w quidditcha. Od jednego jej spojrzenia, mieniące się w ciemnościach zaklęte iskierki ciągnącej się woni podpowiadały skróty i ukryte, bezpieczne przejścia dalej. Dobrze znał te korytarze, przecież jeszcze rok temu sam nimi chadzał. A teraz był dorosły. Może niekoniecznie dojrzały, ale z prawem do samostanowienia. Z podpisanym kontraktem klubowym, wolności co nie miara, a jedną z pierwszych wypłat ze swojej pierwszej pracy wydał w całości na zachcianki blond półwilli. Bo od tego lata, również już wolna. I ona też od dzisiaj miała już być dorosła. A on chciał być pierwszym z kim będzie miała okazję świętować ten triumf pełnoletności tej nocy. Dlatego kilka dni wcześniej nadał do niej przesyłkę sową. Kreację jednego z paryskich, czarodziejskich domów mody, do którego zaprosił ją kilka, czy kilkanaście tygodni wcześniej. Szyta na miarę, w jej rozmiarze, w rozmiarze haute couture. Na odwrocie dedykacji dołączonej do sukni, napisał że będzie czekać na nią. Dzisiaj o północy, w noc jej osiemnastych urodzin. I dokładnie tak uczynił. Zjawił się na czas, a uściślając, przyleciał. Oczywiście, że na miotle, bo takimi nie rozstawał się nawet na dzień już od dobrych kilku miesięcy. Przysiadł na flankach najwyższego punktu w całej szkole uśmiechając się ironicznie pod nosem. Śmiał się, bo jeszcze w czerwcu tego roku, zaraz po skończonych owutemetach, obiecywał sobie, że był to ostatni papieros wypalony w murach zamczyska. A teraz znowu popalał, już nieco zwilgotniały od długiego lotu, tytoń. Teraz już bez szkolnego mundurku jak nieletni niewolnik edukacji państwowej, ale jak na klasycznego dupka przystało w przetartych dżinsach, prostym podkoszulku i ciemnej skórze. Przez plecy miał też narzuconą szatę w klubowych barwach, które obecnie nosił z większą dumą, niż rodowe kruki Lestrangów. Czekał na zubożałą arystokratkę. Najbardziej uroczą, zubożałą arystokratę w całej Szkocji i okolicach. Teraz kiedy miał już edukację za sobą, a w końcu nie miał za sobą karcącego wzroku Loretty wreszcie mógł nacieszyć się przyjemnościami życia. Mógł odetchnąć z ulgą, albo powietrzem wydychanym z jej płuc. [inny avek]https://secretsoflondon.pl/imgproxy.php?id=Nong6L0.jpeg[/inny avek]RE: [12.11.65, Hogwart] Vivre sa vie - Lorraine Malfoy - 03.01.2025 Wszystkiego najlepszego, Lorraine. Wdzięcznie przyjmowała oferowane przez niego prezenty, z pewną pobłażliwością patrząc na to, jak lekką ręką gotów był trwonić pieniądze na jej próżne zachcianki: nie za uśmiech nawet, a za samą tylko obietnicę jej uśmiechu. Niewielu ludzi potrafiło ostatnimi czasy sprawić, aby Lorraine Malfoy się uśmiechnęła, ale Louvain Lestrange zdawał się traktować to jako osobiste wyzwanie. Jako grę. Choć zasady gry były proste, Lorraine Malfoy nigdy nie mówiła nic wprost. Zawsze kazała mu zgadywać, czego chce, zostawiając poszlaki przeciągłych spojrzeń, zatrzymując się gdzieś na dłużej, kusząc go, tam jak on kusił ją zapachem perfum. Skoroś taki wprawiony w szukaniu złotego znicza, droczyła się z nim po meczu, mnie też wyszukaj coś ze złota. Zgrywała naiwną nimfę Atalantę, ulegającej pokusie złotych jabłek rzucanych jej pod nogi przez starającego się o jej względy Hippomenesa: obraz, na którym oboje zostali uwiecznieni, minęła w drodze na wieżę astronomiczną, mitologiczni kochankowie nie zwrócili jednak na nią uwagi, kłócąc się o to, kto oszukuje w ich grze. Lorraine Malfoy nie wiedziała, w jaką grę grał Louvain Lestrange. Czy grał z nią, czy o nią, zastanawiała się, klucząc szkolnymi korytarzami – bardziej podobna do upiora, zjawy, niż do istoty ze świata żywych, z rozwianymi, jasnymi włosami, w jednej z białych sukienek po kuzynce, na którą narzuciła stary, wełniany szal – czy grał z nią, czy z Atreusem, bo przecież nie z samym sobą? Jeżeli chciał grać, nie zamierzała pozwolić, aby się nudził. Więc grali. Zimne jak odłamki lodu oczy Lorraine lśniły, zdając się śledzić każdy jego ruch. Oczy Louvaina, zimne jak klejnoty, którymi gotów był ją obsypać, także lśniły, kiedy odprowadzał ją wzrokiem. Czy to tak zdjął z jej ciała miarę dla krawca? Niegdyś Lorraine zareagowałaby na tę myśl rozbawieniem przemieszanym z pogardą, ale teraz po prostu obracała ją w głowie, badając ostrożnie, tak, jak badała w rękach materiał podarowanej przez Louvaina sukienki. Noszenie tak drogich ubrań zakrawało o demoralizację, a sukienka, którą jej wysłał była droga, bardzo droga, droższa niż cała jej garderoba razem wzięta. Sam jej widok napełniał Lorraine dziwnym dyskomfortem. Nie mogła przestać o niej myśleć, nie mogła też na nią patrzeć, więc sukienka, starannie złożona, wylądowała na dnie kufra, tam, gdzie trzymała największe skarby. Zasuszone kwiaty, pochodzące z bukietów, które wręczał jej Atreus, starannie opisane na kartach ręcznie ilustrowanych zielników. Znaczone karty do gry, które wciąż zapominała mu oddać. Głupie, plastikowe pierścionki, które wypadły z mugolskiego automatu z zabawkami, bo Atreus włożył do niego zbyt dużo monet – "myślałam, że orientujesz się w niemagicznej walucie", rzuciła wyzywająco Lorraine, niby to od niechcenia splatając jego rękę ze swoją ręką, tylko po to, aby spośród wszystkich pierścionków wybrać ten najbardziej fikuśny, różowy, ze zdobnym oczkiem, i wcisnąć go na mały palec chłopaka – przez chwilę Lorraine wyglądała na bardzo zadowoloną z siebie, a oczy półwili świeciły triumfem, jak zawsze, gdy udało jej się zawstydzić Atreusa: charakterystyczna zmarszczka między jego brwiami zniknęła jednak tak szybko, jak się pojawiła. "Na ciebie się zapatrzyłem", rzucone z tym jego głupim, nieskończenie głupim uśmiechem pokolorowało jej policzki rumieńcem. Otworzyła usta, ale zaraz je zamknęła, odwzajemniając uśmiech, bo jej chłopiec był taki piękny, kiedy się uśmiechał. Uśmiechał się też na jej ulubionym zdjęciu, które wisiało wciąż przy łóżku Lorraine w żeńskim dormitorium, i na wielu innych, schowanych w pękającym już w szwach albumie. Spóźniła się. Oczywiście, że się spóźniła. Chociaż jej pierś wciąż wznosiła się w nierównym rytmie wdechów i wydechów po przejściu wszystkich tych schodów, jakie miała do przejścia, nie usiadła obok Louvaina, który leniwie rozkoszował się papierosem na flankach. Zbliżyła się do kamiennego muru, tylko po to, aby przerzucić zgrabnie nogi przez jego krawędź i stanąć na samym skraju wieży astronomicznej. Gwiazdy wirowały jej przed oczyma. Wszystkiego najlepszego, Lorraine. Stopy w delikatnych pantoflach balansowały na granicy kamiennej krawędzi. Rozłożyła ręce, próbując złapać równowagę palcami roztrzepotanymi niczym skrzydła ptaka, który jeszcze nie zdecydował, czy ma zamiar wzlecieć, czy pozwolić się porwać wichrowi. Nie było w niej zawahania, tylko chłodna kalkulacja. Zerknęła ponad ramieniem na Louvaina, mimochodem niemalże, zanim przysunęła się bliżej krawędzi, pozwalając, aby otoczył ją świst wiatru. Nawet teraz, kiedy przesunęła stopę bliżej krawędzi, czując pod nią chłód kamienia, była pewna, że noc, choć zdradliwa, nie miała władzy, by jej zagrozić. – Jak wysoko musisz wzlecieć, żeby nie bolało, jak spadniesz? – rzuciła obojętnie w noc, zakrzyczana przez wiatr, którego mroźny powiew popieścił ciemne kosmyki opadające na przystojną twarz Louvaina. Niewiele cieplejsza była dłoń Lorraine, kiedy podczas jednej z letnich przechadzek przyjęła zaoferowane jej ramię, wsparłszy się ostrożnie o chłopaka, którego intencje pozostawały dla niej tajemnicą. Nie patrzyła na niego wtedy, nie patrzyła na niego teraz. Nie patrzyła na jego cwany uśmiech, zuchwały, pewny siebie, odprowadzający ją wzrokiem jak kolejne złote jabłko rzucane pod stopy Atalanty. Patrzyła w rozciągającą się pod nią przepaść. Przepaść była głęboka, o wiele głębsza niż lochy, od których zaczęła się jej dzisiejsza podróż. Lorraine opuściła ramiona i odwróciła się na pięcie, pozostawiając za sobą wieżę, przepaść i całą tę niewypowiedzianą przestrzeń, którą dzieliła z Louvainem. Stąpała wzdłuż krawędzi. [inny avek]https://64.media.tumblr.com/3ec98815679edd5b1a488a4c797457f0/b870347ae9d5c83e-73/s2048x3072/284a213d366c5aae7c998cad977a40c8ba4fc02a.jpg[/inny avek] RE: [12.11.65, Hogwart] Vivre sa vie - Louvain Lestrange - 20.01.2025 Sędziowski gwizdek nigdy nie był dla niego wystarczającym powodem do zakończenia gry. Zawsze w coś grał, zawsze sobie pogrywał. Z kimś lub z czymś, nie ważne. Kolejne wyzwania za wyzwaniami, bo kompetytywny rdzeń w jego kręgosłupie moralnym zawsze domagał się więcej. To nie był typ faceta zza wschodniej granicy, któremu paczka cygaret w kieszeni wystarczyła, by dzień nie był najgorszy. Bo zawsze było mu mało. Pieniądze już miał, nawet zanim zaczął zarabiać te własne. Swoją karierę zawodową, choć ta dopiero była na samym początku i tak rozpoczął od wysokiego "C". A mając te dwie rzeczy nie narzekał też na brak kobiecego piękna wokół siebie. Więc czego mu brakowało? Zapewne tego czego zabraniano mu przez cały ten czas do tej pory. Odrobiny namiętności. Bliźniaczy wzrok snuł się za nim jak posępny cień, zabraniając mu jakichkolwiek głębszych relacji ze słodyczą ślizgońskich dormitorium. Przez większość lat uważał to za śmieszne, kiedy jego obecność wokół dziewcząt, skazywała je na gniew Loretty. Te które miały więcej szczęścia kończyły z rozlanym punchem na głowie, z kolei te z mniejszą jego dozą kończyły o wiele gorzej. Zaszczute i poniżane w żeńskich toaletach, obdzierane ze wstydu i godności, bo miały czelność zbyt swobodnie poczuć się w otoczeniu Louvaina. Dla niego całkiem zabawne, pastwić się nad gorszym, bo słabszym, słabszym, bo gorszym. Jednak niewiele takich historyjek było potrzebnych by szkolna gawiedź, zwłaszcza ta damska, zrozumiała, że ten onyksowy wzrok nie przynosi nic dobrego. Może trudno w to uwierzyć, ale ciężko było nawiązać relację z kimś innym niż paczką własnych kumpli mając za plecami taką legendę. Zanim to zrozumiał minęło większość szkolnych lat, a z tym co najsłodsze w szkolnych lochach, musiał obejść się smakiem. Towar macany, należy do macanta jak mawiało się w męskiej szatni przed meczem na boisku. Dlaczego takiemu Atreusowi należał się jej uśmiech, a jemu nie? Zawsze mógł jedynie patrzeć z zazdrością, kłując się we własne sumienie, że potrafiłby lepiej niż on. Co taki Bulstrode mógł wiedzieć o tym co pragnie krew arystokracji? Jedyny moment, kiedy widział prawdziwą pasję w jego oczach to kiedy stawiał całe kieszonkowe na czerwone. On, Louvain, wolał postawić w tej ruletce na blond jej włosów. Teraz kiedy żaden karcący wzrok nie sięgał go, będąc znowu w tej szkole, w końcu mógł pozwolić sobie na więcej. W końcu zasady przestały tak sztywno zobowiązywać. Bo owszem, zasady miał, ale grał bez nich. Nie po to się grało, żeby przegrywać prawda? Może i powinna mu uschnąć ręka, którą dawał jej te wszystkie prezenty, zbyt wyszukane i kosztowne jak na przyjaciela, o którego nie powinien się martwić. Na środku języka, którego używał do zaproszenia jej do Paryża, czy w gwieździstą noc na szczyt wieży astronomicznej, powinien wyrosnąć kaktus. Był tego świadom. Sam uciąłby pusty łeb przy samej dupie każdemu z paczki, który tylko ośmieliłby się startować do Loretty. Hipokryzja i to przez wielkie "Mam to totalnie w dupie". Więc co? Miał stać jak w muzeum? Nie dotykać eksponatów? Dlaczego, skoro tak bardzo chciał w to grać. I ona też chciała. Bo potrafił i chciał zabiegać o jej atencję. Każde westchnięcie, nawet te najdrobniejsze mógłby z entuzjazmem rozpisać na pięciolinii wsłuchując się w ukrytą w den melodię. Gotów wyciągnąć z dna oceanu, spod ruin Atlantydy, największe skarby z orichalcum, by choć raz spojrzała na niego tak jak patrzeć potrafiła. Zatracić się chociaż na moment w melodiach willi, bo tego smaku tego dźwięku jeszcze nie znał. A teraz patrzył spod ukosa przez ramię jak balansowała na krawędzi igrając z nieprzewidywalnym wiatrem. - Takie jest Twoje pierwsze dorosłe życzenie? Uśmiechnął się ironicznie na swój własny żart. Przepaść była otwarta na wszelkie propozycje i nie odmawiała odjęcia tego co wadziło na życiu każdemu kto chciał rzucić się w jej ramiona. Faktycznie było coś wyjątkowego w igraniu z wysokością. Gdyby tak nie było nigdy nie zakochałby się w adrenalinie sportu na miotle. Odwrócił się jednak w kierunku spadku, zainteresowany jej pytaniem. Wszedł na blanki, robiąc większy krok na blanki, tuż obok niej. Pociągnął kilka razy z tlącego się papierosa by nadać żaru odpowiedniej mocy. Potem odjął go sobie od ust i jakby grotołaz rzucił nim w dół niczym flarą, chcąc ocenić wysokość od ziemi. Mała iskierka, w którą zamienił się po kilku sekundach szybciej zdążyła skryć się między warstwami mgły i ciężkiego powietrza, niż rozbiła się o podłożę. - Starczyłoby na nas dwoje. Uśmiechnął się zadziornie. W końcu zlustrował ją całą swoim spojrzeniem. Chociaż cieszył go jej widok, to wcale tak pocieszony nie był. Albo celowo nie podążyła za jego sugestią ignorując to, w czym chciał ją dzisiaj zobaczyć, albo nie odczytała jej wcale. Nie po to istniały drogie suknie, by więzić je schowane po kufrach i skrzyniach. No cóż, musiał obejść się smakiem tym razem. - Chociaż to nie w tą stronę spoglądasz kruszyno. Odezwał się jeszcze raz, zadzierając spojrzenie ku górze. Wydawała się tak drobna, tak zwiewna, jakby silniejszy powiew wiatru miał porwać ją w bezkres przestworza. Chwycił jej dłoń, by jej palcem wskazać na ciągnącą się wśród konstelacji smugę na horyzoncie, najpewniej pozostawioną po pasażerskim locie. - Tam. Będąc wysoko tak jak one, krew zaczyna stawać człowiekowi w żyłach. Mówią na to przeciążenie. Rzucił tylko po to by palcami drugiej dłoni uścisnąć ją nad karkiem u nasady czaszki, tam, gdzie ucisk w głowie na wysokości doskwierał najbardziej, w nonszalanckim geście symulując jak boli, kiedy jesteś zbyt wysoko. Zaśmiał się i odstąpił na krok, zasiadając na brzegu wieży, przerzucając nogi na drugą stronę. - I dopiero kiedy tracisz orientację, nie mając pojęcia co jest górą, a co dołem, zapominasz, że cokolwiek miało jeszcze znaczenie. [inny avek]https://secretsoflondon.pl/imgproxy.php?id=Nong6L0.jpeg[/inny avek]RE: [12.11.65, Hogwart] Vivre sa vie - Lorraine Malfoy - 26.01.2025 Lorraine Malfoy nigdy nie rozumiała obsesji Loretty Lestrange na punkcie swojego brata bliźniaka. Nie rozumiała, i nie próbowała zrozumieć osobliwej przyjemności, jaką ta znajdowała w pomstowaniu na kręcące się wokół Louvaina dziewczyny. Choć twarz Loretty wykrzywiał jadowity uśmiech, za każdym razem, kiedy któraś z tych dziewczyn starała się wkraść w łaski siostry tylko po to, aby być bliżej brata – lata przyjaźni pozwoliły jej nader wnikliwie zrozumieć implikacje kryjące się za tym uśmiechem – Lorraine miała wrażenie, że oprócz pogardy, na dnie obsydianowych oczu przyjaciółki dostrzega wtedy... Błysk dumy. Dumy, która w innych zdawała się budzić dyskomfort, w Lorraine budziła zaś chłodną, niemal kliniczną fascynację studium przypadku. Zastanawiała się wówczas, czy wnętrza umysłów bliźniąt są równie podobne, co ich twarze. Nie zamierzała zdradzać się przed nikim swoich przemyśleń, tak jak nie zamierzała zdradzać swojej przyjaźni z Lorettą, która czasem potrafiła być naprawdę wstrętną, kąśliwą żmiją, tylko po to, by za chwilę być najsłodszą, najmilszą, najbardziej wyrozumiałą przyjaciółką, jaką mogła sobie wymarzyć Lorraine. Loretta była kimś więcej niż tylko przyjaciółką Lorraine. Loretta była częścią jej wizerunku. Wizerunku kultywowanego z taką samą starannością, z jaką prowadziła zeszyty z eliksirów – z taką samą ostrożnością, z jaką dobierała sobie towarzystwo, w jakim się pokazywała – z taką samą determinacją, z jaką co miesiąc kalkulowała bilans zysków i strat z handlu na hogwarckim czarnym rynku. Lorraine zależało na tym, aby zajmować wygodną, uprzywilejowaną wręcz pozycję w szkolnej hierarchii. Zależało jej na tym, aby ginąć w tłumie pięknych, bogatych, dobrze urodzonych panienek, zblazowanych dlatego, że były piękne, bogate i dobrze urodzone. Zależało jej na wielu rzeczach... A choć nigdy nie zależało jej na podbojach Louvaina, "chwalisz się, czy żalisz" samo cisnęło się jednak na usta, kiedy słyszało się dzień w dzień dziwnie chełpliwe stwierdzenia Loretty o tym, że "marzą o nim wszystkie dziewczyny w tym zamku". Tylko dlatego, że go nie znają, miała ochotę rzucić w odpowiedzi Lorraine. Ostatecznie nie powiedziała nic, pozwalając przyjaciółce kontynuować tyradę, podczas gdy sama – zanurzywszy nos w wierzchniej szacie Atreusa, na którego czekała na trybunach z książką na kolanach – potakiwała jej współczująco w odpowiednich momentach. Bo Lorraine rzadko wypowiadała swoje myśli na głos: potrafiła być szalenie skryta, taić uczucia i przekonania za maską dobrze ułożonej panny... Panny ze złamanym sercem, ale bez złamanego knuta. Odkąd rozstała się z Atreusem, nie wiedziała, co zrobić z tą maską: Atreus pokazał Lorraine, że warto być czasem prawdziwą – że nic złego się nie stanie, jeżeli pozwoli sobie czasem uwolnić trochę chaosu kłębiącego się tuż pod jej skórą, uwolnić tkwiącą w niej wilę – Atreus pokazał jej jak być prawdziwą... A potem ją zostawił. To dlatego, że wreszcie cię poznał, mówiła sobie Lorraine podczas bezsennych nocy, powtarzając sobie, że to był tylko głupi, szkolny romans, z którego będą się kiedyś śmiać, bo przecież rozstali się jako przyjaciele, sam to powiedział, "przyjaciele", prawda? Louvain też mógł być jej przyjacielem. "Czy takie było jej pierwsze dorosłe życzenie?" Nie, pomyślała, prychnąwszy cicho, gdy usłyszała odpowiedź Louvaina, nie, ale nie zdziwiłaby się, gdyby tak brzmiało jego życzenie: w końcu ten wariat całą drogę do zamku przeleciał na miotle. Nie wiedziała, jak się z tym czuć. Nic dziwnego, że miał lodowate dłonie, pomyślała, a serce delikatnie zardgało w jej piersi. – Jeżeli źle postawię stopę, może być moim ostatnim – droczyła się, wychyliwszy się niebezpiecznie poza krawędź wieży. Zaraz jednak pozwoliła złapać się Louvainowi za rękę, tylko z pozoru niechętnie, z ociąganiem: zdążyła zakręcić się w miejscu jak tancerka, wprawiając w ruch sukienkę ozdobioną z przodu srebrnymi guziczkami, na których wytłoczono emblemat jej rodu – wciąż jeszcze niezatarty, mimo lat użytkowania – emblemat rodu Malfoy. Bo przecież, mimo wszystko, była Malfoy. Choć to było głupie, nieskończenie głupie, właśnie dlatego nie założyła sukienki, którą dostała w prezencie od Louvaina – była Malfoy, nie pierwszą lepszą zdesperowaną dziewuchą z Nokturnu, którą można było kupić byle błyskotką – była Malfoy, a najgłupsze w tym wszystkim było to, że nie musiała przekonywać co do tego Louvaina, tylko samą siebie. Napięcie, które wcześniej było obecne w ich interakcjach, zniknęło z ramion Lorraine: posłusznie zapatrzona w nieboskłon rozciągający się nad ich głowami, pozwoliła, aby Louvain poprowadził jej dłoń, rozluźniając się pod jego dotykiem, gdy zaczął sunąć palcem pośród konstelacji. – Moje życzenia nigdy się nie spełniają, kiedy wypowiadam je na głos – wyznała niespodziewanie, odchyliwszy na chwilę głowę, aby móc obdarzyć stojącego obok Louvaina łagodnym, melancholijnym uśmiechem – nawet ty nie mógłbyś nic na to poradzić. – Zaraz jednak odwróciła twarz, milknąc, bo miała dość tego, że zawsze myśli o smutnych rzeczach w swoje urodziny, o tym, co było, o tym, co mogłoby być... Louvain pomagał jej skupić się na tym, co tu i teraz. "Dopiero kiedy tracisz orientację, nie mając pojęcia co jest górą, a co dołem, zapominasz, że cokolwiek miało jeszcze znaczenie". – Właśnie dlatego to ma znaczenie – sprzeciwiła się łagodnie, w ślad za Louvainem przerzuciwszy nogi przez mur, gdy zajęła miejsce tuż obok, przysiadłszy na zimnym kamieniu – Właśnie dlatego ze sobą rozmawiamy. Właśnie dlatego lubimy ze sobą rozmawiać. – W głosie Lorraine zabrzmiała nuta wyzwania, nie spojrzała jednak w stronę Louvaina, aby zobaczyć, czy podjął jej grę: nie wszystko było grą, wbrew temu, co mówiła i wbrew temu, co myślała. Założyła nogę na nogę, pozwalając, aby nieco przyduży pantofelek – ześlizgnąwszy się z jej pięty – bujał się od niechcenia w powietrzu, trwając w zawieszeniu nad przepaścią. – Jest piękno w igraniu z kontrolą, w balansowaniu na granicy. W niepewności, czy wciąż się wznosisz, czy już upadasz. [inny avek]https://64.media.tumblr.com/3ec98815679edd5b1a488a4c797457f0/b870347ae9d5c83e-73/s2048x3072/284a213d366c5aae7c998cad977a40c8ba4fc02a.jpg[/inny avek] RE: [12.11.65, Hogwart] Vivre sa vie - Louvain Lestrange - 13.02.2025 Nigdy nie próbował nawet zrozumieć jakie były szczere intencje Loretty w niszczeniu wszystkich jego romantycznych relacji. Tak jakby głęboka podświadomość unikała wzięcia na warsztat własnego rozumu i pojęcia dlaczego to robi. Gdyby się nad tym zastanawiał mógłby zabłądzić zbyt głęboko w tym pogmatwanym labiryncie i zbyt szybko dojść do wniosków do których wcale dochodzić nie chciał. Tłumaczenia które sama mu serwowała były o wiele wygodniejsze do przyjęcia. Ta jest zbyt wąska w biodrach, nie urodzi ci dziecka, ta miała w drugim pokoleniu od strony babki mieszańca w rodzinie, a tamta, daj spokój, słucha okropnej muzyki. Przyjmował to, wręcz będąc wdzięczny za jej troskę, bo w końcu robiła to z troski do niego, prawda? Przyjdzie jeszcze czas, kiedy on to zrozumieć, teraz byli zbyt podobni. Podobne upodobania, podobnie zepsuci. Podobnie do siebie dobierali znajomych, z podobnie próżnych pobudek. Loretta dobierała koleżanki na swoje tło. Żadna nie mogła być lepiej ubrana, żadna nie mogła być ładniejsza od niej i na żadną nie mogło padać światło reflektorów dłużej od niej. Biżuteria, galanteria, perfumy, a nawet przyjaciółki. Wszystko służyło za przedłużenie jej dumy, jej wyższości. W końcu podobnie myśleli o sobie. Ona robiła idiotę z niego, a on robił idiotę z siebie. W tym byli najbardziej zgodni. Chociaż nie. On nie dobierał swoich kumpli według tego samego wzoru. Na pewnej płaszczyźnie cała ta banda chłopaczków była do siebie dość podobna, ale każdy nacechowany czymś innymi. Fakt, Louvain zawsze starał się ze wszystkich sił wybić na pierwszy plan. Bo zawsze ich ekipka musiała być liderem, a on chciał być liderem tej grupy. Jednak wewnątrz tej bandy było sporo różnej dynamiki. Stanley odkrył nekromancje i przyniósł ją w sekrecie do chłopaków, jakby przynosił ukryty w torbie magazyn pełen nagich ciał, dorosłych kobiet. Już wtedy Lou w pewnym stopniu, nie że w pełni świadomie, ale zdecydował że w przyszłości będzie kimś złym nie tylko z usposobienia, ale również dla idei. Z Atreusem współdzielił sportowe ekscytacje, choć irytował go kiedy został wybrany na kapitana drużyny. No i ten dupek Sauriel, który był jeszcze większym samograjem niż Lestrange co wkurwiało go chyba jak nic innego. Nie policzy ile razy musieli ich rozdzielać, bo jedyny argument jaki trafiał do celu to ten na wierzchu zaciśniętej pięści. Tym się różnili między sobą bliźniacy. On miał przyjaciół, a Loretta tylko grupę rekonstrukcyjną. Nie zastanawiał się zbyt szczegółowo i dogłębnie nad rozpadem związku Atreusa i Lorraine. Nie rozumiał tylko dlaczego ją odpuścił. Nie rozumiał, ale akceptował. Być może kiedy Goethe pisał o Neapolu, w szczerości myślał o Lorrain. Rozumiał, że dla przyjaciela to coś niełatwego do przyjęcia. Mówił że to on podjął decyzję, ale na jego twarzy widział coś co prawie nigdy nie pojawiało się na twarzy któregokolwiek z nich; przejęcie. Intencje Louvaina były podszyte buńczuczną arogancją tak samo jak słowa którymi próbował dodać nieco otuchy kumplowi. Tego kwiatu jest pół światu. Tak mu powtarzał. Jednym ramieniem poklepywał Bulstroda po plecach, drugim sięgał już po pióro i pergamin rezerwując hotel w Paryżu. Dla niego była to wręcz okazja. Jakby właśnie otworzyło się nowe okienko transferowe. Nigdy tego nie planował, ale dobrze wiedział co chciał zrobić by dostać się do tej ligi. Jej ligi. - Może zawsze wypowiadałaś ją w nieodpowiedniej godzinie, przy nieodpowiednich osobach? Zarzucił lekko, jakby rzucił płaskim kamieniem o tafle spokojnego jeziora. Z zadziornym uśmieszkiem w kącikach ust, dłuższym spojrzeniem utwierdzał ją w przypuszczeniach, że dokładnie myśli to co powiedział, a to co powiedział nie było tylko myślą. Potem zacmokał z przekąsem. - Czyżby? Dobrze wiesz, że ja tak łatwo nie odpuszczam. I raz jeszcze, kąśliwa aluzja dla odrobiny pikantności, ostrego zimnego powietrza bijącego po najwyższych murach zamczyska. Czy jej życzenie mogło być jego ambicją? Najwyraźniej. Bo tego mu nigdy nie brakowało. Nigdy nie bał się sięgać po najlepsze kąski ze stołu, zawsze miał apetyt na to co najsmaczniejsze. Dodaj nutę buty do nutki finezji, a usłyszysz najczystszy akord idée fixe. Bo w głowie miał tylko jedną melodię, w tonacji kruchej willi. - Mi tego nie musisz mówić. Odbił błyskawicznie. Już nawet jego hucpa miała tupet. Nie po to miał swoje ADHD, żeby podejmować spokojne i przemyślane decyzje. Igranie z konsekwencjami zawsze nadawało odpowiedniego wyrazu, czymkolwiek by się tylko nie zajmował. Dlatego też wybrał taką ścieżkę kariery, a nie inną. By adrenalina była głównym składnikiem jego gospodarki hormonalnej. - Chociaż granice to ja jem na śniadanie. Już nie muszę udawać, że obchodzą mnie ograniczenia. Niebo nie jest dłużej limitem. Wzdychając lekko, wyrzucił z siebie jakby już teraz wygrał swoje własne życie. I z jego perspektywy faktycznie tak mogło być. Cokolwiek co wcześniej wyznaczało limit przestało go obowiązywać, przynajmniej w tej chwili. A jeśli tylko mocno się postara każda chwila może trwać wieczność. Odchylił się na moment w tył, lekko rozbawiony jej zabawą pantofelkiem nad przepaścią. Odchylił się, ale tylko po to, by niby tylko z pozoru powściągliwym ruchem, zarzucić szerokim gestem swoją długą pelerynę na nich oboje, by osłonić ich plecy przed zimnym, listopadowym chłodem. - A Ciebie coś jeszcze ogranicza? [inny avek]https://secretsoflondon.pl/imgproxy.php?id=Nong6L0.jpeg[/inny avek] RE: [12.11.65, Hogwart] Vivre sa vie - Lorraine Malfoy - 20.02.2025 Niby się znali, ale poznawać zaczęli się dopiero w te wakacje. Choć przez lata nawykli do swojego towarzystwa, bo ona była przyjaciółką Loretty, a on – przyjacielem Atreusa, ich rozmowy nie wychodziły nigdy poza prozaiczne, szkolne tematy. Chcąc nie chcąc, spędzali ze sobą dużo czasu, nie spędzali go jednak razem, a obok siebie. Lorraine zauważyła, że zaczęła myśleć o Louvainie o wiele cieplej od kiedy ten skończył szkołę. Bo choć darzyła sympatią aroganckiego ślizgońskiego gówniarza z przerośniętym ego, którzy panoszył się w Hogwarcie tak, jak gdyby cały zamek należał do niego, zdecydowanie wolała tego doroślejszego Louvaina. Wydawał się nieustraszony, kiedy wzlatywał wysoko ponad przestworza, niepokorny, w tym, jak sięgał po to, czego chciał, nieustępliwy we wszystkim – nawet w sposobie, w jaki zabiegał o jej uwagę. "Może nie wypowiadałaś swoich życzeń przy odpowiedniej osobie", powiedział Louvain tonem, który sugerował, że on byłby odpowiednią osobą. Lorraine nie odpowiedziała. To byłoby za proste. Uśmiechnęła się tylko, uśmiechem, który mówił: "będę o tym pamiętać". W pewnym sensie bawiło ją, że Louvain kierował swoją uwagę właśnie w jej stronę. Jak gdyby to, że cieszyła się aprobatą w oczach jego siostry i w oczach jego najlepszego przyjaciela czyniło ją tej uwagi najbardziej godną spośród wszystkich kobiet, które chciały go posiadać i być posiadane. Louvain mógł odrzucać kobiety tak samo, jak odrzucał autorytety. Louvain mógł się buntować – przekraczać granice w poszukiwaniu niezależności, której tak pragnął – mógł lekceważyć zasady i mówić o wolności, ale jego niepokorność nie wynikała z rzeczywistej potrzeby łamania schematów. Z potrzeby życia własnym życiem. Wynikała z potrzeby udowodnienia swojej niezależności w granicach, które zostały mu wyznaczone. W granicach, w ramach których wciąż funkcjonował, trzymając się wytyczonych przez nie norm i wartości. Kiedy niby podjął ryzyko wyjścia poza to, co znane i akceptowane? Gdyby Lorraine była kimś spoza jego kręgu, czy wciąż zwróciłby na nią uwagę? – Uważaj, żebyś niestrawności nie dostał – poradziła więc dobrotliwie, gdy wspomniał o tym, że "granice to on zjada na śniadanie". Lorraine mogła mieć własne zdanie na temat wszystkich tych górnolotnych deklaracji, które padały z ust Louvaina, ale w jednym musiała przyznać mu rację. Louvain miał rację, mówiąc, że niebo nie jest dla niego limitem. Limitem było to, co zostało uznane za wartościowe przez jego siostrę i przyjaciela. Niektórzy potrafili dostrzec piękno tylko tam, gdzie dostrzegali je inni. Gdyby zagrała mu na fortepianie kunsztowną kompozycję jednego z mistrzów, a zaraz potem – prostą barową przyśpiewkę w tej samej tonacji, czy Louvain byłby w stanie odróżnić jedno od drugiego? Czy wybrałby dzieło mistrza tylko dlatego, że nazywano go mistrzem, czy dlatego, że muzyka poruszyła coś we wnętrzu jego duszy? Czy w ogóle liczyłaby się dla niego muzyka, czy tylko reakcja otaczającej go publiczności? Czy może to, że to ona gra, i że gra dla niego – tylko dla niego? "A ciebie coś jeszcze ogranicza?" "Matka", była jej pierwsza myśl, na którą niemal się wzdrygnęła, mimo płaszcza, którym Louvain otulił miękko ich ramiona. Chłód nocy nie mógł równać się z chłodem serca Mirandy Malfoy. Ale teraz Lorraine była dorosła. Nie musiała obawiać się narzucanych przez Mirandę ograniczeń. Nie musiała się ich obawiać odkąd wyrwała się spod dyktatury matczynej nienawiści, uciekłszy z domu na Nokturn. "A ciebie coś jeszcze ogranicza?" Lorraine zaczęła się śmiać. Słodki śmiech popłynął z jej piersi niespodzianie, tak samo, jak niespodzianie wzniesiona niczym do błogosławieństwa dłoń dotknęła czoła Louvaina. Delikatnie, bo rzeczywiście chciała go pobłogosławić, namaścić poświęconym w kowenie olejem, który napełniał siłą. Przekląć go, aby rzeczywiście przekroczył wszystkie granice, które chciał przekroczyć, nawet te ustalone przez bogów. Te, których przekraczać się nie powinno. Dotyk skostniałych z zimna palców musiał palić żywym ogniem, jak gdyby zgasiła na nim papieros, który wcześniej rzucił w przepaść, przytknąwszy go w miejsce między brwiami. Wiedziała, że tym gestem nie tylko wytycza granicę, ale i ją przekracza. Louvain mówił nie tyle o granicach wytrzymałości ludzkiego ciała – nie tyle o granicach fizycznych, co symbolicznych — ale Lorraine myślała o granicach w zupełnie innych kategoriach. Dla niej prawdziwe bariery nigdy nie były fizyczne, społeczne, klasowe, bo one były zmienne, one mogły zostać przełamane. Największe granice tkwiły w ludzkich umysłach. W tym, jak ludzie postrzegali siebie i innych, w tym, jakie mieli przekonania, jakie słowa i definicje ich ograniczały. Wszystko tkwi w umyśle, mówiła Miranda Malfoy, wprowadzając przybraną córkę w arkana legilimencji, tajemnej sztuki czytania umysłów. Kiedy za pomocą magii łamiesz bariery ochronne czyjegoś umysłu, przekraczasz ostateczną granicę. Tę, która istnieje tylko w głowie. Bo to, co cię naprawdę ogranicza, chciała powiedzieć Louvainowi Lorraine, nigdy nie znajduje się poza tobą, lecz w tobie. "A ciebie coś jeszcze ogranicza?" – Ty. – Uśmiechnęła się uśmiechem, na który tak długo czekał, uśmiechem przewrotnym, figlarnym, z dobrze mu znaną nutą triumfu. Uśmiechem, który zdradzał więcej, niż chciałaby zdradzić. Jej głos, teraz cichy, intymny, drżał na skraju śmiechu i powagi jak nad skrajem przepaści. Sunęła niżej, między jego oczami, szukając w nich odbicia blasku satysfakcji, która błyszała w jej własnych oczach, ledwie muskając skórę Louvaina opuszkami palców. – Ograniczasz mnie, kiedy na mnie patrzysz tymi głodnymi oczami. Kiedy wtłaczasz mnie w swoją fantazję jak w nową sukienkę, nie zastanawiając się, na kogo została skrojona. Kiedy myślisz o tym, kim dla ciebie jestem, i kim mogę być. Ograniczasz mnie nawet wtedy, kiedy wypowiadasz moje imię, Louvainie Lestrange. – Wychowana na poezji, wzrosła w miłości do metafor, Lorraine Malfoy bardzo wcześnie nauczyła się zasad, jakie rządziły słowem, tak pisanym, jak i mówionym. Słowa stwarzały, słowa niszczyły, ale przede wszystkim, pomyślała, sunąc palcem w dół, wzdłuż grzbietu jego dumnego nosa, słowa ograniczały, bo jeżeli coś definiujesz, to to ograniczasz. – Najtrudniejsze do przekroczenia są te granice, które istnieją tylko w naszych głowach. A ja widziałam wnętrze twojej – szepnęła, gdy jej palce zatrzymały się na wargach chłopaka, nieśmiało przesuwając się od łuku kupidyna, aż do kącików ust, które tak często unosiły się w kpiącym uśmiechu. Jej własne zadrgały teraz niepewnie. – Wciąż chcesz podjąć wyzwanie? Wciąż przecież nie wypowiedziała swojego życzenia. [inny avek]https://64.media.tumblr.com/3ec98815679edd5b1a488a4c797457f0/b870347ae9d5c83e-73/s2048x3072/284a213d366c5aae7c998cad977a40c8ba4fc02a.jpg[/inny avek] RE: [12.11.65, Hogwart] Vivre sa vie - Louvain Lestrange - 24.02.2025 Niby rozmawiali, ale się nie komunikowali. Padały słowa, lecz bez wyrazu. Dostrzegał ją, choć nie widział. Za to patrzył się. Patrzył się tylko wtedy, kiedy nikt inny nie patrzył, bo patrzeć nie wolno mu było. Czy chciałby jej tak samo, gdyby nie żyli w podobnym kręgu znajomych? Istniała niezerowa szansa, że nawet mógłby jej nie zauważyć, gdyby nie była ani niczyją przyjaciółką, ani niczyją partnerką. Ale gdyby była przyjaciółką Loretty, ale Atreus nigdy by jej nie przedstawił mu jako swojej, być może dzisiaj nie byłaby jej koleżanką, lecz ofiarą. Swoim głodnym spojrzeniem skazałby ją na pożarcie przez najpodlejszą ze żmij ich pokolenia. A co, jeśli nigdy nie odnalazłaby wspólnego języka z jego siostrą, za to wciąż odnalazłaby go z Bulstrodem? Zapewne powstałaby kolejna ckliwa historyjka o zasypanej pod gruzami pomnika jej piękna przyjaźni dwóch chłopaczków. Bo urok willi tkwił w niej niezależnie z kim się przyjaźniła i czyim ramieniem pozwalała się okryć. Gdyby nie ta podwójna protekcja z obu frontów, tego wieczoru nie byłoby tyle wibracji na wieży astronomicznej. Matka wystawiła go na największą próbę. I niech ktoś nie powie, że Louvain Lestrange nie ma pokory, lub nie jest cierpliwy. Wiele lat przyszło mu czekać na odpowiednie okienko pogodowe, takie w którym wiatr zmian zawiał mu w odpowiednią stronę. Chociaż to nie tak, że przez ten cały czas chodził spragniony. Nic z tych rzeczy. Zwyczajnie był zaskoczony samym sobą, że potrafił wykazać się takim rozsądkiem nie psując własnych relacji przez tyle lat dla własnej satysfakcji. Bo oprócz brawury cenił w sobie też przebiegłość. Arogancja nie zawsze mogła być metodą do uzyskania tego czego najbardziej chciał. A szkoda. Czasem koszt pewnym zagrywek był niewymierny do szacowanych korzyści. Tego nauczył się jeszcze zanim wyrósł z dziecięcej miotły. Czasem musiał ubrać się w nieswoje szaty, w nieswoje maski by uszczknąć tego co sobie wymarzył. Sprytnie podrzucać Lorraine sukienki i dodatki. Bo nawet jeśli nie mógł jej mieć, to mogła chodzić w tym co od niego, a wówczas chociaż odrobinę stawała się jakby jego. Podarowane Lorrain perfumy pokrywały miejsca na jej skórze, o których nawet nie powinien myśleć, a napis na flakonie fabriqué en France arogancko dopełniał symbolicznego podboju. Nie znał na muzyce tak jak ona. Nie dostrzegał piękna ukrytego między nutami w ten sam sposób co ona. Jego muzyka była o wiele prostsza, mniej skomplikowana, jednak niosła tyle samo emocji co jej emocji. Mógłby się nawet pokusić o stwierdzenie, że jego melodie, proste stadionowe przyśpiewki niosły o wiele więcej wibracji niż cokolwiek innego. Tysiące gardeł krzyczące podczas meczu jego nazwisko. Przepełnione euforią trybuny, kiedy zakończył spotkanie łapiąc złoty znicz, jednocześnie wygrywając rozgrywkę. Setki par płuc biorących wdech w tym samym tempie, oddając mu honory za zasługi, które im przyniósł. Wiele pojedynczych głosów tworzących razem proste brzmienie uwielbienia, bo zwyciężył ich wspólny klub. To była jego muzyka. Zdarte garda i wiele palących krtani były jego instrumentami. Mieszaniec, któremu nawet nie oddałby resztek ze swojego talerza skandował jego imię jakby uratował go przed śmiercią, a on tylko bardzo szybko leciał za pierdolnikiem ze skrzydełkami. Jednak sprawiał, że ten mieszaniec przez moment czuł się częścią czegoś większego, niż on sam. Na tym polegało uwielbienie do niego. Menagerowie sugerowali mu przyjęcie oferty od drużyn z niższych szczebli, bo w takich jego pozycja byłaby o wiele większa już na starcie. W klubie z gorszymi wynikami, dobry zawodnik liczył się o wiele bardziej niż w odwrotnej sytuacji. Jednak on zuchwale dołączył do Os, klubu z górnej stawki, wierząc, że szybko udowodni swoją wartość. Zawsze ryzykował, zawsze musiał podbić stawkę. Nie pojmował muzyki w ten sposób co ona. Jednak był zdolny do wielu rzeczy. Być może w przyszłości podstępem zmusiłby jakiś mugolski zespół ze środkowej Europy, by nagrali utwór o perłowym kolorze jej włosów. Utwór który sławą przebiłby nawet samego intryganta, a niczego nieświadomi niemagiczni za każdym odsłuchem tak naprawdę oddawaliby hołd zubożałej, ale pięknej arystokratce. Bo nie znał się na muzyce, ale potrafił grać i to w niejedną grę. Taki duży chłopiec, który żadnej nocy nie chce przespać sam. Duży chłopiec, a wciąż bawił się lalkami. A tym razem wymarzył sobie by w jego ręce wpadła ta konkretna. Przecież na wybiegach o jej urodzie mówiono właśnie russian doll. Nie mylił się. Goethe musiał mówić o Lorraine, kiedy pisał o Neapolu. I teraz mógłby śmiało powtórzyć jego słowa. Wybaczam wszystkim, którzy od Lorraien odchodzą od zmysłów. Z początku pomyślał, że szydzi z niego, kiedy parsknęła niespodziewanie śmiechem. Cwany uśmieszek na moment zszedł z jego ust, myśląc, że właśnie przypuszcza na niego atak. Tak w pierwszym momencie odebrał jej reakcję. Jednak potem zaczęło się robić jeszcze dziwniej. Co Ty... Urwał, kiedy dotknęła jego twarzy po raz pierwszy. Urwał, bo szybko skojarzył ten gest z dobrze znaną mu atmosferą z kowenu. Ah no tak, na moment zapomniał, że to boskie pierdolenie dotyczyło również i jej osoby. Czy powinno być zaskoczeniem, że tak zadufany w sobie szczeniak w żadnym wypadku nie szukał odpowiedzi na żadne swoje pytanie w boskiej interwencji? Wierzył w siłę natury, jednak był na tyle bezczelny, że wszystkim sakralnym aspektom rzucał własne wyzwanie. Tylko on odpowiadał za swoje czyny. Za wszystkie swoje wzloty i upadki, za każdą przegraną obwiniał swoje niedoskonałości, a każdą wygraną własnej sprawczości. Nie zmierzał przed nikim się klękać prosząc o łaski. Nawet jeśli kiedyś złoży przed kimś przysięgę wierności w służebnej pozie przed swoim nowym Mistrzem. Nie zamierzał nigdy składać ręce do nieba i prosić o wstawiennictwo. Nawet jeśli jej błogosławieństwo kiedyś miało się ziścić i dane mu będzie pojawić się w miejscu czysto metafizycznym. W miejscu, gdzie żaden żywy nie powinien się pojawić. Każda granica była do przebicia, jednocześnie żadna granica nie była nieskończenie trwała. Granice można było dowolnie przesuwać, ale wciąż gdzieś tam były. Jemu chodziło o przebijanie nich, z taką siłą by ciężko było postawić je na nowo. Dodatkowo każdy miał przecież własne granice, bo każdy miał własne możliwości. A teraz kolejna granica zaczęła pękać, tym razem granica przyzwoitości. Gdy sunęła palcem po jego twarzy, oczy jego zalśniły najczarniejszym onyksem. Na moment stracił rezon by móc tak skrupulatnie jak do tej pory ukrywać zmienne natężenie ekscytacji tą chwilą. Grdyka na jego gardle zadrżała niespokojnie od jej dotyku. Nawet nie drgnął, a nie potrafił się opanować. Niby było to oczywiste, że starał się o jej względy, ale kiedy wypunktowała jego szczere intencje nuta zmieszania wymalowała jego nieśmiały uśmiech. W końcu jednak przełknął głośno to zaskoczenie, bo adrenalina w końcu popłynęła w jego żyłach pozwalając na działanie. - To na co czekasz? Zrób ze mną to co powinno się robić z granicami Lorraine. Rzucił bez cienia zająknięcia, w swojej firmowej melodii zuchwałości. Miałby się teraz zawahać? Nie po to odmrażał sobie tyłek przez całą Anglię lecą listopadową nocą do niej, by teraz odpuścić. Chciał dać się zakląć w urok willi, jak marynarze ulegali śpiewu syren. Nie zgadzał się z nią w wielu zdaniach, ale nie podejmował zbędnej dyskusji. Jakie miało to teraz znaczenie, kiedy mieli swoje własne perspektywy. Nie on wymyślił jej personalia, nawet jeśli były dla niej brzemieniem. Za to sukienki z paryskiego domu mody, z wysokiej mody, zawsze były szyte wyłącznie na jedną talię. Jeden egzemplarz dla jedynej właścicielki. Na tym polegało dedykowane piękno. Ograniczały ją własne pragnienia. Pragnienia do znaczącej pozycji, pragnienia do bycia uwielbianą. Wszystko co definiował oddawał we własne władanie, ale nic co było z nią związane nie było jego wymysłem. Nie on ją odkrył, nie on jej otwierał wejście do wyższych sfer. Mógł dawać jej drogie prezenty, ale nie mógł wyciągnąć jej z uporczywej biedy szlachcianki. Nie mógł zmienić brzemienia jaki nałożył jej ojciec na ich część rodziny, ale mógł jej dać nową wraz z nowym nazwiskiem. Nie mógł zmienić tego jaką była naprawdę, ale mógłby zrozumieć każdy jej defekt charakteru widząc w nim odbicie swojego własnego. On jej nie ograniczał, on jedynie mógł dać rozwiązania. - Więc przyjrzyj się dokładniej, bo drugiej takiej szansy nie otrzymasz. Szepnął i nie wiedział nawet kiedy, zadziorny uśmieszek na nowo zagościł na jego ustach. Zbliżył własną dłoń do jej palców, przyciskając je mocniej do siebie. Była taka chłodna, aż ciężko sobie wyobrazić, że mogłaby dać mu ciepło o które się tak starał. Była taka drobna, a dotyk, który na nim spoczął był cięższy niż każdy inny który nosił. Splótł z nią dłonie w pragnieniu czułości. - Powiedz tylko słowo, a będzie uzdrowiona dusza moja. Słowami modlitwy zapewnił ją o swojej wytrwałości, a potem ucałował wierzch jej dłoni. [inny avek]https://secretsoflondon.pl/imgproxy.php?id=Nong6L0.jpeg[/inny avek] RE: [12.11.65, Hogwart] Vivre sa vie - Lorraine Malfoy - 15.03.2025 Przechyliła w zamyśleniu głowę, rozważając w milczeniu słowa, jakie padły z ust z Louvaina. "Zrób ze mną to, co powinno się robić z granicami, Lorraine." Mówił, że granice jadł na śniadanie, ale do śniadania było jeszcze daleko. Mimo to, oczy Lorraine miały w sobie ten sam głód, co oczy Louvaina. Rozchylone lekko usta, jak do pocałunku, jak do ugryzienia, co za różnica, pomyślała, jedno i drugie mogło być bardzo krwawe. Gorzki był smak krwi płynącej z przygryzionej wargi, wtedy, gdy całowała Otto po raz pierwszy, gorzkie było wspomnienie ust Atreusa, słodkie były natomiast słowa, którymi karmił ją Louvain. Jakże słodko brzmiało jej imię na jego języku. Jak słodko musiał smakować on sam. Czy chciał żeby go pożarła, wygłodniała uczucia, które było motorem napędowym jej egzystencji? Czy pragnął pożerać, zastanawiała się, sunąc palcami po jego ustach, czy być pożeranym? Lorraine nie była złaknioną mordu syreną, która rozdzierała mężczyzn, aby sycić się ich sercami. Nie była potworem z twarzą umorusaną krwią, która skapywała jej z brody, sunąc wzdłuż ciała, aby zniknąć wreszcie cienką, czerwoną strużką między piersiami. Nie była potworem, choć tak długo w to wierzyła, recytując w głowie obelgi, jakie kierowała wobec niej Miranda, niczym wezwania litanii. Lorraine była wilą, a wile nie były bestiami, nie szukały ofiar, a jednak każdy, kto spojrzał w ich oczy – lśniące niczym krople porannej rosy – stawał się zdobyczą. Ojciec nie mówił nigdy o wili, która była jej matką, ale jego wiersze mówiły za niego. Wile były w nich istotami utkanymi z miłości, więc Lorraine także musiała być stworzona z miłości i do miłości. Wil nie można było zatrzymać, nie można było przewidzieć, co zrobią: można było tylko patrzeć, jak snują się po taflach jezior i rzek – zrodzone z mgły widziadła o delikatnych palcach pokrytych szronem, z perłami zaplątanymi we włosach – można było tylko dać się porwać niosącym się po wodzie wybuchom perlistego śmiechu, dać się porwać tanecznym korowodom, które tworzyły, tańcem i śpiewem próbując odegnać wpisaną w ich naturę melancholię, zagłuszyć tęsknotę płynącą we krwi. Może tym właśnie Lorraine różniła się od Louvaina: on granice chciał obsesyjnie przekraczać, chciał niszczyć i przestawiać, ona zaś – chciała tańczyć na ich krawędzi. Czy wiedział? To jedno pytanie nieustannie tłukło się w jej głowie. Nie pierwszy raz zastanawiała się, czy Louvain wie, że jest półwilą. Zawsze zbywała pobłażliwym uśmiechem plotki na temat swojego pochodzenia, słodząc kłamliwie, że to naprawdę niedorzeczny komplement, że w jej żyłach nie płynie krew wil, lecz krew Malfoyów. Ale Atreus znał prawdę. Wyznała mu ją, zalewając się łzami, nieświadoma, że sam dostrzegł trzecim okiem wyjątkowość jej aury na długo zanim zdecydowała się na to wyznanie. Czy kiedykolwiek napomknął o tym Louvainowi? Czy napomknął o tym komukolwiek, choćby mimochodem, zanim się ze sobą zeszli? Bo nad tym, czy dochował tajemnicy po tym jak już się rozeszli, nie zastanawiała się nigdy. Nie chciała się nad tym zastanawiać. Chciała ślepo wierzyć, że jej tajemnica jest bezpieczna. Tak jak chciała wierzyć, że tej jednej nocy może istnieć tylko ona, Lou, i ta wieża. – Dzisiaj są moje urodziny. A twoje... – wyszeptała przekornie, sunąc dłonią niżej, wzdłuż jego szyi, aż po drgającą rozkosznie pod palcami grdykę, którą popieściła delikatnie, kreśląc na niej leniwe kółeczka kciukiem, nie chcąc mu sprawić dyskomfortu, a jedynie przypomnieć o swojej obecności. – ...Twoje są dopiero za tydzień. – Niewypowiedziana na głos obietnica wyrażona gestem i spojrzeniem. "Zrób ze mną to, co powinno się robić z granicami, Lorraine." Odwzajemniła uśmiech chłopaka z lekkością istoty, która wie, że może wszystko, więc żąda wszystkiego, co jest gotów jej dać. – Wtedy będziesz mógł wypowiedzieć na głos swoje życzenie. Ale uważaj. Bogowie spełniają życzenia, które zanosimy do nich w modlitwach, gdy chcą nas ukarać. Znów ten dziwny smutek w jej tonie, smutek starszy od niej samej, bo urodziny zawsze nastrajały ją melancholijnie, ale Louvain szybko rozproszył jej zadumę. Najbardziej lubiła go w momentach zawahania, gdy drgał zaskoczony pod jej dotykiem, tylko po to, żeby samemu zaraz wprawić w drżenie jej serce. Gdy nonszalancko orzekł, że Lorraine nie otrzyma drugiej szansy na to, aby obejrzeć wnętrze jego umysłu, nie odpowiedziała mu od razu, ale oczy jej rozbłysły, jak gdyby była zaintrygowana wyzwaniem. – Nie? – Zacisnęła dłoń na koszulce chłopaka, prowokując go, aby nachylił się bliżej. On był bogaty, ona biedna, ale oboje byli tak samo kapryśni, tak samo zepsuci, nie tyle przez swoje dumnie brzmiące nazwiska, co przez wychowanie w poczuciu, że świat został im dany na własność. Nie pytali, czy zasługują, nie zastanawiali się, czy są godni. Nie miało znaczenia, kogo skrzywdzą, sięgając po to, co chcieli nazwać swoim. Liczyło się tylko to, czego chcieli. Czy Lorraine chciała Louvaina? A dlaczego miałaby go nie chcieć, pomyślała, niejako wyrachowanie, dlaczego miałaby odmawiać sobie przyjemności zdobywania i bycia zdobywaną? Dlaczego nie mogłaby go posiąść, choćby po to, by wiedział, jak smakuje bycie posiadanym? "Powiedz tylko słowo, a będzie uzdrowiona dusza moja", rzucił przekornie Louvain. Bluźnierca, pomyślała czule Lorraine, pozwalając mu ucałować swoją dłoń. Na litość, Lou, przecież Matka patrzy. Zbliżyła się do niego tak, że stykali się nosami, że oddychali przez chwilę tym samym powietrzem. Niechby Matka w milczeniu śledziła to, jak Lorraine pochyla się ku Louvainowi, jak ociera się o niego oddechem. Tak jak on otulił ją wcześniej swym płaszczem, tak teraz ona otuliła go swymi włosami, jak gdyby chciała osłonić ich przed karcącym wzrokiem bogów. Wargi jej rozchyliły się na ułamek sekundy, jakby chciała coś powiedzieć, ale zamiast tego uśmiechnęła się, znienacka przysuwając się bliżej, tak, aby móc przysiąść bokiem na jego udach. Byli blisko, zbyt blisko, bliżej, niżby pozwalała na to przyzwoitość. Wystarczył jeden gwałtowny ruch. Jeden ruch, i pantofelek – dotąd kiwający chwiejnie na samych tylko palcach – zsunął się całkiem ze stopy Lorraine, pochłonięty przez rozwierającą pod nimi gardziel przepaści. Lorraine umilkła. Twarz jej pozostała nieprzenikniona, nawet wtedy, gdy skierowała swoje spojrzenie na Louvaina. Było w tym spojrzeniu coś, co kazało mu myśleć, że choć to pantofelek spadał w przepaść, to jego wolałaby zrzucić z wieży astronomicznej. Spojrzała na niego tak, jak gdyby to wszystko była jego wina. "Powiedz tylko słowo", tak? – Przynieś. Życzenie wypowiedziane na głos, na granicy prośby i rozkazu. Była jakaś diabelska figlarność w jej głosie i uśmiechu, w tym jak intensywnie wpatrywała się teraz w Louvaina, uśmiechając się do niego tak, jak potrafili się uśmiechać tylko bogowie – nie pozwalając mu choćby na chwilę zapomnieć o fizyczności, jaką dzielili. [inny avek]https://64.media.tumblr.com/3ec98815679edd5b1a488a4c797457f0/b870347ae9d5c83e-73/s2048x3072/284a213d366c5aae7c998cad977a40c8ba4fc02a.jpg[/inny avek] RE: [12.11.65, Hogwart] Vivre sa vie - Louvain Lestrange - 24.03.2025 Zjeść Lorraine i mieć Lorraine. Gdyby miał urodziny dzisiaj, a nie za tydzień, właśnie tego chciałby sobie życzyć. Bo miał w sobie silne przeświadczenie, że obu tych rzeczy nie jest w stanie mieć w tym samym momencie. Chociaż była tak blisko. Bliżej nikt kiedykolwiek wcześniej, to miał wrażenie, że to tylko złudna mara. Koszmar zbyt piękny, żeby był prawdziwy. Dobrze wiedział jaka może być cena za swoje zuchwalstwo. Złamał wiele reguł i niepisanych zasad pozwalając sobie tak głęboko patrzeć w jej spojrzenie. To już nie nadwyrężanie przyjaźni, tylko zrobienie sobie z białej karty wspólnego zaufania papierowego samolotu. A on tak bardzo chciał polecieć na jego skrzydłach dalej, niż kiedykolwiek wcześniej. Dobrze wiedział jaka była prawda o niej. Atreus był dobrym przyjacielem, o wiele lepszym niż zasługiwał na to Louvain. Nigdy nie wyjawił mu sekretu o swojej partnerce. To on swoim wścibstwem domyślił się, albo raczej doczytał się sekretu zawartego między listami które wymieniali. Miał dobre przeczycie. Ani Loretta, ani on nie interesowali się osobami które były zwyczajnie zwyczajne. Szósty zmysł do wyczucia tego co specjalne, nie codzienne, skrywane pod piersią innych osób. Intuicja go nie zawiodła, bo czuł że Lorraine była inna, niż inne. I jakkolwiek trywialnie mogłoby to zabrzmieć, to taka była prawda. Dziewczyna z pogranicza światów. Półwilla, choć zamknięta w ludzkiej formie, nieludzko intrygująca. To wiele wyjaśniało. Wyjaśniało dlaczego przez tyle klas Hogwartu żyła w jego fantazjach rent free. Wiedział, że nie była bestią, nie na tym polegała jej natura. Jednak czuł, że kiedy zbliżali się do siebie, coś właśnie zostało skazane na śmierć. Musiał w sobie coś zabijać, żeby zdobyć sobie na tyle zuchwałości. Inaczej było kiedy działał wbrew obcym. Niewiele go kosztowało, kiedy sprawiał przykrość komuś z kim nie miał głębszej relacji. Na tym polegało to krwawe morderstwo. Miał wokół siebie bardzo dużo. Więcej niż potrzebował, o wiele więcej niż zasługiwał. A przecież niektórzy obok nie mieli nic, nawet komu ufać. - Nie zamierzam się do nikogo modlić. I nienawidzę bogów. Jak zwykle zuchwale. Niewiele zwykle mówił, za to nie przebierał w czynach. A kiedy mówił, to zawsze zuchwale. Dobrze wiedział ile znaczy dla niej wiara, dlatego odważył się na bezeceństwo w swojej manierze, chociaż dla niego była to zwyczajna szczerość. - Nienawidzę ich za to, że zajęli w Twoich myślach całe moje miejsce. Rzucił przekornie, puentując całość zadziornym uśmiechem. Powiedział, a jednocześnie jego palce wpierw łagodnie pogładziły ją po skroniach, żeby potem wolnym ruchem zejść niżej. Zamknął jej powieki, bo sam nie potrafił oderwać od niej wzroku. Tylko na moment, by zaznaczyć, że chociaż teraz oboje wpatrzeni w siebie, to jego onyksowe portale w głąb jego duszy to wciąż bardzo wąski przesmyk. Najwidoczniej oboje mieli pod swoją powłoką dużo więcej do ukrycia. Bo tak jak ona, Louvain również miał sporo obaw przed odsłonięciem tego co skrywał. Chciał żeby na niego patrzyła, dokładnie tym wzrokiem który dotychczas dostrzegał jedynie z ukrycia. Jednak bał się. Bał się, że może zajrzeć w jego duszę zbyt głęboko. Dotrzeć pod warstwę gdzie czasem ukrywał się ten młody, chudy chłopak. Blady jak ściana smarkacz, który czuł się permanentnie niedowartościowany. Ten który jako jedyny z rodzeństwa nie uczył się dobrze i przynosił same paskudne stopnie. Ten o którym wiadomo było, że nie wyrośnie na wybitnego uzdrowiciela, ani nie miał żadnych innych zdolności. Gówniarz na którym mieszana guwernantka od francuskiego, jako jedynym ze wszystkich dzieci Lestrangów miała przyzwolenie na policzkowanie i używanie bolesnych zaklęć, jeśli nie przyswajał języka wystarczająco dobrze. Wieczna potrzeba udowadniania sobie i innym jak sprawny to on nie jest nie wzięła się z próżni. Żadne dziecko Anthony'ego Lestranga nawet nie miało prawa być przeciętne. A był tylko nadpobudliwym szczylem w dodatku najmłodszym ze wszystkich braci i sióstr. Ta latająca miotełka była jedynym rozwiązaniem, żeby nie dać się pożreć przez chore ambicje papy Lestrange. Musiał włożyć wręcz gigantyczne pokłady pracy, żeby zbliżyć się do tego miejsca w którym znalazł się dzisiaj. Kiedy Annaleigh, czy William sączyli gorącą czekoladę w ogrodach Maida Vale nad kolejną alchemiczną lekturą, Lou musiał każdy swój progres przepłacić krwią i potem. Miał świadomość, że jak na swój nastoletni wiek, niemały sukces ciężko zapracował. Dlatego ciężko nie myśleć o sobie jak o zwycięzcy już teraz, kiedy udało mu się wykorzystać swoją jedyną okazję jaką dostał. Ale czym był sukces bez wymarzonej nagrody? Medale i trofea nie cieszyły już tak samo, choć to dopiero jego pierwszy kontrakt. Chciał czegoś innego, równie pięknego i dostępnego jedynie dla nielicznych. Cieszył się każdym utraconym centymetrem między nimi. Pierwszy szok już minął, a z nim drżenie ekscytacji wymieszane na wpół ze strachem. Kiedy oplotła ich twarze morzem blond włosów, zaciągnął się jej zapachem łapczywie jak ostatnim papierosem w paczce. Naciągnął materiał jej sukienki, kiedy przełożyła przez jego uda swoje nogi w nieco przekornym tonie, niby w trosce i poszanowaniu o jej konduitę. A potem znowu go zaskoczyła. Przez cały czas był ciekawe co takiego mu wymyśli. Czy zażyczy sobie coś tak nieosiągalnego do realizacji, zagrywając mu na nosie? Albo jak większość uderzy w jego najsłabszy punkt, czyli w Lorettę? Najpierw ściągnął ku sobie brwi kiedy dostrzegł jak pantofelek niby tylko przypadkiem opuścił swoje miejsce. Szybko jednak zrozumiał po co ten zabieg. W pierwszym odruchu źrenice powiększyły mu się dwukrotnie. W podobny sposób reagowały rogówki nastolatków w zbliżonym do nich wieku, lecz tych bardziej z pariasu po zażywaniu heroiny. Prawdopodobnie w podobny wieczór jak ten, jego bliźniaczka odurzała się narkotykiem i jej onyksowe tęczówki były wielkiego jak jego teraz. Oboje mieli teraz własne używki. Pytanie tylko czyja była bardziej destrukcyjna w swoich skutkach. W pierwszej myśli poczuł się oburzony jej rozkazującym tonem. Ktoś taki jak on z tak przerośniętym ego jak jego mogli właśnie na takie słowa reagować gniewem. I pewnie by tak zrobił gdyby, nie fakt że jednocześnie rozpływał się w cieple dotychczasowych raptem jedynie fantazji. Szybko jednak zrozumiał celowy zabieg. Byłby teraz hipokrytą gdyby pierwsza lepsza z brzegu granica jego ego ograniczyła legendę jaką próbował przed nią wykreować. Uśmiechnął się jak rasowa Szehera, tak jak kiedy manipulant rozpozna drugiego manipulanta. Tym samym uśmiechem jednak przystał na jej wyzwanie. Tak łatwo nie da się tutaj ograć na własnej dumie. Najpierw sięgnął jedną ręką przez własne ramię, chwytając na miotłę na której do tej pory opierał własne plecy. Przerzucił kij nad nimi, pozwalając żeby ten przepadł za skrajem tak samo jak samotny pantofelek. Potem podniósł się gwałtownie na równe nogi, unosząc na rękach rosyjską laleczkę. Ważyła tyle co jego obietnice przyjaźni. Podniósł ją jedną ręką podtrzymując pod kolanami, a drugą obejmując pod ramionami, bez pytania przerzucając jej łokieć przez swój kark. Stanął tak razem z nią na rękach nad krawędzią rzucając wzrokiem to na nią, to na przepaść. - W porządku. Stwierdził dość chłodno niby obojętnie, jednak z wymownym uśmieszkiem na ustach. - W takim razie może zaczniemy od pierwszego życzenia? Uniósł lekko brew. Dał jej chwilę do namysłu, by dobrze zrozumiała co miał na myśli. Czy był na tyle szalony by rzucać się razem z nią w przepaść, tylko dla udowodnienia swojej racji w tej grze bez nazwy? Najwidoczniej bo zrobił krok w przód. Przez drobną sekundę oboje mogli poczuć jak spadają. To uczucie kiedy spodziewasz się kolejnego schodka, a jego tam nie ma. Nastąpił jednak na miotłę, która tylko czekała już na niego. - Nasza śmierć byłaby zbyt piękna, żeby nikt nie mógł na nią patrzeć. Odparł zadziornie, usprawiedliwiając swój delikatny wybryk. Obrócił się na pięcie i odstawił łagodnym ruchem swoją towarzyszkę, by ponownie spoczęła na blance muru wieży astrologicznej. Sam przełożył nogi przez swoją miotłę i odleciał niżej w chmury w poszukiwaniu tego nieszczęsnego pantofelka. Będąc przez ten moment sam na sam z własnymi myślami i emocjami, wzdrygnął się od natłoku wrażeń do których zwykle nie przywykł. Dużo napięcia go kosztowała ta rozmowa, bez wątpienia, ale takiego napięcia od którego czuł wyłącznie satysfakcję. Posłużył się prostym zaklęciem translokacji bo w tych gęstych chmurach prędzej znalazłby swój niedopałek sprzed kilku minut, niż jej proste ciżemki. Wrócił szybko, świadomie dając się jej nacieszyć widokiem Lestranga spełniającym polecenia ubogiej Malfoy. Nie zrównał się jednak z nią wysokością, pozostając nieco niżej o te może pół metra. Pomachał utraconym obuwiem, jakby nie wiadomo jak ciężkie były to poszukiwania. Jednak zamiast oddać jej własność na ręce, gestem zaoferował się, że sam go jej nałoży. Najpierw pytającym wzrokiem zapytał o pozwolenie tej uprzejmości jak na chłopca z manierami wysokiego rody przystało. Dopiero potem nałożył to co jej na arystokracką stopę, nie odrywając wzroku od jej twarzy. Następnie wykonał szybki manewr i nadstawił się z miotłą bliżej, bardziej od boku. Wystawił do niej dłoń, zapraszając do swojej zaczarowanej dorożki. - Chodź. Chcę Ci dać coś jeszcze. Zachęcił, przekręcając głowę jakby w bok. [inny avek]https://secretsoflondon.pl/imgproxy.php?id=Nong6L0.jpeg[/inny avek] RE: [12.11.65, Hogwart] Vivre sa vie - Lorraine Malfoy - 26.04.2025 "Nasza śmierć byłaby zbyt piękna, żeby nikt nie mógł na nią patrzeć." Była jakaś rozpaczliwość w sposobie, z jakim przytrzymała się jego szyi, bezradność wobec dłoni Louvaina, z których dotykiem nie próbowała walczyć – nie śmiała się opierać – nie w takiej chwili. Blisko, bliżej, tak blisko, jak tylko mogła przylgnęła do niego, choć nie dlatego, że się bała. Nie, Lorraine bała się wielu rzeczy, ale nie śmierci. Zawsze taka była. W dzieciństwie urządzała pogrzeby swoim lalkom. Nadawała imiona zwieszającym się z gałęzi wisielcom w lesie w Little Hangleton, patrząc, jak drapieżne ptaki żerują na nich szczątkach. Czytywała przesiąknięte turpizmem utwory Baudelaire'a z wypiekami na twarzy. Było coś kurewnie romantycznego w samobójczej śmierci. Coś kurewnie pięknego. W końcu prawdziwe piękno zawsze ma w sobie coś potwornego. Lorraine spojrzała na Louvaina tak, jak gdyby był najpiękniejszym mężczyzną, jakiego spotkała w swoim w życiu. Przez ten krótki moment mógł się poczuć, jakby rzeczywiście nim był. Po raz pierwszy. Po raz ostatni. – Chciałbyś, żeby patrzyli tylko po to, aby móc zabronić im patrzeć. – Nie była to jedna z jej chłodnych obserwacji, do których przywykł. Nie było to także rozgrzewające krew wyzwanie, rzucone w afekcie. Było to coś pomiędzy. Jedna z tych rzeczy, które można było powiedzieć tylko wtedy, gdy stało się nad krawędzią przepaści. Jedna z tych rzeczy, która przebiegała przez myśl na chwilę przed upadkiem. Gdyby Louvain był innym człowiekiem, może nakaz odwrócenia wzroku padający z jego ust byłby wyrazem łaski. Ale Louvain był tak samo okropny jak Lorraine. A może to Lorraine była tak samo okropna jak Louvain. Była zbudowana z potrzeby oddychania powietrzem niepewności, potrzeby sprawdzania, czy spadnie, jeśli jeszcze bardziej się pochyli. Nie spadła. Louvain odstawił ją z powrotem na blanki, a ona przytrzymała się muru, przyglądając się nieprzeniknioną miną, jak nurkuje pośród chmur. Zimny wiatr uderzył ją w plecy. Co ona najlepszego robiła? Powinna myśleć o zbliżających się owutemach, o tym, jak najlepiej wypaść podczas egzaminów, które spędzały jej sen z powiek. Powinna myśleć o eliksirze na ocenę, który bulgotał w kociołku na zapleczu klasy Slughorna, bo tylko z eliksirów mogła liczyć na dobre noty. Lorraine nie była utalentowana magicznie. Magia zauroczenia była jedyną dziedziną magii, jaką potrafiła się posługiwać... Ale coś jej podpowiadało że próba rzucenia uroku na egzaminatora tylko pogorszyłaby jej sytuację. Wszystko przez tę przeklętą krew, która burzyła się, płynąc w jej żyłach, krew wil. Nienawykłe do skupiania mocy magicznej w sposób uporządkowany – tak, jak robili to czarodzieje – wile czerpały z chaosu natury, pozwalając, aby magia przepływała przez ich ciała zamiast przez rdzenie różdżek. Magia była w ich gestach, w stawianym sprężyście kroku, w odrzucanych na plecy włosach. Nie bez powodu potomkinie wil wykazywały szczególną predylekcję do profesji artystycznych, do śpiewu, tańca, do aktorstwa. Wiele z nich pracowało w mediach, w przemyśle rozrywkowym – w rozgłośniach radiowych, na deskach teatrów, scenach filharmonii czy opery – znajdując spełnienie w występowaniu przed publicznością. Tylko że Lorraine nieszczególnie chciała opierać swoją przyszłość na upodobaniach publiczności. Chciała... Widziała, czego chciała, ale nie liczyło się to, czego chciała. Liczyło się to, czego potrzebowała. A Lorraine potrzebowała stabilizacji, czegoś, co zapewni jej w przyszłości godny byt, a przynajmniej przetrwanie. Był taki czas, że nie wyobrażała sobie być nikim innym niż tylko muzykiem. Muzyka była przecież jej życiem. Muzyka była w sposobie, w jakim stawiała kroki, była w jej ciele: muzyka była jak puls, jak oddech. Ale pochylona nad starą planszą, na której ćwiczyła grę na pianinie – pochylona nad wyrytą w drewnie imitacją klawiszy, z palcami sunącymi płynnie po wygładzonej przez lata używania powierzchni klawiatury – Lorraine powtarzała sobie, że poświęcenie życia muzyce byłoby błędem. Powtarzała to sobie, gdy odpisywała na listy cioci Josephine, zapytującej o to, czy nie zarzuciła zalecanych ćwiczeń. Jakże bym mogła, zapewniała ją Lorraine, przecież pianino to jedyna rzecz, która naprawdę sprawia mi przyjemność. Poczuła się gorzej, gdy zdała sobie sprawę z powagi tkwiącej w słowach, które wyszły spod jej pióra. Powtarzała więc sobie dalej swoją mantrę, pomagając prowadzić przesłuchania do szkolnego chóru, do którego przynależała już od pierwszej klasy. Powtarzała to sobie za każdym razem, gdy spod palców przestawały płynąć piękne dźwięki pianina, a w piersi na nowo panowanie przejmowała pustka. Kłamstwo powtarzane wystarczająco długo, z wystarczającym przekonaniem, niczym nie różniło się przecież od prawdy. A prawda była taka, że Lorraine aż nazbyt dobrze znała realia życia artysty, realia życia muzyka. Wszyscy chcieli się przebić, ale nie wszystkim było to pisane. Szczęściu można było pomóc pieniędzmi, wpływami i protekcją, ale najpierw trzeba było takowe posiadać. Nawet gdyby jej się to udało, musiałaby walczyć latami o wypracowanie sobie pozycji w artystycznym świecie, a z czego żyłaby pomiędzy przesłuchaniami, z czego żyłaby w przerwach między kontraktami? Prawdziwa sztuka nie potrzebowała poklasku, nie potrzebowała uznania... Ale Lorraine potrzebowała pieniędzy. Dlatego postanowiła porzucić marzenia o karierze profesjonalnej pianistki i zamiast tego podjąć w przyszłości pracę jako alchemiczka. Powinna teraz planować tę przyszłość, może nawiązać kontakt korespondencyjny z jednym z zachwalanych przez profesora Slughorna mistrzów eliksirów, pod którego okiem mogłaby się dalej kształcić po ukończeniu szkoły, powinna... Powinna sobie stąd pójść, pomyślała. Powinna go zostawić. Co jeżeli ktoś zauważył, że wymknęła się z dormitorium? Co jeżeli ich przyłapią? Co by powiedziała matka, gdyby dowiedziała, co Lorraine robi po nocach? Już nie: "co by powiedziała Matka, gdyby wiedziała?", zdała sobie sprawę, tylko: "co by powiedziała matka, gdyby wiedziała?", bo bogini Matka wybaczała, a matka – nie. Matka, nie macocha: Miranda była przecież jej macochą, ale w oczach świata – jak i w oczach Lorraine – była jej matką. Powtarzała to kłamstwo codziennie, nawet odmawiając pacierz, nawet w przestrzeni własnego umysłu. Umysł nie był bowiem bezpiecznym schronieniem, nie przed Mirandą, która biegła była w arkanach legilimencji. Jakakolwiek inna myśl byłaby bluźnierstwem. Lorraine codziennie musiała sobie przypominać, że macocha nie ma już dostępu do jej myśli. Że odkąd zaczęła uciekać z domu, odkąd zaczęła ukrywać się pośród cieni Nokturnu, podobnie jak robił to ojciec, zyskała niezależność. A jednak, gdy spała samotnie, budziła się z włosami oplątanymi wokół palców, jakby duch Mirandy nadal ciągnął ją ku ziemi, przypominając, że nie jest wolna, tylko dlatego, że uciekła. Zawsze ciągała ją za włosy, bo tak najłatwiej było sprawić ból, nie zostawiając przy tym śladów, które mógłby zobaczyć ojciec. Ostatni raz, gdy zobaczył siniaki u Lorraine, odcisnął bowiem pasujące na ciele Mirandy. Długo nie mogła wtedy spojrzeć matce w oczy, dręczona poczuciem winy. Bo Lorraine była winna, bo w głębi ducha przecież się cieszyła. Cieszyła się, że Miranda nie odważyła się już więcej podnieść na nią ręki. Mogła ją tylko pociągnąć brutalnie za włosy, przypominając o tym, kto dzierży w tym domu władzę. Ale Lorraine już nie mieszkała w jej domu, Miranda nie miała już władzy nad jej myślami, nie miała już władzy nad Lorraine. Lorraine wkładała te władzę jak włosy w dłonie Atreusa, który był przecież tak czuły, tak cierpliwy, że traktował to tylko jako kolejną jej fanaberię. Wkładała ją w ręce Otto, który nie prosił, tylko brał, jak gdyby zawsze była jego. Zastanawiała się, czy musiałaby ją włożyć w ręce Louvaina, czy sam by ją sobie wziął. Nie powinna myśleć o Atreusie – nie powinna myśleć o Otto – nie powinna myśleć o Louvainie. Powinna myśleć o sobie. O życiu, jakie chciała wieść, kiedyś, kiedy wreszcie będzie niezależna, kiedy wreszcie będzie wolna. A teraz była bliżej tej wolności niż kiedykolwiek wcześniej. Być wolną, pomyślała, wystawiając twarz na lodowaty podmuch wiatru, który targał jej sukienką, czy to nie byłoby piękne życzenie? A jednak, jedynym życzeniem jakie miała, było to, aby matka wyzdrowiała. Wyszeptała je, stojąc na skraju wieży astronomicznej – pozwalając, aby wiatr porwał jej szept, aby poniósł go hen daleko, na skraj świata – wyszeptała swoje życzenie, wierząc, że tym razem się spełni. Musi się spełnić. Gdy Louvain wrócił, stała na krawędzi wieży, z jednym tylko pantofelkiem chwiejącym się na brzegu stopy, tak, że wystarczyłoby drgnienie, aby i on spadł w przepaść – bo był na stopę Lorraine zwyczajnie za duży – i uśmiechała się lekko, jak gdyby wcale nie zależało jej na posłanym w diabły bucie, który zwrócił jej chłopak. Jak gdyby w szafie miała całe zastępy takich przydeptanych pantofelków, a nie dwie pary. Lorraine nie miała nic, więc musiała wyglądać, jakby miała wszystko. Skinęła przyzwalająco głową, nie wydając z siebie ani jednego słowa, gdy włożył jej pantofelek na stopę. Delikatnie podciągnęła przydługą sukienkę, aby mu to ułatwić, nie oderwawszy choćby ma chwilę spojrzenia od oczu Louvaina. Był taki wiersz Rilkego, który zawsze lubiła. Wiersz, w którym poeta zapytuje się stojącej ziemi i płynącej wody, co musiałby dać im w darze, aby podzieliły się z nimi swoimi sekretami. Tylko co poeta mógłby podarować ziemi i wodzie? Co takiego Louvain Lestrange mógłby dać Lorraine Malfoy? Daj mi wiatr, który potargał ci włosy, pomyślała. Daj mi ogień, który mieszka w twoich oczach. Nieomal skrzywiła się na tę myśl. Nie tak odpowiedziałby poeta. Ale Lorraine nie dokonywała wyboru poety – dokonywała wyboru kobiety. Nie umiała latać na miotle, ale wsiadła na nią z pomocą chłopaka. – Musimy wrócić przed świtem – szepnęła Louvainowi do ucha, wtuliwszy się w niego w poszukiwaniu ciepła, którego nie spodziewała się w nim znaleźć. – Mam rano zajęcia. [inny avek]https://64.media.tumblr.com/3ec98815679edd5b1a488a4c797457f0/b870347ae9d5c83e-73/s2048x3072/284a213d366c5aae7c998cad977a40c8ba4fc02a.jpg[/inny avek] |