Secrets of London
06.09.1972 | Fireflies | Rosie X Anthony - Wersja do druku

+- Secrets of London (https://secretsoflondon.pl)
+-- Dział: Scena poboczna (https://secretsoflondon.pl/forumdisplay.php?fid=6)
+--- Dział: Dolina Godryka (https://secretsoflondon.pl/forumdisplay.php?fid=23)
+--- Wątek: 06.09.1972 | Fireflies | Rosie X Anthony (/showthread.php?tid=4365)

Strony: 1 2


06.09.1972 | Fireflies | Rosie X Anthony - Anthony Ian Borgin - 10.01.2025

Całe kurwa szczęście — sierpień dobiegł końca.
Pierdolnik w Ministerstwie i sprawy rodzinne sprawiły, że poza wysyłaniem Rosie kwiatów i listów, nie miał czasu. Ostatnie dwa tygodnie spędził w rezydencji dziadka na Szkockich pustkowiach. I był zmęczony. Wszystkim dookoła, a samym sobą najbardziej. Zrzucił więc garnitur oraz koszule w mieszkaniu, biorąc zimny prysznic i czując, jak w dziwny sposób krople parzą jego skórę. Musiał wyjść, odciąć się od Anthonyego Borgina i na kilka godzin zostać tylko Tośkiem. Bez zasad, bez ładu i składu. Mógłby pojechać na plażę z butelką wódki, zgarnąć po drodze Atreusa lub Louvaina. Rozpalić ognisko, rzucić kilka zaklęć i wykąpać się w morzu. Mógł też pędzić przed siebie mugolskimi drogami, które ciągnęły się przez całą Wyspę i były jedynym, co im wychodziło. Wciągnął ciemne jeansy, koszulkę z białej bawełny — szanujmy się, gówna nosił nie będzie i skórzaną kurtkę, a potem zgarnął plecak, wychodząc z mieszkania. Wieczór był młody.
Ku swojemu zaskoczeniu, gdy wsiadł na motor — wcale nie ruszył w stronę obwodnicy Londynu, nie skierował się w stronę Hastings czy Southend. Nie jechał nawet do Edynburga! Prychnął, pokręcił na samego siebie z głową i przyśpieszył, nachylając się nad maszyną. Skoro niosło go do Doliny Godryka, to tak musiało być. Droga minęła mu na tyle szybko, że nim się spostrzegł, zatrzymał się przed posiadłością swojej narzeczonej, którą omiótł spojrzeniem zaraz po zdjęciu kasku i rzuceniu go niedbale na tył pojazdu. Zszedł, zabezpieczając go i oparł się wygodnie, przyglądając światłom w oknach. Powinien jej przeszkadzać, skoro na ostatni list nie odpisała? Może nie chciała go widzieć? Wsunął papierosa pomiędzy wargi, pozwalając, aby gryzący dym wypełnił jego płuca, a butelka zakołysała się w wypchanym plecaku, sugerując mu, że powinien zawrócić.

- Popierdoliło mnie.
Skwitował pod nosem, idąc w stronę wejścia. A potem znów przeklął, bo nie kupił kwiatów. Dla niej i dla jej matki. Co za kretyn, przecież jak jej rodzice go tak zobaczą, to go zabiją. I jej brat? Cofnął się pół kroku, mierzwiąc własne włosy z serią przekleństw cisnących się na usta, aby ostatecznie skierować kroki na tył domu. Pewnie mieli kwiaty, musiał coś wykombinować. Przemierzał zadbany trawnik, rozglądając się dookoła w poszukiwaniu właściwego krzewu lub takiego, którego kwiatki by mu się po prostu spodobały. Kucnął przy czymś białym, nachylając się i wąchając roślinę, kontemplując, czy mogłaby się jej spodobać. Pewnie go wyśmieje za kradzież, ale przecież od kogoś małą kleptomanię podłapał, jak już. Nie była to absolutnie jego wina! Zerwał więc jeden z kwiatków i już chciał się obrócić, gdy dostrzegł czmychającą przez ogród postać, której sylwetka rysowała się w promieniach zachodzącego słońca. Westchnął, przyglądając się jej przez chwilę oczarowany tańcem brązowych pasm włosów na wietrze, sposobem, w który wiatr muskał jej ubranie i podkreślał sylwetkę, a potem ściągnął brwi. A co, jak miała schadzkę? No teoretycznie nie mógł jej tego zabronić, przecież ich narzeczeństwo było farsą, ale to wcale nie znaczyło, że nie mógł dać facetowi w mordę. Pięści go zaswędziały, a Anthony Borgin ruszył się z miejsca, znów niesiony emocjami i tajemną siłą, jakby nad sobą nie panował.
- Nie ma mnie miesiąc, a Ty się z domu wieczorami wymykasz, Różyczko? - zapytał z błyskiem w oczach, niskim głosem, delikatnie łapiąc ją za nadgarstek. Za nic nie zrobiłby jej przecież krzywdy. W momencie, w którym poczuł skórę pod palcami, zrozumiał, że będzie na niego po prostu wkurwiona. Uśmiechnął się więc niewinnie i słodko, najładniej jak umiał, wyciągając przed siebie kradzionego kwiatka. - No cześć piękna.
Uniósł wolną dłoń też na wypadek, gdyby musiał się bronić, bo Panna Greengrass chciałaby mu dać w mord. Owszem, była damą — w to nie wątpił, ale miała kolce i temperament


RE: 06.09.1972 | Fireflies | Rosie X Anthony - Roselyn Greengrass - 11.01.2025

To lato było dla niej szalone. Zdecydowanie bardziej szalone, niż się spodziewała niż czy by kiedykolwiek sobie wyśniła. Dość powiedzieć, że zaczęło się od tych nieszczęsnych zaręczyn z Borginem, które - miała takie dziwne wrażenie - że ukształtowały całą tę porę roku. Z reguły lato kojarzyło jej się z pracą: po wiośnie nadchodził wzrost i rozkwit roślin, nierzadko szybszy i sztuczny, popchnięty przez czynnik ludzki w ich pracowniach. To wtedy mieli najwięcej pracy, chociaż wydawało się, że dzięki oświetleniu, eliksirom i wiedzy oraz sztucznym warunkom mogli pozwolić sobie na badania niezależnie od pory roku. Jednak lato było pod tym względem niezwykle szczególne - i każdy magibotanik to wiedział.
A jednak Roselyn chodziła do pracy niemalże z przymusu. Jej głowę zaprzątało to, co się stało wtedy, na przyjęciu zaręczynowym innej pary. I chociaż dało się to odkręcić, to jakiś wrodzony chochlik, siedzący na jej ramieniu, kazał jej brnąć w to dalej. No, śmiało, bądź złośliwa, niech pożałuje. Sęk w tym, że i ona teraz żałowała. Żałowała całe lato, lecz jego końcówka wszystko zmieniła.

Nie było już czasu na martwienie się fejkowymi zaręczynami. Nie było już sił na udawanie, że wszystko jest dobrze i nic jej nie obchodzi. Nie było już empatii, która próbowałaby pokierować torem jej myśli w nieco innym kierunku. Nie było już nic.

Tego lata w Roselyn coś umarło i, obawiała się, że umarło bezpowrotnie. Jej wewnętrzny blask przygasł, niemalże zniknął. Jakby wyjątkowo zimna, wielka, lodowa łapa chwyciła za jej serce i mocno je ścisnęła, sprawiając że to zwolniło swoje bicie do poziomu niemalże niewykrywalnego. To bolało jak cholera i bolało jeszcze mocniej tym bardziej, że nie była w tym sama. Dwie najbliższe jej sercu osoby, brat i jej bratnia dusza, byli świadkami tego, co stało się w sierpniu w Kniei. I, cholera jasna, Matka jej świadkiem, że widziała doskonale, jak i w nich coś umiera. Byli świadkami czegoś, co wykraczało poza ich rozumowanie, poza ich percepcję, umysły, dusze - poza wszystko. Samuel nie czuł tego, co czuła ona i Ambroise, lecz nie uważała, by miał mniejsze prawo do żałoby. Knieja to był jego dom: dom, który mu siłą odebrano. Wrzucono go wśród ludzi, rozkazano żyć wedle ich zwyczajów, a jego dotychczasowe miejsce zamieszkania przejęły te... stworzenia.

Nie mogła spać, nie mogła jeść. Musiała ratować się eliksirami, które ukrywała przed rodzicami i bratem. Wciąż zastanawiała się, czemu Thomas Greengrass nie poczuł tego zewu, który poczuła ona i Roise. Czyżby był już za stary i nie słyszał wołania Przodków? A może to był ich czas: czas nowego pokolenia? Czas, by wzięli sprawy we własne ręce. Właśnie dlatego Roselyn przemykała teraz, wieczorem, wzdłuż ściany zewnętrznej rezydencji Greengrassów. Nie rozglądała się przesadnie: nie mieli psów, a rodzice byli poza domem. Brat był w Londynie (chyba), pewnie na dyżurze czy gdzieśtam. Skrzaty doskonale wiedziały, gdzie idzie. Nie musiały się martwić, że robi coś nielegalnego, bo nie miała zamiaru opuszczać terenu posiadłości - szła po prostu do swojego małego miejsca na ziemi, w którym mogła poczuć, że jest sobą. W którym mogła rzewnie zapłakać, roniąc łzy nad kolejnym niewypalonym eksperymentem. Od początku lata jednak wszystko to, co robiła z bratem zapowiadało się niezwykle obiecująco: musiała się tylko upewnić, że pozostałe rośliny nie zostały zniszczone, że nic na nie nie wpłynęło. Że wszystko było w porządku. To była jedna, jedyna rzecz w jej obecnym życiu, która była stała i bezpieczna.

Na dźwięk obcego, męskiego głosu podskoczyła. Nie była trzpiotką, biegającą po ogrodzie w środku nocy, odziana wyłącznie w koszulę nocną. Nie: miała na sobie spodnie z brudnymi od błota nogawkami, mugolskie sportowe buty oraz kurtkę zapiętą pod szyję. I szalik. Nie chciała się przeziębić. Nie był gruby, ale przynajmniej okalał jej szyję przed wiatrem, który wieczorami był nieznośnie chłodny. Odruchowo sięgnęła po różdżkę, będąc również gotową do tego, by krzyknąć, żeby zaalarmować skrzata domowego, lecz w porę rozpoznała w intruzie niepokojąco znajomą twarz. Nie słyszała, jak się zbliżał.
- Anthony - syknęła, zaciskając dłoń w pięść. - Co ty tu robisz? Zwariowałeś?
Zrezygnowała z chwytania za różdżkę. Zamiast tego chwyciła jego nadgarstek, tuż poniżej kwiatka, by pociągnąć go w dół. Nie chciała go sprowadzić do parteru, tylko zmusić by schował się z nią za krzakami, które stały obok.
- Jeszcze ktoś cię zobaczy - wychyliła głowę zza krzaków. Rodziców nie było, ale co do brata nadal nie była pewna. Zawsze mógł tu wpaść z niezapowiedzianą wizytą. No i pozostawała jeszcze kwestia skrzatki. Wolałaby nie tłumaczyć się przed nią - a potem przed rodzicami - KTO zawitał do domu pod ich nieobecność. - Do Munga nie w tę stronę, kochanie - kwiatka obrzuciła podejrzliwym spojrzeniem. Był ładny, pięknie pachniał... Po nim raczej spodziewała się sztampowych róż. Coś się w Anthonym zmieniło? Nie miała pojęcia, ignorowała go od połowy sierpnia. Teraz mogła więc mu się lepiej przyjrzeć. Jakby dostrzegała oznak... W sumie jakichkolwiek oznak. Starzenia się, szaleństwa, bójki, pijaństwa: czegokolwiek.


RE: 06.09.1972 | Fireflies | Rosie X Anthony - Anthony Ian Borgin - 11.01.2025

Obydwoje mieli swoje, najwidoczniej dziedzictwo próbowało nałożyć im kajdany na nadgarstki i narzucić wybraną przez przodków drogę, ograniczając wolność. Problem był taki, że Tony był tragiczny w przestrzeganiu zasad i graniu tak, jak mu zagrano. Ostatni miesiąc był dla niego wyczerpujący, dziadek uparł się, że przerobią historię rodziny i chciał dać mu kilku lekcji, podarować jakieś doświadczenie, które mogłoby zaowocować czymś dobrym w przyszłości. I im dłużej tam tkwił, tym bardziej czuł, że wchodzi w buty, które powinny należeć do Stanleya. Nie był właściwym wyborem. Nie był tym Borginem, który powinien im przewodzić i podejmować decyzję. Jak miałby o nich dbać, skoro ledwo radził sobie z dbaniem o siebie? Dziś jednak nie chciał o tym myśleć. O niczym trudnym nie chciał, nawet jeśli temat ich udawanych zaręczyn do tego należał. Musiał sprawdzić, co u Rosie. Nie była wylewna, o ile w ogóle już Różana Księżniczka łaskawie mu odpisała.

Nawet upierdolona w błocie i w mugolskich ubraniach, wyglądała ładnie. Miał wrażenie, że ubrała się wręcz zbyt ciepło, ale może była podziębiona? Ściągnął brwi, lustrując wzrokiem jej twarz, gdy tylko miał ku temu okazję. I chociaż się uśmiechał, dokładnie analizował malujący się przed nim obraz.
- Ciebie też miło wiedzieć! Możliwe. Wariaci są ciekawszym towarzystwem, nie? I jak to "Co Ty tu robisz?", no oczywiste, że musiałem Cię zobaczyć. - wyjaśnił spokojnie, wzruszając ramionami, jakby mówił jej najbardziej oczywistą rzecz na świecie. Widział po jej spojrzeniu, po ciemnych plamkach w przypominających jasne niebo tęczówkach, że coś było nie tak. Co? Mimowolnie zlustrował ją wzrokiem, jakby chciał upewnić się, że nie była ranna i gdy tylko skończył, wracając wzrokiem do jej drobnej buzi, wydał z siebie ciche mruknięcie. Zmartwione, niezadowolone. Wydawało mu się, że była nieco bledsza niż zwykle, może twarz jej szczupła?
- Oh, już idziemy w krzaki? Aż tak tęskniłaś? - puścił jej oczko, starając się złagodzić złość i niezadowolenie, rozśmieszyć ją. Grzecznie więc dał się pociągnąć, przyglądając się niejako z rozbawieniem jej poczynaniom. Gdy już zbadała najbliższe otoczenie, a jej głowa przestała zza tych krzaków wystawać, Anthony wyprostował się i westchnął, kręcąc głową. Urwał część łodygi od trzymanej rośliny, a potem zbliżył do brunetki, zmniejszając dzielącą ich odległość. Spojrzał na nią z góry, pozwalając jej wciąż trzymać jego nadgarstek i uniósł drugą dłoń, wsuwając jej kwiatka za ucho, a następnie oparł dłoń o zimną ścianę domu Greengrassów. - O ile się nie mylę, mogę odwiedzić swoją narzeczoną, nawet jeśli odgrywamy przedstawienie. Chyba nie uciekałaś z domu na jakąś nocną schadzkę, co? - przyglądał się z nutą podejrzliwości, a niebezpieczna iskierka pojawiła się w jego tęczówkach, gdy odszukał niebieskich oczu Roselyn. Miała pecha, bo był zazdrosny i terytorialny, zwłaszcza gdy przyzwyczaił się już do czyjeś obecności w swoim życiu. Zdawał sobie sprawę, że nie mógł jej ewentualnych schadzek zabraniać, ale z czystej złośliwości i dla zasady, dałby owemu szczęśliwcowi w nos, prawdopodobnie go łamiąc i dodatkowo jeszcze po żebrach. Nie była jego własnością, widział o tym i rozumiał zasady, które mieli, ale jednocześnie był mężczyzną, który działał emocjonalnie. Najpierw robił, a później dopiero myślał nad konsekwencjami swoich decyzji. Na szczęście pracował nad tym i nie było tak źle, jak niegdyś. Pochylił się, przesuwając nosem po jej włosach i przy policzku, aby następnie przycisnąć delikatnie wargi do czubka jej głowy. - Mung mi już nie pomoże, trochę za późno, ale może ja mogę pomóc Tobie? Co się wydarzyło, jak mnie nie było?
Ładnie pachniała, a jej włosy były miękkie. Nie znał wszystkich nut zapachowych, ale kojarzyły mu się z ogrodem, dzikim lasem i wrzosowiskiem jednocześnie. Nie musiał znać jej długo, aby zrozumieć, że czegoś brakowało. Może było to zapisane na jej twarzy, a może malowało się w jej oczach i tonie głosu, nie miał kurwa pojęcia, ale był za nią odpowiedzialny. Obiecał, że będzie ją chronił za to, co zgodziła się dla niego robić. Borginowie byli lojalni, dotrzymywali słowa. Jego dłoń mimowolnie zacisnęła się w pięść, knykcie pobielały i uwidoczniły się stare blizny na skórze. Bo co, jeśli ktoś ją skrzywdził? Przecież on by go kurwa zabił. Plecak na jego ramieniu zakołysał się, a Anthony szybkim ruchem go poprawił, aby przypadkiem się nie zsunął i w nią nie uderzył. Tkwił tak moment, pogrążony we własnych myślach i przypuszczeniach, zanim cofnął twarz, unosząc powieki. Policzył w myślach do dziesięciu, starając się opanować i nie nakręcać, chociaż krew szybciej już krążyła w jego żyłach i zdążyło się Antkowi zrobić gorąco. Spojrzał na nią znów bezpośrednio, nie uciekając od niebieskich oczu. - Mam cały plecak skarbów i mogę zabrać Cię stąd, a Ty mi wszystko opowiesz? Możesz też siedzieć cicho lub mnie wyzywać, jakim jestem chujowym narzeczonym, bo mnie miesiąc nie było. Nie będę się wyjątkowo bronił Rosie. Pomyśl, to wyjątkowa okazja!
Zaproponował, mówiąc przy tym ciszej niż poprzednio, jakby tworzyli nowy sekret i krzaki faktycznie były teraz użytecznym schronieniem.


RE: 06.09.1972 | Fireflies | Rosie X Anthony - Roselyn Greengrass - 27.01.2025

Roselyn nie była przeziębiona, lecz miała wrażenie, że chłód, który przeciął jej serce, na zawsze się w nim rozgościł. Rozlewał się po całym jej ciele jak rzeka, krążył w żyłach i sprawiał, że czerwona, gorąca krew stygła i zmieniała się w górski potok na samym szczycie.
- Tak późnym wieczorem? Gdzie twoje maniery, Borgin? - zapytała, ściągając gniewnie brwi. Jeżeli była martwa w środku przez ten cały czas, to paradoksalnie właśnie on, Anthony Ian Borgin, sprawił, że życie na nowo wstąpiło w jej ciało. Blade policzki nawet pokryły się delikatnym rumieńcem, chociaż był to zapewne rumieniec złości. Aczkolwiek nie było to pewne, bo przecież gdy pozwolił się chwycić, a potem sam skrócił dystans, to na twarzy Roselyn pojawiło się zawahanie.

Anthony był okropnym, okropnym dupkiem i ta wstawka o wciąganiu w krzaki nie była zupełnie potrzebna. A jednak ona, mimo że naprawdę miała głęboko w poważaniu każdego faceta na ziemi, nie była ślepa. Był przystojny, na dodatek bardzo ładnie pachniał, a buta i arogancja tylko dodawały mu uroku. Zwykle to ona grała pierwsze skrzypce, nie pozwalając nikomu na zbliżenie się bliżej niż wyciągnięcie ręki. Żeby ktokolwiek mógł ją złapać za dłoń i ucałować jej grzbiet, musiał się nalatać, najczęściej robiąc rzeczy, które były dla Greengrassówny ważne. Nie upokarzała amantów, lecz wykorzystywała ich do tego, by samej piąć się coraz wyżej i wyżej. A teraz... Teraz to wszystko zostało wytrącone z jej drobnych dłoni, bo Anthony wcale się nie bał i wcale nie zamierzał biegać za patykiem, który mu rzucała. Może dlatego, że na razie nie ośmieliła się jeszcze tego patyka rzucić - wiedział za dużo, widział ją w sytuacji, która mogła ją pogrążyć kompletnie. Hamowała się, chociaż z trudem.
- Na żadne schadzki nie chodzę, mój drogi. Takich jak ty trzymam w szklarni i regularnie odwiedzam ich w nocy, żeby pozwolić im ogrzać się w moim blasku - odpowiedziała dość butnie, chociaż wyprowadzona z równowagi tą bliskością i dotykiem palnęła byle co. Mogła mu przecież skłamać że owszem, ma kogoś i żeby spierdalał, bo jest umówiona. Albo że woli kobiety. A zamiast tego posłużyła się tak jawnym sarkazmem, że nawet przedszkolak by go wyczuł.

Gdy się nachylił, lekko odchyliła głowę. Jakby spodziewała się, że będzie próbował powtórzyć to, co zrobiła gdy podarował jej pierścionek. Nie chciała żadnych zbliżeń, szczególnie jeżeli byli sami. Zamiast go jednak odepchnąć, po prostu odwróciła głowę, tak by uchronić usta przed zbytnią bliskością z ustami Anthony'ego. Głowę odwróciła, ale lekkiego drżenia nie mogła ukryć, a pojawiło się ono w chwili, gdy nos musnął jej policzek. Na moment straciła rytm w tym tańcu. Potknęła się w niedopowiedzeniach, pomyliła kroki i tylko dzięki temu mógł złożyć pocałunek na czubku jej głowy. Wcale go nie chciała - był bezczelny, arogancki i... Naprawdę bezczelny! Nie potrzebowała go, nie potrzebowała żadnego mężczyzny w swoim życiu. Ani Borgina, ani Greengrasa, ani Longbottoma. Nikogo. Sama sobie jest sterem, żeglarzem, okrętem i masztem, czy jak to szło.

A jednak zawahała się i Anthony mógł spokojnie sam się od niej odsunąć. Zupełnie tak, jakby skamieniała, jakby była sarną, która zobaczyła światła nadjeżdżającego samochodu.
- Dlaczego miałabym marnować energię na ciebie? - zapytała, odzyskując rezon. Odsunął się odrobinę, przerwał tę gęstniejącą atmosferę swoim plecakiem i kolejnymi słowami. Mogła na nowo odetchnąć i złapać oddech. Ale naprawdę potrzebowała odetchnąć. Anthony był... Był okropny pod wieloma względami, ale nie był związany z tym wszystkim, co ją ostatnio otaczało. Nie był związany z Knieją, a był z Ministerstwem. Może to była jej nadzieja? - Masz pięć sekund na wymyślenie, gdzie mnie zabierzesz.
Powiedziała w końcu, chowając dłonie za plecami. Dla kontrastu dla swoich wcześniejszych słów - teraz uśmiechnęła się pięknie, filuternie wręcz. Przecież może zapytać go, jak ma się sprawa z Knieją, co się dzieje w Ministerstwie i... Czy może nie zna kogoś, kto mógłby im pomóc mniej oficjalną drogą.


RE: 06.09.1972 | Fireflies | Rosie X Anthony - Anthony Ian Borgin - 01.02.2025

Nie mógł widzieć detali, bo niezależnie, jak się jej przyglądał — wciąż niezbyt dobrze się znali. Oczywiście mógł ją nakreślić kilkoma cechami, opisać kolorami lub nawet wybrać piosenkę, ale to wciąż było za mało. Nie umiał nazwać tego, co się zmieniło, odkąd widział ją ostatni raz. Przyglądał się więc na tyle uważnie, w jakim stopniu mógł, a Rosie mogła zauważyć, jak ściąga brwi co kilka sekund, jakby prowadził wewnętrzną dyskusję.
- Zostały z garniturem, mam się wrócić? - zapytał mimowolnie, napotykając spojrzeniem jej oczy, a zaraz westchnął i pokręcił delikatnie głową, jakby zdał sobie sprawę, że względem niej nie musiał traktować wszystkiego, jak potencjalny atak. Zostało mu to chyba po czasie z rodziną. - Dopiero dali mi spokój i mogłem wrócić do Londynu, wziąłem prysznic i przyjechałem tam, gdzie poniosła mnie droga i myśli — do Ciebie. Nie odpisywałaś na moje listy. Więc musiałem sprawdzić, czy wszystko dobrze. - zauważył już łagodniej, mimowolnie poruszając ramionami, aby poprawić kurtkę na ramionach oraz plecak, dodać odrobinę dramaturgii do swojej wypowiedzi.

Owszem. Anthony był egoistycznym dupkiem, który najpierw robił, a dopiero potem myślał. I pomimo wielu wad, które temu towarzyszyły, niewątpliwie miało to jedną zaletę — był w tym, co robił i mówił zwykle szczery. Oczywiście sprawy inaczej wyglądały w Ministerstwie lub na spotkaniach rodzinnych, gdzie mężczyzna musiał dostosować się pewnych ram i oczekiwań, które względem niego mieli. Dla wyjaśnienia — nie miałby nic przeciwko, gdyby wciągnęła go w te krzaki w jakimś niecnym, niezbyt przyzwoitym celu. Grzecznie więc się poddał, przez chwilę pozwalając jej przejąć dowodzenie nad ich spotkaniem, chociaż niezbyt często wypuszczał to z rąk. Lubił mieć przewagę.
Gdyby na głos mu oznajmiła, że jest straszna i powinien się jej bać — i tego patyka, pewnie wybuchłby śmiechem, uznając, że Rosie żyła w jakieś iluzji lub spotykała niewłaściwych ludzi. Była wyzwaniem, ale nie była w żadnym nawet calu straszna. Nie zamierzał jej szantażować czy komukolwiek ujawniać jej złodziejskich zapędów, ale mógłby zrozumieć niepokój Greengrassówny związany z wizją wydania tego małego sposobu na adrenalinę. Społeczeństwo z pewnością patrzyłoby na to krzywo, a żaden z Czarodziejów ich pokroju nie chciałby znaleźć się w sytuacji, gdzie zostaje odtrącony.

- Ah, no to świetnie kwiatuszku, to jestem spokojniejszy. - odparł z rozbawionym uśmiechem i błyskiem w oczach, lustrując jej buzię wzrokiem. Chociaż wyglądał pogodnie nawet pomimo zmęczenia podróżą, wciąż się niepokoił. A o szklarnie był spokojny, bo takiego jak on drugiego, to by nie znalazła, a co dopiero całą szklarnię. Jak już, była to wątpliwej jakości kolekcja podróbek. Nie umknęło jego uwadze, że nie czuła się komfortowo w tego typu osaczeniu, przez co nie mógł pozbyć się myśli, że pod całym tym charakterkiem, kryła się niewinność i brak doświadczenia. Urocze i jednocześnie dające do myślenia. Jak mógłby odmówić swojemu wewnętrznemu diabłu, aby jeszcze trochę się z nią podroczyć i zobaczyć, jak zareaguje na kolejne, malutkie pchnięcie granicy i naruszenie przestrzeni osobistej? Nachylił się powolnie, powstrzymując uśmieszek, gdy do nosa wpadł mu zapach jej skóry, włosów, perfum — nie był pewien. Nie zamierzał kraść pocałunku w usta, a przynajmniej nie teraz, bo z Antkiem to nigdy nie było wiadomo, co strzeli mu do głowy za dziesięć minut.
- Zaskakujące, ile uroku się kryje pomiędzy tymi kolcami. I dziwisz mi się, że wpadłem bez zapowiedzi? - mruknął cicho, przyglądając się jej twarzy uważnie, powolnie i jak zwykle bezczelnie. Próbował to dobrze zapamiętać — ten grymas na ustach, ten odcień skóry na policzkach, błysk zmieszania w oczach chwilę przed tym, gdy jej spojrzenie odbiegło gdzieś na bok. Miał słabość do pięknych widoków.

Nie pastwił się zbyt długo, zwiększając z odrobiną niechęci dystans i wyprostował się, ignorując kosmyki włosów, które opadły mu na czoło, targane wieczornym wiatrem. Już typowo wrześniowym, pozbawionym słodyczy lata.
- Bo jestem tym, czego potrzebujesz. Wiem o Tobie to, czego nie chcesz, aby dowiedzieli się inni i nikomu o tym nie powiem. Możesz być sobą bez konsekwencji i bez sztucznego uśmiechu, którym obdarowujesz ludzi na bankietach. A z własnego doświadczenia wiem, że to komfort, którego nie mamy szansy często otrzymywać. - wyjaśnił ze wzruszeniem ramion, pewnym głosem. Z pewnością Borgin miał swoje własne zasady i własny pogląd na świat albo się go lubiło, albo się go nienawidziło i bardzo trudno było o coś pomiędzy. Poza tą pewnością dało się usłyszeć jeszcze nutę sugerującą, że do niczego nie zamierzał jej zmuszać. - Łaskawco. - prychnął, a potem uniósł dłoń, przesuwając dłonią po policzku. Miał w planach wykorzystać do transportu motor, ale nie było do tego czasu. - Świetliki. Zabiorę Cię do dzikiej Szkocji, żebyś obejrzała Świetliki. - oznajmił w końcu, gdy przed oczami zatańczyło mu mnóstwo potencjalnych miejsc, które mógłby jej pokazać. Dużo podróżował w ostatnich miesiącach, zwłaszcza na tereny pozbawione ludzi, gdzie miał święty spokój. Oczywiście zwykle wybierał nocleg w przytulnym i względnie luksusowym hotelu lub motelu, bo Anthonyego Borgina ciężko byłoby wyobrazić sobie pod namiotem. - A jak Ci się nie podoba, mogę Cię zabrać do Nocnego Klubu w Edynburgu. - dodał jeszcze, gdyby wizja podziwiania krajobrazów jedynie w jego towarzystwie nie była zbyt atrakcyjna. Na szczęście teleportację na tereny Szkockie miał w jednym palcu. Wciągnął plecak na drugie ramię, nie pozwalając mu już leniwie zwisać i wyciągnął dłoń w jej stronę.
- Tylko potem bez oskarżania o porwanie i bez zgłoszeń do Ministerstwa Panno Greengrass. - puścił jej oczko, mimowolnie zerkając w stronę budynku za jej plecami. Nie miał pojęcia, gdzie byli jej rodzice lub brat. Uprowadzanie narzeczonych było kiedyś lepiej postrzegane niż teraz.- Bo nie wiem, czy wrócisz dziś do domu.


RE: 06.09.1972 | Fireflies | Rosie X Anthony - Roselyn Greengrass - 13.02.2025

- Mam nadzieję, że tym razem był lepiej skrojony, niż w dniu naszych zaręczyn - odpowiedziała butnie, mrużąc nieznacznie niebieskie oczy. Jej tęczówki oraz źrenice odbijały z pasją światło gwiazd i srebrnej tarczy księżyca. Być może nie atakowała go słownie: być może tylko reagowała na to, że przecież według wszelkich manier, prawd, półprawd i zasad po prostu zachował się nieobyczajnie. Nie było chyba żadnego, absolutnie żadnego wytłumaczenia, które usprawiedliwiałoby nie tylko pojawienie się w ogrodzie swojej narzeczonej o tak późnej porze, ale również wręczenie jej kwiatów, z tegoż ogrodu zerwanych. - Dali ci spokój?

Powtórzyła, nieco łagodząc swój ton. I to wcale nie dlatego, że ze wszystkich gadek świata, które mógł wybrać, Anthony wybrał tę, która liczyła się najbardziej. Wziąłem prysznic i przyjechałem tam, gdzie poniosła mnie droga i myśli. Dopiero dali mu spokój, był w stanie szybko się przebrać, a gdy woda skapywała po jego skórze, myśli pędziły w jednym, konkretnym kierunku. Która kobieta by temu nie uległa? Roselyn odchrząknęła cicho, uciekając spojrzeniem w bok.
- Co... - spojrzała na niego niemalże pytająco, z początku nie rozumiejąc, o co mu chodzi. Najpierw w odpowiedzi na to całego jego gadanie o kolcach i uroku, a potem na to kolejne, bezczelne spojrzenie. Że niby on był tym, czego potrzebowała? Spomiędzy jej warg wydobyło się dość głośne, pełne oburzenia prychnięcie. Jakby była kotem, który właśnie postanowił ofukać wyjątkowo natrętną muchę, latającą mu koło ucha i nie pozwalającą na zapadnięcie w popołudniową drzemkę. - Dziwisz się, czemu nie odpisywałam na listy?
Jeżeli były w takim samym tonie, to nic dziwnego, że na nie nie odpisała, prawda? Problem w tym, że... Roselyn ich zwyczajnie nie widziała. Musiała przełożyć część z nich gdzieś na bok, a że sierpień był dla niej naprawdę ciężki, to gdzieś się zawieruszyły. Może skrzatka, która sprzątała jej pokój, przeniosła korespondencję z miejsca na miejsce? Nie miała pojęcia.

Milczała, odwracając wzrok od jego sylwetki. Nie zamierzała wyliczać mężczyźnie sekund, lecz mimowolnie jej mózg zaczął odliczanie. Jeden, dwa, trzy... Powieka zamknęła się na ułamek sekundy, gdy ucho wyłapało słowo, którego nie spodziewała się usłyszeć. Roselyn była naprawdę dobrą aktorką, w czym pomagała jej uroda i naturalny wdzięk, lecz nie była mistrzynią, która byłaby w stanie ukryć zaskoczenie, malujące się na jej bladej twarzy.
- Świetliki? - powtórzyła. Trochę z niedowierzaniem, trochę z rozbawieniem, graniczącym z niepewnością. Dopiero gdy wspomniał o nocnym klubie, na powrót stał się sobą - Anthonym Borginem, wstrętnym dupkiem, który zawsze mówił o jedno słowo za dużo. Greengrassówna przewróciła oczami tak ostentacyjnie, żeby przypadkiem Borginowi to nie umknęło. - Flora jutro robi pankejki. Prędzej złamię ci nos, niż się spóźnię na śniadanie.
Odpowiedziała z niezachwianą pewnością siebie, lecz zrobiła krok w stronę Antka, zadzierając lekko głowę.
- Niech będą świetliki. Może nie uwierzysz, ale lubię przyrodę - na krótki moment, zanim ujęła go pod ramię, na jej ustach wymalował się szczery, naturalny i niczym niewymuszony uśmiech. Uśmiech, który był bardzo, bardzo słaby i trochę smutny, lecz był szczery - uśmiech, który od dawna nie gościł na jej twarzy.




RE: 06.09.1972 | Fireflies | Rosie X Anthony - Anthony Ian Borgin - 16.02.2025

Uniósł brwi i zamrugał, prychając na nią pod nosem. Oburzony. O Tośku można było powiedzieć wszystko, ale jego garnitury zawsze były doskonale skrojone. Wyglądał nienagannie i drogo, sam Merlin by się go nie powstydził do towarzystwa w karczmie. Zarówno dla jego ojca, jak i dla Staszka oraz dziadka, aparycja była bardzo ważna. Musiał być perfekcyjny, koszula musiała być zawsze dopasowana i wyprasowana, a przy rękawach tkwiły ozdobne mankiety. Spojrzał jej w oczy, a figlarna iskra zatańczyła w jego tęczówkach. - Jestem pewien, że to przez ten doskonały garnitur się zgodziłaś, pomijając oczywiście kwestie mojego uroku osobistego i pierścionka, Różyczko.
Mogła jeszcze nie być do tego przyzwyczajona, ale on zwykle działał szybciej, niż myślał. Więcej robił, niż mówił. I skoro chciał ją dziś zobaczyć, to żadne zasady i żadna przyzwoitość nie mogłaby go powstrzymać. Musiał i już. Na jej słowa uśmiechnął się łagodnie, kręcąc delikatnie głową. Korzystając, że wciąż była blisko, uniósł dłoń i pogłaskał ją delikatnie po głowie. - Tylko na chwilę Mała. Obawiam się, że dopóki noszę ten sygnet i mam zarządzać tą rodziną, to nie dadzą mi spokój na dłuższą metę. Obiecałem Ci jednak, że jeśli zgodzisz się ze mną zaręczyć, nawet tymczasowo, to będę Cię chronił, a w związku z tym, zawsze znajdę dla Ciebie czas lub po prostu ucieknę, żeby Cię sprawdzić, jak nie będziesz mi odpisywała.
Nie kłamał i przez te kilka sekund, gdy wpatrywał się w intensywnie niebieskie oczy, wciąż zastanawiając się, co się w niej zmieniło, mogła czytać z niego, niczym z jednej ze swoich ksiąg od zielarstwa.

Lubił się jej przyglądać. Może dlatego, że byli do siebie podobni, a może dlatego, że zawsze robiła minę, której nie widział wcześniej. I jej reakcje zawsze były zaskakujące. Podrywał kobiety, czasem korzystał ze swojej reputacji i pozycji, aby móc się w ich towarzystwie zrelaksować, ale nie miał wcale dużego doświadczenia. Bo tyle lat starał się o Brennę. I starał się być godny, nie mieć reputacji łamacza serc lub męskiej kurwy. Nie angażował się żadną, poza Longbottom — aż dotąd. Teraz mu zależało, żeby czas, który mieli razem spędzić, był dla niej dobry i zostawił coś więcej niż wspomnienie dramatycznych zaręczyn na pokaz, niezależnie od tego, co przyniesie przyszłość.
- Tak. Najpierw myślałem, że się obraziłaś, a potem, że może coś Ci się stało. Nawet trochę się za mną nie stęskniłaś? - [b][/b]zapytał, krzyżując ręce na torsie i posłał jej zadziorny uśmiech, jakby w głębi siebie wiedział po prostu lepiej. Na pewno troszkę tęskniła. Mimowolnie zerknął też na jej dłonie, czy nosiła pierścionek. Nie mógł jej tego rozkazać lub narzucić, jeśli nie była w miejscu publicznym.

To było pierwsze, co przyszło mu do głowy — durne świetliki. Potem klub, bo przecież tam też można było się rozerwać. W mało popularnych miejscach wśród czarodziejów można było być nikim, zatracić się w poczuciu wolności i odciąć od obowiązków
Musiał więc brnąć w to dalej. Kiwnął głową, robiąc poważną minę. Całe szczęście, że plecak nie zleciał mu z ramienia.
- Świetliki. - potwierdził, pozwalając sobie zwilżyć usta. - No co wywracasz tymi oczami, daje Ci wybór. Niezależne kobiety to lubią, nie? Jeśli jednak wolisz inny scenariusz, nie ma problemu. - uśmiechnął się do niej niewinnie, chociaż znów małe diabliki pojawiły się w jego oczach. Chociaż tyle mógł dla niej zrobić. - Hmmmm...
Wydał z siebie mruknięcie, a jego dłoń powędrowała do góry i przesunął palcami po brodzie. Czy naleśniki były warte ryzyka? Mówiła o nich z taką pasją i zaangażowaniem, bardziej chyba bojąc się utraty tego śniadania niż reakcji rodziców, że nie wróci na noc. A potem się zbliżyła. I to mu wystarczyło.
- Obawiam się, że naleśniki muszą zostać tylko słodkim marzeniem. - zaczął, gdy tylko wzięła go pod rękę, a on zerknął w jej stronę, przesuwając wzrok na jej talię. Złapał ją prędko i mocno, nie chcąc dać jej czasu na reakcję i możliwości ucieczki, ale jednocześnie uważając, aby nic jej nie zrobić. Przerzucił ją sobie przez ramię — to, które nie miało plecaka. - Zostałaś oficjalnie porwana i jeśli chcesz być bezpieczna, lepiej zachowaj milczenie. Żeby nie było świadków. - dodał szeptem, poprawiając ją sobie i obrócił się, odchodząc nieco na bok. Musiał ich teleportować.

Nie minęło kilka chwil, a chłodne powietrze o orzeźwiającym zapachu uderzyło w dwie sylwetki, które pojawiły się na jednym ze Szkockich wzgórz. Gdzieś w oddali majaczyły światełka małej wioski, ale były zbyt daleko, aby rozświetlić najbliższą okolicę. Musiały wystarczyć im gwiazdy na ciemnym, bezchmurnym niebie i srebrny księżyc. Otaczał ich szum drzew, świst wiatru, odgłosy wydawane przez ptactwo i inne zwierzęta, które zamieszkiwały te tereny. Ostrożnie zsunął ją z ramienia, odstawiając na ziemie i spojrzał na jej twarz, chcąc upewnić się, że nic jej nie było. - Musimy przejść kilka metrów. Tam będą świetliki i widok na wrzosowiska. - wyjaśnił, pokazując ręką w prawo, a potem złapał jej dłoń i trzymając blisko siebie, ruszył do przodu. Nie chciał, żeby się wywaliła i połamała. Porwał, ją owszem, ale wolał oddać ja w jednym kawałku. - Tak sądziłem, że nie wybierzesz tego klubu .- zauważył z nutą rozbawienia, przechodząc ostrożnie nad porośniętym pniem przewróconego drzewa, aby zaraz Rosie z tym pomóc.


RE: 06.09.1972 | Fireflies | Rosie X Anthony - Roselyn Greengrass - 20.02.2025

Nie była pewna, czy chciała zdradzać mu to, jak się czuje - czyli prawdziwy powód, dla którego nie odpisywała na listy. Zresztą nie odpisywała nie tylko jemu, ale także innym, którzy postanowili skreślić do niej kilka słów. Problem w tym, że ci inni z łatwością łyknęliby kłamstwo pod tytułem za dużo pracy, za mało snu: Anthony jednak zdawał się obserwować ją czujnie jak drapieżnik. Sugerowało to, że nie do końca wierzył w jej wymówki, ale czyż miał jakąkolwiek inną podstawę do tego, by jej nie ufać? Poza, oczywiście, szlachetnym "daj mi spokój, papierowy narzeczony".

Garnitury garniturami - mógłby przypalać ją rozżarzonym żelazem, a i tak nie przyznałaby mu się do tego, że Anthony Ian Borgin idealnie wpasowywał się fizycznie nie tylko w jej gust, ale przede wszystkim w gust jej matki. I tu nie chodziło o urodę, a o manierę. Idealnie skrojone garnitury, wyprasowane koszule, uczesane włosy, lekka i orzeźwiająca woń perfum, a także łagodne, chociaż nieco zadziorne spojrzenie. Elegancja, maniery, kultura i, stety niestety, doskonały gust jeżeli chodzi o biżuterię. Owszem, nosiła pierścionek na palcu i to nie tylko po to, by zwodzić rodziców, że jest do niego tak przywiązana. Podobał jej się jak mało która błyskotka, na dodatek pasował do niej idealnie, pod każdym względem. Całkowicie oddawał jej charakter, podkreślał smukłość jej palców i idealnie komponował się zarówno z wysłużonymi ubraniami, które miała teraz na sobie, jak i eleganckimi sukniami, które wdziewała na spotkania - chociażby ostatnie, z Morpheusem. Na samo wspomnienie o tym, co zaszło na rozmowie w rezydencji Greengrassów, Roselyn skrzywiła się nieznacznie. Ministerstwo zaczynało pozwalać sobie na zbyt wiele.
- Być może odrobinę - odpowiedziała łaskawie, nie mogąc powstrzymać lekkiego drgnięcia kącika ust. Nie w głowie jej były romanse, gdy Knieja wołała o pomoc. I chociaż faktycznie, uśmiechnęła się, to jej oczy pozostały zmartwione. Tęskniła nie tyle za nim, co za osobą, którą była wcześniej. Za tą kobietą, która kradła biżuterię, która przywłaszczała sobie drobiazgi innych osób, która piekliła się na wieść o tym, że cholerny asystent pani Abbott znowu się wymądrzał. Teraz... Teraz to wszystko było pozbawione znaczenia. Knieja krwawiła, a z nią krwawiło również jej serce i nie była pewna, czy uda jej się jakkolwiek pomóc swoim własnym przodkom: a przecież wołali ją o pomoc. Zawołali wtedy, wołali i teraz. Mimowolnie Roselyn spojrzała w kierunku lasu, znajdującego się w oddali. A potem pisnęła, gdy Anthony przerzucił ją przez ramię. - Anthony Ianie Borgin, NATYCHMIAST postaw mnie na ziemię!
Zdążyła powiedzieć, niemalże krzyknąć alarmując przy tym wszystkich w domu, gdy trzask teleportacji sprawił, że w ogrodzie Greengrassów na powrót zapanowała słodka, niemalże grobowa cisza.

Mieli dużo szczęścia, że się nie wywrócili. Greengrassówna była przyzwyczajona do teleportacji, lecz nie w takich warunkach i w takiej pozycji. Zła na Borgina za to, co ośmielił się zrobić, szarpnęła się w chwili, w której ten postanowił odstawić ją na ziemię.
- Co ci strzeliło do głowy! - podniosła nie tylko głos, ale i dłoń, by uderzyć Anthony'ego w ramię z otwartej dłoni. Drażniło ją to w nim - był cholernie nieprzewidywalny, przecież mógł ich teleportować normalnie, jak Matka i Merlin przykazali, zamiast bawić się w mugolskie popisówki. - Zawsze musisz stawiać na swoim? Myślałam, że skoro masz rodzeństwo, to nauczono cię że nie zawsze dostajemy to, co chcemy.
Oczywistym było, że odnosiła się do Stanleya, którego zdążyła poznać latem. Wydawał się być mniej w gorącej wodzie kąpany niż jego brat, który najwyraźniej postanowił zostać porywaczem dziewic. Gdy Anthony złapał ją za rękę, z czystej przekory ją zabrała i skrzyżowała ręce na klatce piersiowej. Wszystko byle by tylko nie dać mu poczucia, że ma kontrolę nad sytuacją.
- Oczywiście, że nie. Jestem porządną czarownicą, Anthony, nie szlajam się po klubach - mimo irytacji, pobrzmiewającej w jej głosie, Roselyn ruszyła za mężczyzną. Potrzebowała oderwać się od mrocznych myśli, a nie mniej mroczny las ze świetlikami w pakiecie nie był takim głupim pomysłem. Ale chciała robić to na własnych zasadach. Gdy podeszli do przewróconego pnia, spróbowała sama sobie z nim poradzić.

Czy poradzi sobie sama z przewróconym pniaczkiem? AF plus zawada Słabo zbudowany
[roll=O]


RE: 06.09.1972 | Fireflies | Rosie X Anthony - Anthony Ian Borgin - 22.02.2025

Wszystko to było trochę słodko — gorzkie, bo z jednej strony wiedział, że nie ma prawa być wścibski i naciskać, a z drugiej czuł się przecież za nią w jakiś sposób odpowiedzialny. Nie kochali się, nie byli nawet w związku, ale czuł, że powstała pomiędzy nimi pewna nitka zrozumienia i chyba głównie dzięki niej byli w stanie okłamywać wszystkich dookoła. Zwyczajnie też lubił spędzać z nią czas, przypominała chłodny podmuch wiatru w tym sztucznym tłumie, dookoła którego od lat się obracał i którego oddech czuł na karku mocniej, odkąd dziadek podjął decyzję. Westchnął bezgłośnie, kolejny raz przesuwając wzrokiem po jej drobnej buzi, jednak unikając spojrzenia przenikliwych oczu i zdał sobie sprawę, że nie mógł zrobić czego.
Poza próbą oderwania jej od rzeczywistości. Poprawienia humoru. Ona też mu go przecież poprawiła, zwłaszcza gdy dostrzegł na jej placu niepozorny, ale wykonany na zamówienie z doskonałej jakości rubinami pierścionek. Nie chodziło tylko o to, że lubował się w drogich materiałach kruszcach — wierzył po prostu w jakość. Coś, co było tanie lub pospolite, nie mogło być dobre i służyć przez wiele lat. A ta błyskotka miała z nią zostać, nawet jeśli jego już zabraknie. Zamierzał zadbać o to, aby każdy wiedział o tym, że dziewczyna od Greengrassów, ta, której imię przywdziało kształt biżuterii, była kimś, kogo nie można było dotknąć bez konsekwencji. Imię doskonale do niej pasowało, jak ten kwiat — była piękna, ale niebezpieczna i zdradliwa. Wymagała opieki i uwagi, bo z tego, co słyszał od siostry, rośliny te były wymagające. Z Antka niestety marny ogrodnik, ale zamierzał się starać. Tyle mógł dla niej zrobić, tak mógł się odwdzięczyć.
- To już jakiś początek. - zauważył z uśmiechem, nie mogąc go zwyczajnie powstrzymać. Bo prawda była taka, że rzygać mu się chciało od tych wszystkich par dookoła, które podchodziły do siebie z chłodem i kilometrowym dystansem. Może był naiwny, ale uważał, że lojalność i przyjaźń są najlepszą podstawą związku. I chyba też dlatego, Brenna nigdy by go nie zaakceptowała. Nie chciała się z nim przyjaźnić lub też on nigdy nie był dobrym przyjacielem, martwią się zbyt mocno o to, co powiedzą Borginowie. Teraz był starszy i zamiast mądrzejszy, jeszcze bardziej niezależny i pyskaty. Teraz mniej się bał, bo nie zwisała nad nim koścista dłoń z grubym pasem lub laską.
- Jak będziesz tak krzyczeć, to zamkną mnie w Azkabanie. - rzucił, poprawiając ją sobie delikatnie na ramieniu, będąc pod autentycznym wrażeniem tego, jak wysokie decybele tak drobna kobieta mogła z siebie wydać. Ba, rozejrzał się dookoła nawet z niepewnością, chcąc sprawdzić, czy nie zaalarmowała nikogo.
A potem jak wspomniał wcześniej, tak zrobił. Porwał ją.

Nie puściłby jej do momentu, aż nie upewniłby się, że stała stabilnie i pewnie na nogach, otoczona dziką Szkocją. Jej reakcja była zabawna, ale ściągnął usta w wąską kreskę, starając się zachować powagę. Ba, nawet spojrzał na nią ze skruchą godną małego dobermana, który pogryzł właścicielowi buta. - Przecież uprzedziłem, że Cię porywam, prawda? Myślisz, że napastnik byłby dla Ciebie delikatny? - zapytał z delikatnym wzruszeniem ramion, poprawiając plecak i rozejrzał się dookoła, chcąc szybko odświeżyć pamięć. Doskonale wiedział, gdzie ją zabrać. - Ty to jesteś delikatna, naprawdę. To te Twoje kolce, co? - prychnął, unosząc dłoń, aby rozmasować ramię, w które go uderzyła, tak trochę teatralnie. Dłonie miała smukłe i drobne, niemożliwe, żeby w ogóle zostawiła po tym siniaka, ale chciał, żeby poczuła się lepiej, więc mógł trochę poudawać, że bardziej zabolało, niż połaskotało.
- Mała, ale ja zawsze dostaje tego, czego chcę. Prędzej lub później. I głównie dzięki temu moje rodzeństwo ma święty spokój. No już się tak na złość, bo Ci to zaszkodzi.
Wyciągnął dłoń i delikatnie przesunął palcami po jej włosach na lewej stronie głowy, jakby miało to ją uspokoić. Owszem, Stanley go temperował, ale miał tyle swoich problemów, że dawno się nie widzieli. Zrobiłby dla kuzyna wszystko, co nie znaczyło jednak wcale, że nie dostawał tego, czego chciał. Tak było na przykład z mrocznym znakiem, z którym utknął gdzieś pomiędzy.
- Aha? - uniósł brwi, gdy skrzyżowała ręce na biuście i podniósł swoje w poddańczym geście. - Tylko się nie wywal, bo nie będę Cię nosił.
Oczywiście, że by nosił, ale nie musiała o tym wiedzieć. Trzymał się więc blisko, pozwalając niezależnej i silnej kobiecie pokonywać ścieżkę samotnie, gotowy do ewentualnej asekuracji w każdym momencie.
- Dlaczego sądzisz, że tylko nieporządne czarownice szlajają się po klubach? - zapytał z zainteresowaniem, przekręcając głowę na bok, gdy pokonał przeszkodę i przyglądał się, jak ona to robiła, po tym, gdy wzgardziła jego pomocą. Nawet klasnął w dłonie i skłonił się szarmancko. - Wiesz, że byłoby.. Nie wiem, romantyczniej, gdybyś nie była tak uparta i dała sobie pomóc?
Rzucił, gdy skierowali się odrobinę w prawo, zmierzając na ścieżkę wydeptaną w wyższej trawie, która prowadziła nieco pod górę. Nie był to na szczęście długo spacer.

Gdy dotarli na szczyt klifu, uśmiechnął się pod nosem.
- Tylko mi nie spadnij. - poprosił, stając nieopodal krawędzi. Nie było tu jakoś wysoko, ale od wrzosowiska dzieliły ich dobre dwa, może dwa i pół metra, a na dole tkwiły porośnięte mchem skałki. Rzucił plecak na ziemię i zsunął z siebie kurtkę, rzucając ją obok. Prostym zaklęciem transmutował ją w koc, a potem wytworzył bańkę, która miała zapewnić im ciepło wewnątrz. Szkockie noce były zimne, zwłaszcza te wrześniowe. Górskie podmuchy zdawały się docierać tu ze szczytów położonych gdzieś za ich plecami, sięgającymi nieba. Gdzieś w oddali migotały światełka, a fioletowe kwiaty kołysały się na wietrze razem z otaczającymi ich drzewami. Pozwolił jej usiąść pierwszej, a potem sam zajął miejsce obok. Wyjął z plecaka butelkę wina i butelkę burbona, a także paczkę fasolek wszystkich smaków, kilka pasztecików z nadzieniem i kupne ciasteczka. - Nie jestem kucharzem, ale wybrałem dobrą piekarnię i sklep na Pokątnej. Nie wiedziałem, jakie lubisz, więc ciastek jest kilka rodzajów. - wyjaśnił, unosząc wieka sporego pudelka, w którym tkwiły różnokolorowe wypieki o różnych kształtach. - Obawiam się jednak, że nie będziesz dziś piła, jak dama, bo nie wziąłem kieliszków.
Przesunął dłonią po włosach, odkładając plecak na bok. Niewiele już w nim zostało i był lżejszy, niż Antek przypuszczał, przez co zaraz przewrócił się na płasko. Zignorował to jednak, podnosząc na nią spojrzenie.
- Powiesz mi, co się dzieje? Czy mam udawać, że tego nie widzę i domyślać się lub ignorować?


RE: 06.09.1972 | Fireflies | Rosie X Anthony - Roselyn Greengrass - 23.02.2025

Chciałaby odpowiedzieć może Azkaban by nauczył cię respektu, ale zwyczajnie nie zdążyła. Gdy tylko nabrała powietrza w usta, poczuła nieprzyjemny uścisk w dołku, a potem świat wokół nich nagle stał się bardzo, bardzo mały, zawirował i sprawił, że zakręciło jej się w głowie. A potem wszystko potoczyło się tak szybko, że bez sensu było wracać do tego, co było przed chwilą.

- Napastnikowi nie dałabym szansy, żeby zbliżył się do mnie na odległość kroku - odparowała, bo przecież taka była prawda. To, że pozwoliła mu się zbliżyć do siebie na wyciągnięcie ręki było spowodowane tym, jak pojebana była ich relacja. Denerwował ją i to bardziej niż bardzo, lecz jednocześnie pociągał w taki sposób, w który pociąga talia kart, w której wiesz że jedna karta nie jest taka, jak powinna. I chociaż powinien być jej obojętny, powinna się wzdrygać, wzbraniać - to pozwalała mu na więcej, niż pozwalała komukolwiek innemu. Nie wiedział tego, bo przecież Roselyn Greengrass do tej pory nie była w żadnym stopniu na ustach magicznej socjety. Nie mógł wiedzieć, że nie pozwalała nikomu zbliżyć się do siebie na więcej niż dwa kroki - że liczyło się dla niej zupełnie co innego, niż fizyczność. Że gdy przekraczała granice to tylko po to, by dopiąć swego i sprawić, by dostała to, czego chciała. - Nie zmuszaj mnie, żebym pokazała zęby.
Prychnęła z oburzeniem, chociaż doceniała to, jak teatralnie się zachował. Nie dlatego, że wyśmiewał to, jak słaba była - widziała, że chce rozluźnić atmosferę i jednocześnie nie chciał jej urazić. Nie robił tego tak, by poczuła się jak dama, nie upadł na ziemię, lecz jednocześnie obrócił to wszystko w żart, tak... Jak jej brat. Na samo to porównanie wzdrygnęła się.
- Nawet jakbym złamała nogę, to wolałabym kuśtykać sama - odpowiedziała nieco wyniośle, lecz chyba każdy by się domyślił że kobieta jej postury nie dałaby rady skakać ze złamaną nogą dalej niż dziesięć metrów. Ba, gdyby doszło do takiego incydentu, to pewnie Roselyn śpiewałaby zupełnie inaczej, pokazując swoją prawdziwą twarz, lecz... Nie doszło do niego. Przeszła przez pień jakby robiła to od wczoraj, chociaż zachwiała się wyraźnie, i wylądowała cało po drugiej stronie. Na te kluby nie odpowiedziała - nie musiała. Wystarczyło że wzruszyła ramionami, bo co mu miała odpowiedzieć? Że ma wyższe idee w życiu, lepsze cele niż te, które tańczą w Kotle lub Fontannie? Że uważa się za lepszą, przydatniejszą niż te, które wyginają biodra do muzyki? - Jeżeli chciałeś, żeby to był romantyczny spacer, powinieneś nauczyć się innych słów. Proszę, przepraszam, czy mogłabyś...
Zakpiła, kręcąc głową. I pewnie by się odwróciła i wyszła na chamkę, gdyby nie ten błysk w jego oku, który sprawił, że na dłuższy moment zatrzymała spojrzenie na jego oczach. W jej własnych kryło się rozbawienie - mówiła jedno, lecz czuła drugie. To, że tak skakał i pyskował, że próbował a jednocześnie się obrażał, było dla niej przyjemną odmianą i nie potrafiła tego ukryć inaczej, niż za zasłoną z włosów, z czego po chwili skrzętnie skorzystała.

Gdy transmutował kurtkę w koc: nie zaimponował jej. Ale gdy stworzył bańkę wokół nich, która miała osłaniać ich przed wiatrem, spojrzała nań odrobinę przychylniej. Była wdzięczna za to, że o tym pomyślał: niewiele osób byłoby na to stać.
- Mało o mnie wiesz, Anthony - powiedziała, specjalnie wymawiając jego imię z nieznacznym przekąsem. I chociaż jej oczy świeciły się na widok słodkości, to najpierw chwyciła za butelkę. - Po pierwsze: najpierw truskawki. Jeżeli masz do wyboru czekoladę i truskawki: wybierz truskawki.
Lubiła słodycze, ale zdecydowanie wolała owoce. Co nie znaczyło, że nie sięgnie po ciastko. Chwyciła to z czekoladą, jakby to miało przeczyć temu, co powiedziała.
- Po drugie: mam nadzieję że nie wybrałeś zbyt słodkiego wina, bo od dobrobytu... - powinna dodać, że głowa boli. Ale pociągnęła łyk prosto z butelki, patrząc mu prosto w oczy. Nic nie mogło równać się naleśnikom od Flory, ale ciastka które przyniósł... Chwyciła za jedno tylko po to, żeby nie zauważył wahania w jej oczach. I chyba piła trochę za długo jak na "nie jestem damą" przystało".
- Co byś powiedział na zamknięcie oczu? - zapytała nagle, poważniejąc. Wzrok, którym obdarzyła Anthonyego, nie mógł się równać z żadnym innym. Zamknij oczy, wypij łyk i.... nie słuchaj mnie.