• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Scena poboczna Little Hangleton v
« Wstecz 1 2 3 4 Dalej »
[01.07.1972 | Little Hangleton] Gdzie jest prawda ziemi sól

[01.07.1972 | Little Hangleton] Gdzie jest prawda ziemi sól
the web
Il n'y a qu'un bonheur
dans la vie,
c'est d'aimer et d'être aimé
187 cm | 75 kg | oczy szare | włosy płowo brązowe Wysoki. Zazwyczaj rozsądny. Poliglota. Przystojna twarz, która okazjonalnie cierpi na bycie przymocowana do osoby, która myśli, że pozjadała wszelkie rozumy.

Anthony Shafiq
#1
23.04.2024, 20:10  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 19.05.2024, 20:38 przez Mirabella Plunkett.)  
adnotacja moderatora
Rozliczono - Anthony Shafiq - osiągnięcie Piszę więc jestem

—01/07/1972—
Anglia, Little Hangleton
Anthony Shafiq
[Obrazek: i4AviLb.jpeg]

Pytać zawsze dokąd, dokąd
Gdzie jest prawda ziemi sól
Pytać zawsze jak zagubić
Smutek wszelki płacz i ból

Chwytać myśli nagłe jasne
Szukać tam gdzie światła biel
W Twoich oczach dwa ogniki
Już zwiastują znaczą cel



Słońce było w zenicie, rzucało mu wyzwanie. Smukłe, podłużne ciało leżało bezładnie kolejną godzinę na idealnie przyciętym trawniku. Jego potylica spoczywała na wyprofilowanym marmurze rozległej fontanny, która zajmowała lwią część gościnnej przestrzeni letniej rezydencji w Little Hangleton. Na drugim końcu, przy drugim brzegu, mężczyzna z brązu wciąż walczył z wężem w przegranej walce, która nie miała większego znaczenia wobec biblijnego potopu, który inspirował artystę czyniącą tę rzeźbę. Nieco depresyjny nastrój ktoś kiedyś powiedział, ale tu i teraz gospodarz nie zwracał na figurę uwagi. Nie pamiętał nawet któż ośmielił się ją krytykować. Ulotne wspomnienie, jak myśl przyłapana na swym istnieniu o czwartej nad ranem, w godzinie wilka...

Teraz trwał dzień, teraz słońce dominowało nad światem, a on patrzył w jego tarczę. Słońce zaś rzucało mu wyzwanie. Wiedział, że jego ciało zdradzi go w tej walce, że na twarzy pojawią się piegi, a włosy pojaśnieją nieco, spłoszone potęgą kosmicznej, gazowej kuli, najjaśniejszej z gwiazd tutaj, na małej błękitnej planetce toczącej się po elipsie życia. U jego boku leżała druga tego dnia butelka wina, najlepsza towarzyszka z francuskiego domu smoka. Kiedy to było? Ile lat temu gdy pierwszy raz spróbował tego czarnego jak krew Blacków wina? Chciał przestać liczyć, ale wychodziło mu, że stanowczo zbyt wiele. Lata zamieniały się nieubłaganie w dekady, a on czuł... czuł się taki słaby. Taki zmęczony...

W końcu oślepiony światłem obrócił głowę w stronę tarasów skrytych pod arkadyjską kolumnadą. Przestronne marmurowe przestrzenie, ledwie tydzień temu były świadkiem jego sromotnej klęski. Bezkrwawej, bezmyślnej, bezsensownej... Cóż go tchnęło, żeby napisać ten list, cóż spowodowało, że ręka nakreśliła głupią prośbę, a potem druga zalakowała wiadomość pieczęcią i wysłała Ptolemeusza w nocną toń? Gdyby miał to do czegoś porównać, to mówiłby o otworzonej krypcie, z której - ku zaskoczeniu zebranych - coś wymsknęło się, roztaczając odór, którego nie potrafiły odgonić najznamienitsze kadzidła. Cóż go tknęło, że dotknął rany, której nie powinien dotykać? Pamiętał przecież, że nic nie pił, nie palił, nie wcierał w dziąsła... Czyż nie brakowało mu atrakcji z naukami kambodżańskiej księżniczki, odkręcanie bałaganu, jaki zrobił ten przeklęty paszkwil i, cóż to musiał przyznać, że akurat było całkiem zabawne, niespieszne podchodzenie z wędzidłem do nowego stażysty? Czyż nie miał zbyt wiele zmartwień z powodu pogrążonego w żałobie i poczuciu winy Somni, który zdawał się zapadać coraz bardziej w siebie, zdawał się coraz bardziej rozsmakowywać w myśli o samounicestwieniu? Nawet nie mógł współdzielić z nim tej żałoby, chociaż podobnie jemu mógł zapobiec śmierci starszego brata. Mógł. Ale tego nie zrobił.

– Czy nie czas na obiad mój panie? – usłyszał głos nad sobą z ulgą przyjmując fakt, że Wergiliusz nie zamierzał komentować rozgwiazdy jaką uczynił z siebie na własnym trawniku. Była tylko trawa, słońce i on, a teraz był jeszcze głos rozsądku, który wypadałoby przyjąć, pomimo wewnętrznego sprzeciwu. Ostatecznie pokiwał na boki samą głową, zatapiając się w matczyne objęcia regresji, ratując swoje ego przed konfrontacją z galopującym kryzysem, który rok rocznie szarpał jego trzewia i rok rocznie robił to coraz silniej. Zapatrzył się w taras, w masochistycznej potrzebie samoupodlenia, oczy mu zaszły mgłą, echem odbijały się słowa reprymendy, punktujące każdą ułomność postawy i chwytu. Mistrz znów musiał stać się uczniem i zdecydowanie nie znosił tego dobrze. Czy o to chodziło? A może wypadałoby przyznać, jak bardzo liczył na to, że po wszystkim usiądą wspólnie do kolacji, powspominają, pośmieją się, że przez moment będzie jak kiedyś. Ale nie... Najwidoczniej prosił o zbyt wiele.

– A może korespondencja Sir? Sporo się tego dzisiaj uzbierało. – zaoferował skrzat, który najwidoczniej nie zamierzał tak łatwo odpuścić. Anthony westchnął ciężko obracając znów głowę do pionu. Nie zamierzał opuszczać swojego przyczółku, woda chłodziła mu głowę, chlupotała cichutko przy uchu słodkim poszumem, śpiewając cicho syrenim śpiewem: memento mori.

Sięgnął na oślep od góry, ku srebrnej tacy, na której kłębiła się makulatura. Oficjalne pisma, pieczęcie kancelarii, przegląd departamentów, pamflety, pierdolety... wyrzucał to niemal od razu za siebie – do wody. Zazwyczaj palił tego typu śmieci, ale dziś, dziś trzeba było myśleć o śmierci. A śmierć kojarzyła mu się nieodmiennie z wodą. Taka tradycja.

...Z wielką radością pragnę skorzystać z okazji, jaką są Państwa urodziny, aby złożyć najszczersze życzenia w imieniu Magicznej Republiki Francuskiej. Niech ten wyjątkowy dzień będzie pełen radości, miłości oraz sukcesów, które niechętnie się skrywają przed Państwa wspaniałą osobowością.

Podziwiamy Państwa za życzliwość i oddanie w działaniu na rzecz międzynarodowych standardów handlu magicznego, co przynosi nieoceniony wkład w rozwój naszej globalnej społeczności. Państwa determinacja i mądrość stanowią inspirację dla wielu, a wasze osiągnięcia budują solidne fundamenty dla przyszłości...

Styks

Szanowny Panie Anthony Shafiq,

Z okazji Państwa 43. urodzin pragnę przekazać najserdeczniejsze życzenia w imieniu całego zespołu. Niech ten wyjątkowy dzień napełni Pana radością, spełnieniem oraz sukcesami, zarówno w życiu osobistym, jak i zawodowym.

Jesteśmy wdzięczni za Pana wkład, profesjonalizm oraz nieustanną inspiracje, które sprawiają, że nasza praca staje się nie tylko obowiązkiem, lecz także pasją. Dzięki Panu nasza organizacja rozwija się i osiąga coraz wyższe cele...

Styks

Styks

Kolejne karty odlatywały z jego rąk, niczym białe gołębice z podciętymi skrzydłami - po kilku rozpaczliwych próbach wzniesienia się w górę, opadały jedna po drugiej na przejrzystą taflę zdobiącą ogród, będącą w sumie główną częścią tego ogrodu, przestrzenią w której w czasie dni tak upalnych jak ten, właściciel mógł znaleźć chwilę ukojenia, ochłodzenia i egzystencjalnego zatracenia.

Styks

Obserwując z zewnątrz można byłoby uznać, że robi to na pół bezmyślnie, nie czytając nawet zawartości, ale nie była to prawda. Wystarczył mu pospieszny skan zawartości, by rozpoznać te same słowa w różnej aranżacji, te same puste, bałwochwalcze frazesy upudrowane w ten czy inny sposób. Zatrzymał się w tej wodnej destrukcji dopiero wtedy, gdy w jego dłoni pojawił się grubo czerpany papier zwiniętym w rulon. Jeden z ostatnich, z oczywistych względów pozostawionych przez skrzata w pewien sposób na deser. Och, słodka skrzacia naiwności, jak mogłeś Wergiliuszu? Znajoma pieczęć, znajome pismo. Anthony przełknął ślinę i zacisnął szczękę. No tak. Nie musiał zakładać się z otaczającą go pustką cóż też takiego znajdzie się w środku.

Mój synu,

Z okazji Twoich 43. urodzin, wzywam Cię do refleksji nad dotychczasowymi osiągnięciami. Nie ukrywam, że jako Twój ojciec jestem nieco rozczarowany stagnacją Twojej kariery. Dlatego też, w imię dobrego imienia naszej rodziny, apeluję do Ciebie dziś, abyś nie szargał go krnąbrnym nieróbstwem!

Niech ta kolejna rocznica stanie się impulsem do zdecydowanych działań i poświęceń, które w końcu doprowadzą Cię do miejsca, które Ci przysługuje. Od Ciebie zależy, czy nasze nazwisko będzie kojarzone z sukcesem czy też nieudolnością.

Życzymy Ci z matką więc determinacji, siły woli i mądrego wyboru dróg, które podejmiesz w przyszłości. Niech te urodziny staną się punktem zwrotnym w Twojej drodze do osiągnięcia prawdziwego sukcesu.

M.B. Shafiq

Patrzył przez moment na kartę, a jego oczy wyrażały absolutne, całkowite nic. Taką samą twarz miał na zebraniu szefów poszczególnych wydziałów Departamentu, taką samą gdy jego podwładni referowali mu niekończące się roczne raporty. Taką samą w końcu na przyjęciach słuchając tragicznych historii o kolejnej magicznej wenerze. A potem pstryknął. Raz. Drugi. Trzeci. Skupiał surową magię, czuł, że ma już ją w opuszkach, że od przełomu dzieli go malutki krok. Zacisnął zęby, a wściekłość coraz bardziej zaczęła przebijać się przez pokrytą piegami twarz.

– Pieprzyć to. – szepnął, choć jak na ilość słów wypowiedzianych w przeciągu ostatnich godzin to i tak była to całkiem głośna deklaracja. Machnął dłonią w bok w poszukiwaniu cisowej gałązki, bez której wciąż nie mógł się obejść. Momentalnie papirus stanął w ogniu, spalając jakże miłe życzenia, a czerniące się skrawki wzleciały nad zielenią, wzbiły się pośród cyprysów i białych rzeźb. Nie dotarły do duszonego przez węża nieszczęśnika, ale najgorsze, że chwilę temu dotarły do jego oczu, do jego umysłu, do jego kamiennego serca. Był ciekaw dlaczego Lisa przepuściła to przez swój filtr, a potem przypomniał sobie, że dał jej wolne i że wróci dopiero za tydzień z Norwegii. No tak...

– Wergiliuszu nie wiem jak mogłoby mi to poprawić humor. – To nie była wina skrzata, nie zamierzał na nim odreagowywać własnej frustracji. Tyle osób pragnęło mu przypomnieć, że jest coraz starszy, że jest coraz słabszy, że jego piasek w klepsydrze życia nieustępliwie przesypuje się w dół i znika w nicości. Skąd skrzat mógłby wiedzieć co chodzi mu po głowie? A może właśnie wiedział i zrobił to celowo, by wyrwać go z marazmu? Może rzucał mu wyzwanie jak słoneczna tarcza, która przesunęła się o trzy stopnie ku zachodowi.

– Och, och, jest jeszcze jeden, tu upadł. Od pana Longbottoma! – Powiedział nieoczekiwanie skrzat, wzbudzając w gospodarzu więcej emocji niż się spodziewał. Niż obaj się spodziewali. Anthony podniósł się gwałtownie z szeroko otwartymi oczami. Chłodna woda z tyłu głowy momentalnie zsunęła się po jego karku i wsiąkła w biały kołnierzyk, częściowo wyznaczając drażniącą ścieżkę wzdłuż kręgosłupa. Nie dbał o to. Wyrwał list burcząc pod nosem, że od niego powinien w ogóle zacząć. Ale równie szybko co zapalił się, tak zgasł, poznając bez trudu krój pisma. List był od kogo innego. Przygryzając wargę, próbując zdusić w sercu rozkwitające rozczarowanie, zapoznał się z jego treścią i zaśmiał gorzko nad słowami tego, o którego obawiał się tak bardzo ostatnimi dniami.

Kostucha

Ich myśli znów krążyły wokół tych samych tematów, nie pierwszy, nie ostatni raz, choć jak widać Morpheus miał na temat Śmierci zupełnie inne zdanie. Tak to było z tymi jasnowidzami-tarocistami.

– Memento mori, memento... – wymruczał do siebie i odwrócił się do marmurowej rozległej fontanny by i te słowa wzleciały na moment i spotkały się ze swoim przeznaczeniem, ale w ostatniej chwili wstrzymał się. Przytulił papier do piersi i zwiesił głowę. Mógł po prostu się teleportować. Mógł wysłać wiadomość i przyznać się przyjacielowi, że potrzebuje towarzystwa, że nie chce w taki dzień jak dziś przebywać sam. Robił się na starość zbyt sentymentalny... Chwycił za butelkę wina i dźwignął się z cichym jękiem na nogi. Wyprostował się dumnie, pozwalając zbolałym od treningów stawom zaskrzypieć żałośnie.

– Będę na dole. Nie ma mnie dla nikogo – poinformował skrzata, ignorując jego bardzo zmartwioną minę i ruszył w kierunku pierwszego atrium, gdzie ogromny Urobos pożerał złocistą kulę. Czas było zejść do podziemi, skoro nie było Słońca, nie było łąki.
Został tylko on.


wiadomość pozafabularna
Zrealizowano prompt letni: 7. „Leżę na łące, ni­ko­go nie ma: ja i słoń­ce”
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości
Podsumowanie aktywności: Anthony Shafiq (1728)




  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa