Długą trasę wyznaczył dla niej do przejścia, a właściwie do cichego czmychnięcia w cieniach wysokich ścian. Nocną porą, z lochów gdzie znajdowało się dormitorium ślizgonów, aż do najwyższej wieży ich szkoły. Droga niebezpieczna, ale też ekscytująca. Usłana wieloma wścibskimi spojrzeniami z wiszących obrazów, wszędobylskich duchów, prefektów i innych niszczycieli romantycznych schadzek. Ścieżkę do wieży wyznaczały zawieszone w powietrzu aldehydy. Silny aromat drogich perfum, których kilkugodzinna projekcja bez problemu mogła unosić się w bezwietrznych korytarzach zamczyska. Zapach wysłanych jej na pomoc zaczarowanych flakoników miał przywołać wspomnienia krótkiej wizyty w Paryżu z końcówki lata, w którą zabrał ją razem ze sobą przy okazji sportowych rozgrywek europejskich w quidditcha. Od jednego jej spojrzenia, mieniące się w ciemnościach zaklęte iskierki ciągnącej się woni podpowiadały skróty i ukryte, bezpieczne przejścia dalej. Dobrze znał te korytarze, przecież jeszcze rok temu sam nimi chadzał. A teraz był dorosły. Może niekoniecznie dojrzały, ale z prawem do samostanowienia. Z podpisanym kontraktem klubowym, wolności co nie miara, a jedną z pierwszych wypłat ze swojej pierwszej pracy wydał w całości na zachcianki blond półwilli. Bo od tego lata, również już wolna.
I ona też od dzisiaj miała już być dorosła. A on chciał być pierwszym z kim będzie miała okazję świętować ten triumf pełnoletności tej nocy. Dlatego kilka dni wcześniej nadał do niej przesyłkę sową. Kreację jednego z paryskich, czarodziejskich domów mody, do którego zaprosił ją kilka, czy kilkanaście tygodni wcześniej. Szyta na miarę, w jej rozmiarze, w rozmiarze haute couture. Na odwrocie dedykacji dołączonej do sukni, napisał że będzie czekać na nią. Dzisiaj o północy, w noc jej osiemnastych urodzin. I dokładnie tak uczynił. Zjawił się na czas, a uściślając, przyleciał. Oczywiście, że na miotle, bo takimi nie rozstawał się nawet na dzień już od dobrych kilku miesięcy. Przysiadł na flankach najwyższego punktu w całej szkole uśmiechając się ironicznie pod nosem. Śmiał się, bo jeszcze w czerwcu tego roku, zaraz po skończonych owutemetach, obiecywał sobie, że był to ostatni papieros wypalony w murach zamczyska. A teraz znowu popalał, już nieco zwilgotniały od długiego lotu, tytoń. Teraz już bez szkolnego mundurku jak nieletni niewolnik edukacji państwowej, ale jak na klasycznego dupka przystało w przetartych dżinsach, prostym podkoszulku i ciemnej skórze. Przez plecy miał też narzuconą szatę w klubowych barwach, które obecnie nosił z większą dumą, niż rodowe kruki Lestrangów. Czekał na zubożałą arystokratkę. Najbardziej uroczą, zubożałą arystokratę w całej Szkocji i okolicach. Teraz kiedy miał już edukację za sobą, a w końcu nie miał za sobą karcącego wzroku Loretty wreszcie mógł nacieszyć się przyjemnościami życia. Mógł odetchnąć z ulgą, albo powietrzem wydychanym z jej płuc.