17.07.2024, 09:07 ✶
(Ten post był ostatnio modyfikowany: 17.07.2024, 09:20 przez Charlotte Kelly.)
Może była to krew Parkinsonów, płynąca w jej żyłach, i to że prawdziwe wiedźmy nie płonęły, a może to, że gdyby Charlotte nie spotkała na swojej drodze paru konkretnych osób, miałaby szansę zostać rasową socjopatką, ale uważała, że nie ma takiego problemu, którego nie da się załatwić za pomocą mniejszego albo większego pożaru.
– Powiedziałabym, że za czasów imperium rzymskiego domagałabym się purpury cesarzowej, ale były zbyt uzależnione od swoich mężów – oświadczyła Charlotte, była jednak wyraźnie zadowolona z otrzymywanych kompletów, i biorąc pod uwagę sytuację: był to chyba kolejny dowód na to, że jej umysł nie działał normalnie. Na całe szczęście, umysł Jonathana też nie działał normalnie i dzięki temu doskonale potrafili się dogadać. Trzeba przyznać, że swojego męża Charlotte czasem przerażała, a przecież przez większość życia z nim głównie zajmowała się dziećmi i nie miała czasu na żadne specjalne wyskoki.
– Czerwony, oczywiście – westchnęła, sięgając po różdżkę i otwierając za jej pomocą drzwi, i zmusić zaklęciem wóz do uruchomienia się, by potem wpakować się na siedzenie kierowcy. – Zapnij pasy, Bezpieczeństwo przede wszystkim. Ja kieruję, ty otwierasz drzwi. I bramę, jeśli nie chcesz, żebyśmy wjechali w nią z pełną prędkością…
To była ta łatwa część planu. Trudna polegała na tym, że chociaż jeździła samochodem parę razy z Nedem, a ten nawet pokazywał jej, jak prowadzić, z Charlotte kierowca był żaden. A chociaż samo ruszenie i kręcenie kierownicą było dość instynktowne, nawet dziecko dałoby radę – w USA w końcu dość regularnie chwytano na przykład dziesięciolatka za kierownicą… - to już prawdziwe prowadzenie wymagało nieco większych umiejętności niż te, które posiadała Charlotte.
Skupiona na samochodzie nie zwracała już uwagi na rozmowę Jonathana i ducha, niezbyt zainteresowana tak naprawdę godnym pochówkiem, rodziną zmarłego ani tym, by ten odnalazł wreszcie spokój. Zamierzała złożyć parę anonimowych doniesień głównie dlatego, że pan Massimo ją wkurwił, nie z dobroci serca czy obywatelskiego obowiązku.
Nacisnęła pedał gazu i samochód najpierw się zakrztusił, a potem ruszył z piskiem opon. Charotte urwała lusterko jednego z zaparkowanych samochodów (sądząc po tym, że był to mercedes, ich domniemany, olbrzymi dług za zniszczenie lustra właśnie urósł o kolejne kilka tysięcy), przerysowała auto, którym jechali o drzwi garażowe, i wyjechała na podjazd. Skręt wykonała dość gwałtownie, niemalże w miejscu, tuż przed autem zaparkowanym przez posiadłością, w takim stylu, że ktoś patrząc na to mógłby pomyśleć, że Charlotte jest prawdziwą mistrzynią kierownicy… kiedy w istocie manewr miał wypaść dużo spokojniej i zupełnie inaczej, ale przecież liczy się efekt, prawda?
Wyraz twarzy miała skupiony, niewzruszony. Mimo tego, że gdy ruszyła w pełnym gazie na bramę (wierząc, że Jonathan otworzy ją na czas, a jak nie, trudno, staranuje się nią), z posiadłości wypadło dwóch mężczyzn. Że gdzieś z jednego z okien za nimi dał się widzieć dym – ogień musiał się rozprzestrzenić na sąsiednie pomieszczenie wobec tego tajnego pokoju. I że nie miała pojęcia, co właściwie robi.
Może nie płonęła, bo w żyłach miała lód.
Naprawdę mieli koszmarne szczęście, że gdy już wyjechali z samej posiadłości, z dużą prędkością, a Charlotte znów skręciła (zarzuciło nimi nieco, bo zawadziła przy tym o krawężnik) akurat nikt z gości hotelowych nie wybrał się w tę stronę na spacer.
– To jednak jak z jazdą na rowerze, raz się nauczysz, nie zapominasz – oświadczyła Charlotte lekko, kiedy właśnie totalnie zapomniała szczegóły tamtej lekcji z mężem, a poza tym nigdy w życiu nie wsiadła na rower.
– Powiedziałabym, że za czasów imperium rzymskiego domagałabym się purpury cesarzowej, ale były zbyt uzależnione od swoich mężów – oświadczyła Charlotte, była jednak wyraźnie zadowolona z otrzymywanych kompletów, i biorąc pod uwagę sytuację: był to chyba kolejny dowód na to, że jej umysł nie działał normalnie. Na całe szczęście, umysł Jonathana też nie działał normalnie i dzięki temu doskonale potrafili się dogadać. Trzeba przyznać, że swojego męża Charlotte czasem przerażała, a przecież przez większość życia z nim głównie zajmowała się dziećmi i nie miała czasu na żadne specjalne wyskoki.
– Czerwony, oczywiście – westchnęła, sięgając po różdżkę i otwierając za jej pomocą drzwi, i zmusić zaklęciem wóz do uruchomienia się, by potem wpakować się na siedzenie kierowcy. – Zapnij pasy, Bezpieczeństwo przede wszystkim. Ja kieruję, ty otwierasz drzwi. I bramę, jeśli nie chcesz, żebyśmy wjechali w nią z pełną prędkością…
To była ta łatwa część planu. Trudna polegała na tym, że chociaż jeździła samochodem parę razy z Nedem, a ten nawet pokazywał jej, jak prowadzić, z Charlotte kierowca był żaden. A chociaż samo ruszenie i kręcenie kierownicą było dość instynktowne, nawet dziecko dałoby radę – w USA w końcu dość regularnie chwytano na przykład dziesięciolatka za kierownicą… - to już prawdziwe prowadzenie wymagało nieco większych umiejętności niż te, które posiadała Charlotte.
Skupiona na samochodzie nie zwracała już uwagi na rozmowę Jonathana i ducha, niezbyt zainteresowana tak naprawdę godnym pochówkiem, rodziną zmarłego ani tym, by ten odnalazł wreszcie spokój. Zamierzała złożyć parę anonimowych doniesień głównie dlatego, że pan Massimo ją wkurwił, nie z dobroci serca czy obywatelskiego obowiązku.
Nacisnęła pedał gazu i samochód najpierw się zakrztusił, a potem ruszył z piskiem opon. Charotte urwała lusterko jednego z zaparkowanych samochodów (sądząc po tym, że był to mercedes, ich domniemany, olbrzymi dług za zniszczenie lustra właśnie urósł o kolejne kilka tysięcy), przerysowała auto, którym jechali o drzwi garażowe, i wyjechała na podjazd. Skręt wykonała dość gwałtownie, niemalże w miejscu, tuż przed autem zaparkowanym przez posiadłością, w takim stylu, że ktoś patrząc na to mógłby pomyśleć, że Charlotte jest prawdziwą mistrzynią kierownicy… kiedy w istocie manewr miał wypaść dużo spokojniej i zupełnie inaczej, ale przecież liczy się efekt, prawda?
Wyraz twarzy miała skupiony, niewzruszony. Mimo tego, że gdy ruszyła w pełnym gazie na bramę (wierząc, że Jonathan otworzy ją na czas, a jak nie, trudno, staranuje się nią), z posiadłości wypadło dwóch mężczyzn. Że gdzieś z jednego z okien za nimi dał się widzieć dym – ogień musiał się rozprzestrzenić na sąsiednie pomieszczenie wobec tego tajnego pokoju. I że nie miała pojęcia, co właściwie robi.
Może nie płonęła, bo w żyłach miała lód.
Naprawdę mieli koszmarne szczęście, że gdy już wyjechali z samej posiadłości, z dużą prędkością, a Charlotte znów skręciła (zarzuciło nimi nieco, bo zawadziła przy tym o krawężnik) akurat nikt z gości hotelowych nie wybrał się w tę stronę na spacer.
– To jednak jak z jazdą na rowerze, raz się nauczysz, nie zapominasz – oświadczyła Charlotte lekko, kiedy właśnie totalnie zapomniała szczegóły tamtej lekcji z mężem, a poza tym nigdy w życiu nie wsiadła na rower.