• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Scena główna Ulica Śmiertelnego Nokturnu v
1 2 3 Dalej »
[sierpień 1972] Jedną kawę z łyżeczką mugolaka poproszę | Lorraine & Baldwin

[sierpień 1972] Jedną kawę z łyżeczką mugolaka poproszę | Lorraine & Baldwin
The Nocturn's Delight
My name is Ozymandias,
King of Kings;
Normalnie skóra zdjęta z ojca! 177 cm wzrostu, waży koło 70 kg. Szczupły młodzieniec, chodzi wyprostowany emanując pewnością siebie. Ma wyjątkowo jasne włosy, które od razu zdradzają jego pochodzenie od Malfoyów. Oczy jasne w szarym odcieniu. Można odnieść wrażenie, że jest wiecznie z czegoś niezadowolony, ale wrażenie to umyka, gdy otwiera usta - charyzmatyczny chłopiec z łagodnym, może nieco chrapliwym głosem.

Baldwin Malfoy
#1
20.07.2024, 09:12  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 01.09.2024, 21:35 przez Baldwin Malfoy.)  
29/30.08.1972 | Necronomicon, Nokturn

Nie obudziły go pierwsze promienie słońca wpadające romantycznie przez uchylone zasłonki, poruszane delikatnym sierpniowym wiaterkiem. To nie były to ptaszki wabiące inne ptaszki jakąś godową pioseneczką.
Nie. Baldwina obudziła gruba szczurzyca Rozalinda, która zaczęła łazić po jego twarzy, piszcząc cierpiętniczo. Oczywiście - była pora śniadania, a oni byli daleko od domu. Machnął lekko ręką, aby strącić włochatą kulkę z siebie. Bezskutecznie.
- Na Matkę, złaź…- Wymamrotał, uchylając w końcu jedno oko. Powoli wracały mu wszystkie zmysły. Przede wszystkim szybko odkrył, że leży na czymś cholernie twardym; kolejne było miłe wrażenie chłodu. I cisza. Zacisnął powieki z powrotem, uznając, że to dobry czas na krótki rewind.
Co się wczoraj działo?
Pamiętał pierwsze kolejki ognistej whisky. Potem jakieś dziwne coś cytrynowego - “podjebane z Lammas jakieś rudej jak nie patrzyła”. Po tym czuł się wyjątkowo lekko. Przynajmniej przez pierwsze trzy kieliszki. Potem ktoś wpadł na genialny pomysł wymieszania wszystkiego razem i… się obudził w…
Otworzył szybko oczy, jak zdziera się zaschnięty plaster z rany. Szlag.
Kolejny jęk wyrwał mu się z gardła, gdy uświadomił sobie, że doskonale wie, gdzie go wczoraj (dzisiaj?) zawleczono. Kostnica. Znał tylko jedną taką na całym Nokturnie. Ta świadomość wystarczyła, żeby podniósł się powoli do półsiadu. W tak zwanym międzyczasie zarejestrował, że po jego szacie, różdżce i jakiś drobniakach nie było śladu. Okradziono go? Pewnie tak.
Siedział tak w samych szortach i o dziwo… skarpetkach? Pomacał się lekko po klatce piersiowej i brzuchu jakby sprawdzał czy mu czegoś po drodze nie wycięto. Ale nie czuł jakiegoś wyraźnego braku organów. Ni to wewnętrznych czy zewnętrznych.
Potarł twarz dłonią, kątem oka dostrzegł, że nie jest sam. Przechylił głowę w bok odkrywając jakiegoś nieboszczka. Oczywiście. To przecież kostnica.
- Patrz na tego tutaj, Linda.- Powiedział do szczura, który władował mu się na kolana. Cmoknął parę razy. Rozalinda co prawda nie wyglądała jakby wiedziała na co powinna patrzeć, ale Baldwin już zdążył zejść ze stołu.- Pożyczam.- Oświadczył swojemu sztywnemu sąsiadowi, ściągając z niego duże białe płótno. Owinął się w nie. Capiło trupem, ale pewnie i tak lepiej niż on. Potrzebował kawy. Prysznica. Eliksirów. W dowolnej kolejności. Zarzucił trochę materiału na głowę, resztę przytrzymując jedną ręką. W drugie trzymał zwiniętą w kulkę szczurzycę.
Zrobienie kroku było trudne. A jak uświadomił sobie, że czeka go podróż po schodach - nagle bardzo pozazdrościł gościowi pozostawionemu na stole.
Podróż zajęła więcej czasu, hałasu, przekleństw i przynajmniej dwa popisowe upadki niż się spodziewał. Gdyby ktokolwiek był w zakładzie pewnie Baldwin ukłoniłby się głęboko i stwierdził “panie, wskrzeszenie tylko w pakiecie premium. Bierzecie czy oszczędzamy na mamusi?”

Nie napotkał jeszcze żadnej żywej duszy. Zarechotał z własnego żartu, ale zrobiło mu się niedobrze. Pewnie nawet trochę pozieleniał - ot jedyny akcent kolorystyczny w tej biało-białej marze.
Powinien zawołać Malfoyównę, ale… Jeszcze nie chciał. Jeszcze momencik. Zamiast tego podniósł szczurzycę na wysokość twarzy, oglądając ją z każdej strony. Dałby sobie głowę uciąć, że ktoś wczoraj zarzucił propozycję upędzenia szczurzego bimbru, ale jego Linda wyglądała na całą i zdrową. Zwierzątko rozlało się rozespane pomiędzy jego palcami, wyraźnie zadowolone z atencji, którą otrzymywało.
- Na Matkę, jak ty się spasłaś.- Rzucił tylko oskarżycielsko.
Our Lady of Sorrows
and you don't seem the lying kind
a shame that I can read your mind
and all the things that I read there
candlelit smile that we both share
Spowita nimbem wyższości i aureolą sięgających za pas srebrzystoblond włosów, Lorraine wygląda dokładnie tak, jak powinien wyglądać Malfoy z krwi i kości. A jednak... Coś hipnotyzującego jest w jej czystym, wysokim głosie, w sposobie, w jaki intonuje słowa. W pełnych gracji ruchach, które cechuje elegancka precyzja profesjonalnej pianistki. Coś w przenikliwym spojrzeniu jasnoniebieskich oczu, skrytych pod ciężkimi od niewyspania powiekami. Przedziwny czar półwili, który wyróżnia Lorraine z tłumu mimo raczej przeciętnej postury (1,67 m), długo nie pozwalając ludziom zapomnieć o jej uśmiechu. Wygląda na istotę słabą, wątłego zdrowia. W przeszłości, Lorraine zmagała się z zaburzeniami odżywania, przez co teraz cechuje ją nienaturalna wręcz kruchość. Chorobliwie chuda, kości zdają się niemal przebijać delikatną, bladą skórę. Uwagę zwracają zwłaszcza wydelikacone dłonie o długich, smukłych palcach, w których często obraca w zamyśleniu srebrny pierścionek z emblematem rodu Malfoy. Obyta towarzysko, zawsze wie jednak, co powiedzieć i jak się zachować. Bez względu na okoliczności dba o zachowanie nienagannej postawy. Ubiera się skromnie, w otrzymane w spadku po bogatszych kuzynkach, klasyczne, mocno zabudowane suknie, na których wprawne oko dostrzec może ślady poprawek krawieckich. Nie da się ukryć, że jako młoda, atrakcyjna kobieta, przyciąga wzrok, nosi się jednak konserwatywnie, nigdy nie odsłaniając zbyt wiele ciała. Najczęściej spowita jest od stóp do głów w biel, która przydaje jej bladej skórze świetlistości, choć chętnie stroi się także w odcienie zieleni i błękitu. Zawsze otula ją mgiełka ciężkich perfum, których słodka, dusząca woń przywodzi na myśl palony cukier.

Lorraine Malfoy
#2
06.08.2024, 01:20  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 06.08.2024, 02:19 przez Lorraine Malfoy.)  
Lorraine nie spała, kiedy ktoś zaczął głośno walić w jej drzwi. Tej nocy wcale nie poszła spać. Patrzyła na piętrzący się przed nią stos listów, na schnący atrament, nie będąc w stanie zmusić się do działania – zbyt zmęczona nawet na to, by złożyć głowę na biurku. Choć noc była ciepła, narzuciła na ramiona szal, zanim zeszła na dół.

– To chyba należy do pani, pani Malfoy. – “To” było półprzytomnym Baldwinem Malfoyem. Serce boleśnie zatrzepotało jej w piersi, ale nie pozwoliła pokazać po sobie emocji. Otworzyła na oścież drzwi zakładu, pozwalając wejść do środka dwójce uliczników, podtrzymujących słaniającego się na nogach Baldwina: bezwładne ramiona zaplecione na barkach mężczyzn, ociężała głowa zwieszająca się na pierś – znowu, pomyślała cierpko – dłonie Lorraine wyciągnęły się opiekuńczo w stronę kuzyna, dobrze, że nikt nie zrobił mu krzywdy, uspokajała się, nie dostrzegłszy na twarzy żadnych siniaków czy zadrapań – nie zostało jej zbyt wiele odpowiednich eliksirów w zapasie. Dopiero po chwili zwróciła ciężar spojrzenia na Jasona Brightwella – jednego z jej licznych informatorów, jej pająków – który razem ze swoim młodszym bratem – tyczkowatym wyrostkiem o imieniu John – wybawił pijanego Baldwina z tarapatów.

– Nie wiedzieliśmy, dokąd się udać najpierw, ale tutaj było najbliżej.

– Znieście go na dół, proszę. – Nie słyszała, jak autorytarnie zabrzmiał jej głos, nie widziała burzycielskiego ognia, który płonął w jej oczach jak truchło w piecu krematoryjnym – nie czuła zapachu pozostałego po nim popiołu – zapachu czarnej magii, osiadłego na jej włosach, ubraniu i przyciasnym wnętrzu Necronomiconu. Nie miała siły, by z tym dzisiaj walczyć, by skryć dowody swoich nielegalnych praktyk pod charakterystyczną dla zakładu i dla jej osoby duszącą wonią kadzideł i obrzydliwie słodkich perfum. Wciąż czuła się nieco odurzona po tym jak zajrzała do kilkudziesięciu umysłów. Początkowa euforia szybko ustąpiła miejsca znużeniu: w głowie huczało jej od cudzych wspomnień, a mdłości przychodziły i odchodziły falami, jak reminiscencje – wiedziała, że pokusiła się dziś na zbyt wiele, ale nie potrafiła się powstrzymać. Mężczyźni spełnili jednak polecenie szybko i bez zbędnego gadania.

– Niech wam Matka błogosławi – powiedziała cicho, acz dobitnie Lorraine, sięgając do ściskanej w dłoniach sakiewki, mimo uniesionej w słabym proteście ręki starszego Brightwella. Ulicznik wybąkał pod nosem wymówkę i zaczął popychać brata w stronę drzwi. Tak, miał u niej dług wdzięczności – kto nie ma, przemknęła jej przez głowę myśl cierpka jak sfermentowane wino, którym zaczęło cuchnąć w zakładzie, ledwie mężczyźni wtoczyli się do środka, jestem równie miłosierna co bogini Matka – dług, którego nie musiał spłacać krwią, jak to na Nokturnie często bywało, lecz dalece cenniejszą walutą – lojalnością. Lojalnością, która nie pozwalała ludziom ze ścieżek okraść jej krewnego – sygnet Malfoyów wciąż tkwił na jego palcu – lojalnością, która kazała młodszemu z Brightwellów bez słowa wcisnąć jej w ręce sakiewkę kuzyna, nie zaś zatrzymać ją dla siebie. Lorraine zbadała uważnie wnętrze sakiewki. Cztery sykle, dziewięć knutów, pięć kapsli po piwie. Pieniądze nigdy nie trzymały się Baldwina.

Wręczyła mężczyznom po syklu. Srebrem za srebro, pomyślała chłodno, patrząc na skołtunione srebrnoblond włosy Baldwina, teraz zmatowiałe od brudu, a zwykle przecież tak podobne do jej własnych, spływających na ramiona połyskliwą taflą. Malfoyowie zawsze płacą swoje długi.

– Dobrze się spisaliście. – Skinęła głową w niemym podziękowaniu, obdarzając Brightwellów łagodnym uśmiechem pełnym łaskawości. Eden stwierdziłaby zapewne, że to marnotrawstwo czasu i pieniędzy, i nie pomyliłaby się. Dla Lorraine była to jednak inwestycja w przyszłość. Łatwo było zmusić ludzi do strachu – sprawić, by nienawidzili, by powtarzali imię Malfoy ni to ze wstrętem, ni to z niechętnym podziwem – o wiele trudniej było zapracować na ich szacunek, na wdzięczność. Nie chodziło o pieniądze, chodziło o gest – o tę wyciągniętą dłoń, o odblask satysfakcji w oczach dzieciaka, który pomógł bratu przywlec Baldwina na jej próg, nie spodziewając się gratyfikacji – nie trzeba było wiele, by być dobrym, by postąpić tak, jak trzeba, nawet na Nokturnie. Lorraine zachowała jednak tę myśl dla siebie i na wszelki wypadek zaryglowała drzwi zakładu pogrzebowego. Balans między miłością a nienawiścią, który zapewniał Malfoyom nietykalność na Nokturnie był równie kruchy, co chłopiec w zarzyganej szacie, którego starszy z braci Brightwell pomógł jej ułożyć na jednym z czystych stołów sekcyjnych.

Pogładziła Baldwina po rozpalonym czole. Gdy trwał pogrążony w pijackim śnie tak bardzo przypominał jej ojca. Ojca, który w najgorszym okresie jej dzieciństwa – wtedy, kiedy Miranda zachorowała – codziennie wracał do domu zalany w trupa. Nie wiedziała, czy rozpaczał, czy świętował. Może nie było różnicy, tak jak w przypadku Baldwina. Lorraine spędzała wtedy całą noc wpatrzona w plamy pleśni na suficie sypialni rodziców, czuwając: leżała zwinięta w kłębek w fotelu, nie śmiąc zmrużyć oka, bo kiedy je zamknęła, zaczynała wyobrażać sobie, jak ojciec krztusi się własnymi wymiocinami i umiera. Czasem nawet chciała, by umarł, choć wstydziła się do tego przyznać. Przerażona własną deprawacją zaczynała się modlić o wybaczenie do jakiegokolwiek bóstwa, które słuchało – nie chcę, żeby umarł, mówiła, przepraszam – wciąż w kółko powtarzała to samo przepraszam, przepraszam, przepraszam, kajając się za nigdy niewypowiedziane pragnienia, boleśnie świadoma tego, że Miranda zawsze miała rację: że naprawdę jest potworem, a jej żyły toczy zepsucie a nie krew. Nie bała się, że ojciec umrze. Nie potrafiła po prostu znieść myśli, że zostawi ją samą. A Lorraine nie chciała zostać sama.

Teraz jednak zostawiła Baldwina samego w kostnicy, żeby nie męczyć się z przenoszeniem jego ciała, jeśli ten zdecyduje się wyzionąć ducha razem z wymiocinami – wyrzygać resztki tlącego się w nim życia razem z zawartością żołądka – choć wcześniej obróciła go tak, by leżał na boku, nie na wznak, minimalizując ryzyko zakrztuszenia.
Jak umrze, to umrze, pomyślała ze złością, wynajdując jednocześnie kolejną wymówkę, by zaraz zejść na dół, i sprawdzić, czy z kuzynem wszystko w porządku. Nie dbam o to.

Przyzwyczaiła się do tego, że zawsze musi po kimś sprzątać, naprawiać szkody wyrządzone cudzymi rękami – przygotowała ją ku temu natura, natura półwili, która była w Lorraine tak silna, że czasem każdy chciał jej dotknąć, nieważne, jak brudne miał dłonie – nigdy nie czuła się czysta, nie, już dawno zrozumiała, że nigdy nie będzie czysta, dlatego zawsze stroiła się w biel. Biel, która pasowała do jej bladej skóry i jasnych włosów, ale nie do jej serca.

Zaczynało świtać. Necronomicon skąpany w świetle poranka wyglądał niemal pięknie.

Lorraine rozsuwała poszarpane zasłony, mrużąc zmęczone oczy przed jasnością dnia, otwierała sfatygowane okna, wpuszczając do środka ożywcze powietrze, wyciągnęła kadzidło z szafki w gabinecie na piętrze, kontrolując opłakany stan swoich zapasów – po chwili namysłu, sięgnęła jeszcze po świece – trzy, po jednej dla każdej z twarzy Matki – tak jakby to miało w ogóle sens, pomyślała, schodząc na parter. Nie była pewna, który już raz dzisiaj przemierzała te schody, była jednak absolutnie pewna, że – wbrew temu co mówiła Rosie – nie były nawiedzone, kiedy ostatni raz postawiła stopę na stromych stopniach. Teraz jednak, blisko podestu, stał duch.

Chyba przez chwilę patrzyli na siebie, dwa duchy: jeden zakutany w prześcieradło – musiał wynurzyć się z otchłani jej kostnicy, kiedy marudziła na górze – drugi spowity w biel konserwatywnej sukni; byli do siebie tak podobni, a zarazem tak różni. Co ja mam z tobą zrobić, Baldwinie. Lorraine skrzywiła się lekko, widząc w dłoniach kuzyna szczura. Zapomniała o tym cholernym szczurze. Jeżeli odgryzł nos jakiemuś denatowi, to go spali, postanowiła, nagle ogarnięta furią.

– Stój, maro – wyrecytowała bezbarwnie, hardo, zimniejsza od kostnicy. – Możeszli wydać głos albo przynajmniej dźwięk jakikolwiek przystępny dla ucha, to mów. – Trudno było powiedzieć, czego oczekiwała, cedząc powoli Hamleta. Oboje znali dalsze słowa sztuki – jestli czyn jaki do spełnienia, zdolny dopomóc tobie, a mnie przynieść zaszczyt: to mów! – ale Lorraine celowo opuściła ten fragment, pozostawiła niewypowiedzianymi słowa, które nosiły znamiona pocieszenia, pozwalając wybrzmieć samym tylko przestrogom.

Co za marnotrawstwo, pomyślała gniewnie, wbijając spojrzenie w twarz chłopca – bo w oczach Lorraine, Baldwin wciąż był tym samym chłopcem, który rozcieńczał zieloną farbę wodą, udając, że to absynt – chłopca, który potrafił odegrać każdą rolę, tylko nie tę, która przynależała mu z racji urodzenia. Co za cholerne marnotrawstwo.

Odwróciła się ze wstrętem w stronę wąskiego korytarza łączącego różne części zakładu, nie mogąc nagle znieść widoku Baldwina. Musiała jednak podtrzymać się ściany, bo nieco zakręciło się jej przez to w głowie: każdy gwałtowniejszy ruch przypominał o tym, że cały wczorajszy dzień spędziła eksplorując za pomocą legilimencji wnętrza cudzych umysłów. Musiała usiąść. Oparła wolną dłoń na klamce. To, czy Baldwin zdecyduje się podążać za nią, czy wybierze towarzystwo podobnych mu trupów, było Lorraine absolutnie obojętne.


Yes, I am a master
Little love caster
The Nocturn's Delight
My name is Ozymandias,
King of Kings;
Normalnie skóra zdjęta z ojca! 177 cm wzrostu, waży koło 70 kg. Szczupły młodzieniec, chodzi wyprostowany emanując pewnością siebie. Ma wyjątkowo jasne włosy, które od razu zdradzają jego pochodzenie od Malfoyów. Oczy jasne w szarym odcieniu. Można odnieść wrażenie, że jest wiecznie z czegoś niezadowolony, ale wrażenie to umyka, gdy otwiera usta - charyzmatyczny chłopiec z łagodnym, może nieco chrapliwym głosem.

Baldwin Malfoy
#3
02.09.2024, 00:43  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 02.09.2024, 09:07 przez Baldwin Malfoy.)  
Tw: wszystko.


Wydała rozkaz, a duch... po prostu milczał.
Ale choć dźwięków nie wydawał żadnych, w oczach wymęczonego młodzieńca tkwiła jego odpowiedź. Wpatrywał się w czarownicę jak w najpiękniejszy witraż, przyglądając się grze światła na jej smukłym ciele. Poczuł bolesne ukłucie zazdrości, gdy promienie błądziły po alabastrowej skórze i ginęły pod materiałem szaty. Kpiły z niego. Sięgały po coś co nie było ich własnością.

Zrobił krok.
Potem drugi.
I jeszcze jeden.
Gdzieś po drodze zgubił Rozalindę.
Kilka kolejnych, by znaleźć się przy wspartej o ścianę Lorraine. Z całą swoją stanowczością powstrzymał kobietę przed naciśnięciem klamki. Jeszcze nie. Jeszcze nie podjął decyzji czy opuszczą dziś świat duchów i mar. Jeśli potrzebowała wsparcia, mogła się o niego oprzeć. Przysunąć bliżej – tak blisko jak tylko tego potrzebowała.
Czarownica pachniała mdlącą esencją grzechu. Legilimencji. Magii tak czarnej, że wystarczył jeden błąd, a z ludzkiego umysłu pozostawał popiół w piecu krematoryjnym.
Zwawiony zapachem jak mucha do ścierwa, Baldwin splótł dłonie na wysokości jej podbrzusza. Chciał… Nie. Potrzebował ją mieć blisko. Jakby mieli stać się całością. Wziąć w ramiona, cofnąć się schodami w dół, przenieść przez próg prosektorium i obnażyć z szat. Może by ją zerżnął na pustym metalowym stole, ignorując leżącego obok denata. A może po prostu wpatrywałby się w jej umykające piękno całymi godzinami, próbując znaleźć odpowiedź na nurtujące go pytanie:
Kto Ciebie kiedyś pochowa sześć stóp pod ziemią o dziecię wil i strudzonych poetów?

Bogom nie szło nawet liczyć jak wiele godzin spędził nad jej płótnem. Nie wystarczało już przeniesienie pięknej postaci Lorraine na obraz czy nawet wplecenie weń nici wspomnień, by tchnąć życie. Nie. Niedosyt wciąż pozostawał. Głód poznania tego co znajdowało się za woalem istnienia.
Musiał zacząć od fizyczności – więc z każdym kolejnym pociągnięciem pędzla czynił ją bliższą Bogini. Dziewica zmieniała się w Matkę, a ta w Staruchę. Matka rodziła dziecko, dziecko stawało się Dziewicą. Obdarte z szat czystości godziło się z gwałtem na boskim ciele i naturze zachodząc w ciążę, rodząc w krwawym połogu. Ciało wiotczało od tego aktu, a Starucha umierała widząc jak wabiąca spojrzenie ciało Dziewicy dojrzewa. Niekończący się cykl wyrwanej przemocą niewinności.
Ale na tym nie kończyła się fizyczność – po śmierci następował rozkład. Więc Baldwin nakładał warstwy farby, pozwalając swojej muzie gnić, toczoną przez pieczołowicie namalowane robactwo.
Setki szkiców, rysunków, prób i błędów – wszystko dla chwili tego uniesienia, gdy naćpany od oparów farb, werniksu i terpentyny, prowadził ciało aż do momentu, gdy jedyną rzeczą, która ostała się na płótnie, stawała się pojedyncza kość. Mielił ją – a z jej bieli powstawał nowy podkład. I znów malował swoją Dziewicę, tak niewinną i nieświadomą aktu, który przyjdzie jej przetrwać.

Powrót myślami do wąskiego korytarza był trudny, bo oto w swojej bieli stała przed nim – tak żywa i nadal czysta. Niepomna gwałtów na poprzednich wcieleniach. W pokorze i milczeniu jak kobieta stać przed mężczyzną powinna. Niema zgoda wciąż zgodą pozostawała.
W półmroku nie widział twarzy oblubienicy. Ale, gdyby poświęcił tej myśli sekundę dłużej – zapewne sam uznałby, że to lepiej. Nie była tą, której zadręczona dusza poszukiwała nocami. Była tylko fałszywym bogiem, którym zabijał głód pożądania ciała. Bliskości. Tego pieprzonego ciepła.
Czym ta chwila różniła się od tak wielu innych?
- Powiedz mi, ma słodka Delilah…- Głos, który wydobył się z jego gardła, zaskoczył nawet samego Baldwina. Zachrypnięty, acz bliższy łagodnemu westchnięciu.
Upajający zapach przylepił się do ciała czarownicy; zaplątał w kosmykach włosów, osiadł na jej zroszonym potem ramieniu. Matka jedna wiedziała jaką wewnętrzną wojnę prowadził w umyśle młody Malfoy, powstrzymując się przed scałowaniem w nabożnym uniesieniu każdej jednej kropli. I jak blisko był złożenia białej flagi.
Przesunął opuszkami palców prawej ręki ku górze, prześlizgując się wzdłuż mostka, obojczyków i szyi, by objąć ją czule za podbródek. Pozwolić poczuć na skórze chłód i ciężar sygnetu rodowego. Przecież jesteśmy rodziną. Rodzinie się nie odmawia.
Z kolei lewa dłoń odnalazła swoje miejsce, gdy wczepił palce w wąską talię czarownicy. Materiał nocnej szaty, w którą Lorraine była ubrana, zdawał mu się teraz niepotrzebną fanaberią. Frustrującą przeszkodą pomiędzy nim, a ciepłą skórą. Namiastką mięsa i tłuszczu, materii i krwi. Całego tego fizycznego mikrokosmosu, w który obleczona była jej dusza. Nie rozumiał dlaczego okrywała się szorstką bawełną niczym całunem pogrzebowym, odbierając mu prawo do zaciśnięcia palców na boskim tworze, tak bliskim doskonałości; do wbicia połamanych i brudnych od farb paznokci w mlecznobiałą skórę; do przyozdobienia jej barwami szkarłatu i purpury.
-… czy śmierciuchy po śmierci też idą na łono Matki?
Our Lady of Sorrows
and you don't seem the lying kind
a shame that I can read your mind
and all the things that I read there
candlelit smile that we both share
Spowita nimbem wyższości i aureolą sięgających za pas srebrzystoblond włosów, Lorraine wygląda dokładnie tak, jak powinien wyglądać Malfoy z krwi i kości. A jednak... Coś hipnotyzującego jest w jej czystym, wysokim głosie, w sposobie, w jaki intonuje słowa. W pełnych gracji ruchach, które cechuje elegancka precyzja profesjonalnej pianistki. Coś w przenikliwym spojrzeniu jasnoniebieskich oczu, skrytych pod ciężkimi od niewyspania powiekami. Przedziwny czar półwili, który wyróżnia Lorraine z tłumu mimo raczej przeciętnej postury (1,67 m), długo nie pozwalając ludziom zapomnieć o jej uśmiechu. Wygląda na istotę słabą, wątłego zdrowia. W przeszłości, Lorraine zmagała się z zaburzeniami odżywania, przez co teraz cechuje ją nienaturalna wręcz kruchość. Chorobliwie chuda, kości zdają się niemal przebijać delikatną, bladą skórę. Uwagę zwracają zwłaszcza wydelikacone dłonie o długich, smukłych palcach, w których często obraca w zamyśleniu srebrny pierścionek z emblematem rodu Malfoy. Obyta towarzysko, zawsze wie jednak, co powiedzieć i jak się zachować. Bez względu na okoliczności dba o zachowanie nienagannej postawy. Ubiera się skromnie, w otrzymane w spadku po bogatszych kuzynkach, klasyczne, mocno zabudowane suknie, na których wprawne oko dostrzec może ślady poprawek krawieckich. Nie da się ukryć, że jako młoda, atrakcyjna kobieta, przyciąga wzrok, nosi się jednak konserwatywnie, nigdy nie odsłaniając zbyt wiele ciała. Najczęściej spowita jest od stóp do głów w biel, która przydaje jej bladej skórze świetlistości, choć chętnie stroi się także w odcienie zieleni i błękitu. Zawsze otula ją mgiełka ciężkich perfum, których słodka, dusząca woń przywodzi na myśl palony cukier.

Lorraine Malfoy
#4
06.10.2024, 20:08  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 11.09.2025, 00:15 przez Lorraine Malfoy.)  
Wciąż trzymając się ściany, odłożyła świece na komodę, zajmującą pół wąskiego korytarza.

Lorraine nie spuszczała oczu z oczu Baldwina, będących lustrzanym odbiciem jej własnych. Przyglądała się z uwagą jego gestom, kiedy sunął w jej stronę zakutany w białe prześcieradło niby duch, poddając ocenie chłodnego krytycyzmu każde, najmniejsze choćby poruszenie jego ciała – chciwie wwiercała się spojrzeniem w twarz chłopaka, starając się wychwycić wszystkie drobne zmiany ekspresji – jak wtedy, gdy występował przed nią na scenie. Ale na scenie zawsze był trzeźwy, a jej łzy wzruszenia przysłaniały czasem widok – choć ocierała je szybko, ukradkiem, tak, żeby nie widział. “Moje serce otwiera się na dźwięk twego głosu jak kwiat, którego płatki całuje światło jutrzenki”, śpiewała Delilah z opery Camille’a Saint-Saënsa, oddając tym samym uczucia Lorraine, kiedy ta widziała Baldwina na scenie. Samson i Delilah – pierwsza opera, jaką kiedykolwiek obejrzała – pierwsza opera, jaką obejrzeli razem, a choć widziała ją jeszcze potem dwa razy na przestrzeni lat, nic nie mogło równać się z magią dziecinnych wspomnień. Wciąż pamiętała, jak poznaczyła partyturę krwią, zaznaczając popełnione na sztuce zbrodnie, kiedy tenor odgrywający rolę Samsona – podczas trzeciej odsłony produkcji, na którą rodzina zabrała ją, gdy miała może z siedemnaście lat – okazał się dramatycznie fałszować, psując wydarzenie, które biedna, zakochana w muzyce dziewczyna traktowała jako coś na kształt religijnego misterium. Nigdy nie zapomniała, kto otarł wtedy jej łzy. “Ja będę twoim Samsonem”. Teraz jednak oczy Lorraine były suche i nic, poza półmrokiem zakładu, nie przeszkadzało jej w obserwacji twarzy Baldwina.

Cuchnął tanią gorzałą i trupem, a gdy owionął jej twarz swoim oddechem poczuła słodkawą woń wymiocin.

Nie cofnęła się.

Nie cofnęła się, gdy złożył dłoń na jej dłoni, powstrzymując przed otwarciem drzwi na korytarz. Nie cofnęła się – bo i dlaczego miałaby się cofać przed jego dotykiem? Ramiona Baldwina były bezpieczne i otaczały ją czasem niby wspomnienie rodzinnego domu – równie bliski, myślała, równie odległy – ale nie było w tym nic zdrożnego, bo nie żywił w stosunku do niej tych samych niezdrowych przywiązań, co w stosunku do własnej siostry.

Zesztywniała, kiedy jej dotknął. Nie cofnęła się, chociaż teraz chciała się cofnąć: zastygła w pełnym niezdecydowania półkroku. Ledwo zauważalne drgnięcie policzka, rozchylone lekko usta – nagłe błyśnięcie bieli obnażonych zębów, twarz wykrzywiona w grymasie krótszym niż spazm, a potem – obojętność. Powiodła zimnym spojrzeniem po twarzy Baldwina. Nie powinien jej dotykać w ten sposób. Pomyliłeś mnie z kurwą, pomyślała chłodno, czy z siostrą? 

Zadrżała, gdy ręka chłopaka przesunęła się wzdłuż jej szyi, ale twarde postanowienie trzymało ją w miejscu, więc stała – sztywna, z dumnie wyprostowanymi plecami i oczami skutymi lodem. Kiedy dotknął jednak jej twarzy, spojrzenie Lorraine na krótką chwilę złagodniało, choć nie straciło na intensywności.

Czuła, jak jego palce natarczywie wpijają się w jej brzuch, jak roszczą sobie prawo do talii skrytej pod szorstkim materiałem nocnej koszuli, chciwie przesuwając się wzdłuż ciała. Wstyd nie rozlewał się gorącem po policzkach Lorraine, nie palił nieużytków sumienia – wstyd był chłodem rodzinnego sygnetu, który poczuła na skórze, ledwie Baldwin dotknął jej twarzy. W pewnym sensie powinna się cieszyć, że trzymał ją tak mocno, bo zrobiło jej się słabo. Nic z tego nie było właściwe. Wystarczało, że własny ojciec widział w jej twarzy twarz wiły, która zawładnęła kiedyś jego sercem.

Zemdliło ją. 

Wszystko to tylko gra, nic więcej, przekonywała się, czując, jak narasta w niej gniew –  jak śmiesz, jak śmiesz mnie dotykać w ten sposób, jak śmiesz sprawiać, żebym czuła się brudna? – to tylko kolejna z jego licznych ról, kolejna gra, w którą grać nauczył się u stóp jej ojca, zapominając, że ona także znała zasady.

Nieśmiało przytrzymała dłoń, którą oparł na jej talii, najpierw ledwie muskając wyniosłości chłopięcych knykci, opuszkami palców kreśląc niepewne wzory na powierzchni skóry artysty, aby potem – z pewnym zawahaniem – czule powieść ręką wyżej. Miała ochotę zwymiotować. Palce Lorraine, niby węże, żmijowo sunęły wzdłuż ramienia Baldwina, które czekało by wyswobodzić się spod zwojów prześcieradła. Czuła wciąż na sobie jego dłonie, zimne od długiego przebywania w kostnicy – kolorem musiały przypominać jej policzki, z których teraz odpłynęła krew – ich dotyk parzył gorącą skórę półwiły, nieprzyjemny chłód sprawił, że dreszcz przebiegł wzdłuż jej kręgosłupa. Lorraine czuła, jak kilka zimnych kropel potu spływa jej po plecach, jedna – po jej nodze. Oby gra była warta świeczki.

Już chciała otworzyć usta, ale zamarła, kiedy dotarło niej pytanie chłopaka.

Nie. Niemożliwe. Nie Baldwin.

Zawsze martwiła się o Desmonda w tej materii, wzdragając się przed myślą, że ktoś mógłby wciągnąć go w szeregi ugrupowania Czarnego Pana, kusząc wzniosłymi ideami, które dawały złudne poczucie przynależności i sensu. Lorraine uważała, że Voldemort niesie ze sobą tylko śmierć. W kostnicy wciąż leżało ciało Roberta Mulcibera, które było tego najlepszym dowodem. Czy to z niego Baldwin ściągnął to prześcieradło? Czy widział...? Milczała.

“Czy śmierciuchy po śmierci też idą na łono Matki?”

– Mówią, że Dziewica utuli każdego do swego białego łona – odpowiedziała powoli, z rozmysłem, starannie obracając na języku każde z wypowiedzianych słów, jak wtedy, gdy deklamowała poezję: w swej manierze tak podobna do Armanda, a jednocześnie tak od niego różna – że uśmiech Matki zaprawny jest mlekiem dobroci, a dotyk powykręcanych przez czas dłoni Staruchy uzdrawia. Mówią, że w naturze Matki leży wybaczać. – Powinien o tym pamiętać, zanim z roli matki – czy też siostry, zaczynała się już gubić – zdegradował ją do pozycji kurwy tylko dlatego, że miała odpowiedni kolor włosów. – Ale my wiemy lepiej, prawda, Baldwinie? – wyszeptała. – Matka uosabia naturę, a natura jest okrutna – natura nigdy nie wybacza. Więc kiedy Śmierciożercy rozrywają splamione krwią suknie zgwałconej Dziewicy – gwałtownie naparła na wspartą na jej talii dłoń Baldwina swoim łonem – wyrywają dzieci z ramion Matki – jej palce zacisnęły się na jego przedramieniu z dziwną rozpaczliwością – i bezczeszczą ołtarze Staruchy mordem – czy to bluźnierstwo – pogłaskała chłopaka po policzku, pozwalając wybrzmieć zaległej między nimi ciszy – czy apoteoza? 

Gwałtownie szarpnęła się w jego ramionach. Włożyła całą swoją siłę w to, by wykręcić lewą rękę Baldwina, balansując ciężarem ciała tak, by przyprzeć go do drzwi i przyszpilić ramię do ściany obok. Wiedziała, że zaboli. Chciała, żeby bolało. “Kiedy krzywdzimy tych, których kochamy, krzywdzimy samych siebie”, mawiała Miranda – głupia suka, pomyślała nienawistnie Lorraine, zaskoczona własną nienawiścią – szkoda, że nigdy nie przeszkodziło to jej krzywdzić przybranej córki, która dalej nie widziała różnicy między miłością a wykorzystaniem. Chciała żeby go bolało, chciała, żeby poczuł to samo, co ona czuła, kiedy dotykał ją jak jedną z tych nokturńskich kurewek, które hipnotyzował podług swoich fantazji. “Nienawidząc własnej rodziny, nienawidzimy samych siebie”, grzmiał w jej głowie głos macochy. Wbiła desperacko paznokcie w przedramię Baldwina, na oślep, tak samo, jak wbijała je w rękę Mirandy, kiedy ta sięgała zbyt głęboko w jej umysł – chciała zedrzeć z niego skórę, dotrzeć do krwistego wnętrza – jak drapieżny ptak dzielący mięso na sztuki. Żałowała, że zostawiła różdżkę na biurku na górze. To było łatwiejsze, kiedy byli jeszcze dziećmi, kiedy nie górował nad nią wzrostem i siłą, której Lorraine nigdy nie miała w sobie zbyt wiele.

Musiała upewnić się, że Baldwin nie nosi strasznego znamienia, które odkryła na ciele spoczywającego w kostnicy trupa, musiała, by pomóc mu wyrwać spod wpływu gorszego od wpływu, jaki miał na niego jej ojciec, musiała – bo czuła, że oszaleje, jeżeli on także osunie się w ciemność.

– Zepsuty – wycedziła prosto do ucha Baldwina, próbując pociągnąć go za włosy – zdeprawowany – podły – niewdzięczny – ani na chwilę nie przestała się z nim szarpać, tak jak bezkrwiste usta nie przestały szeptać obietnic czulszych od tych, które składali sobie kochankowie – zdemoralizowany – zuchwały – rozwydrzony – okrutny.

Nie potrafiła powściągnąć wściekłości na tyle, by móc poprawnie uformować zdanie. Kolejne słowa litanii przekleństw padały z jej ust, odległe echo krzyków macochy zamknięte w zdławionym szepcie.


Yes, I am a master
Little love caster
The Nocturn's Delight
My name is Ozymandias,
King of Kings;
Normalnie skóra zdjęta z ojca! 177 cm wzrostu, waży koło 70 kg. Szczupły młodzieniec, chodzi wyprostowany emanując pewnością siebie. Ma wyjątkowo jasne włosy, które od razu zdradzają jego pochodzenie od Malfoyów. Oczy jasne w szarym odcieniu. Można odnieść wrażenie, że jest wiecznie z czegoś niezadowolony, ale wrażenie to umyka, gdy otwiera usta - charyzmatyczny chłopiec z łagodnym, może nieco chrapliwym głosem.

Baldwin Malfoy
#5
17.10.2024, 11:47  ✶  
Tw: nie będę wskazywać fragmentów, ale cytując filozofkę Olivie Rodrigo: “God, it's brutal out here”.

Świat nie był właściwy. Świat był okrutny, niesprawiedliwy, brutalny.
Przeklęte miejsce, gdzie dzieci wyrywano matkom, gdzie krzywdzono małe dziewczynki, gdzie odbierano niedojrzałym chłopcom wszelkie marzenia. W tym świecie nie było miejsca na rzeczy szlachetne czy piękne. Nie, kiedy oboje dopatrywali się sztuki w bluźnierczych aktach.

Powstrzymał chęć cofnięcia się pod jej gorącym dotykiem, choć ciało zdawało się nie reagować na bliskość; zbyt zmęczone po nocy, która zostawiła na jego szyi barwne sińce, a na umyśle kolejne blizny, by móc rzeczywiście cieszyć się mieszanką czarnej magii i jej odzwierzęcej natury. Bo czym były wiły jak nie pierwotnymi tworami Bogów?
To pożądanie sięgało dalej - w odmęty podświadomości, dusząc prostackie fizyczne potrzeby. Podczas gdy Bogini należała do ludu - Lorraine Malfoy dziś należała tylko do niego. Nie do świata. Nie do pieprzonego Orfeusza. Do niego.
Tymczasem… Wynosił ją na ołtarze, a ta kurwa chciała tylko brać. I brać.
Była teraz bardziej do niej podobna niż kiedykolwiek wcześniej. Gdyby przymknął oczy mógłby nawet uwierzyć, że ma przed sobą słodką Calanthe. Z jej lśniącymi włosami opadającymi na smukłe ramiona. Z bladą szyją przyzdobioną w ten pierdolony naszyjnik od Desmonda. Zsunął dłoń z jej twarzy na szyję, muskając skórę pół-wili z chorobliwą wręcz ostrożnością. Jakby obawiał się, że rozsypie się w marny proch, tak jak czyniła to setki razy na jego własnym płótnie.
Czynisz mnie najnieszczęśliwszym malarzem w całym królestwie bożym.- Szeptał wówczas do martwego portretu.- Twoje ramiona były niczym ruchome piaski. Twoje pocałunki były śmiercią. Niechaj imię Delilah będzie wiecznym przekleństwem na ustach mężczyzn.

Ale teraz, teraz pozwolił jej mówić, złakniony spaczonego, kobiecego głosu jak ślepy, porzucony w Katakumbach szczur. Mogła deklamować Szekspira, a nie zwróciłby uwagi czy jest mu Ofelią, Lady Makbet czy Desdemoną. Zatem wsłuchiwał się w jej słowa jak w najpiękniejszą modlitwę, gdy odsłaniała tajemnice wiary. Te, które sam Kowen uznawał za zbyt niebezpieczne. Słowa za które wyklęto by ich oboje.
Nie było nic boskiego w aktach odstawianych przez tych zamaskowanych głupców.
Umierali jak każdy jeden, a słodka Matka nie rozróżniała ich trucheł od trucheł mugoli.

Bluźnierstwo.- Chciał odpowiedzieć. Przekonać, że w życiu nie zwątpił w nauki.
Chciał osunąć się przed nią na kolana, objąć rozpaczliwie, wpleść w palce w materiał jej koszuli nocnej. Klękał tak jak go nauczono, tylko przed obliczem bóstw. A skoro te wybrały za swoje naczynie tą drobną, pogrzebaną za życia istotę - taka była ich wola.
Ale kara przyszła szybciej niż zdążył ugiąć się w pokorze i błagać o przebaczenie. Ból był czysto fizyczny. Niespodziewany. Zdusił w sobie przekleństwo. Jedno. Potem kolejne, gdy szarpnęła go za ramię, wczepiając się w nie jak sęp nad truchłem.
Zepsuty. Zdeprawowany…- Słuchał jej w głębokim milczeniu, gdy z każdym kolejnym oskarżeniem niszczyła ten święty posąg, który zbudował w swoim umyśle młody artysta. Niewdzięczny. Zdemoralizowany. Aż wreszcie opadły ostatnie kawałki marmuru pozostawiając Lorraine taką jaką była naprawdę.
Z szat obnażoną brudną dziwką z Nokturnu.

Zacisnął zęby, odsuwając od niej twarz na tyle na ile zdołał.
Zemdliło go.
Ale skoro jeszcze nie wił się pod ciężarem zaklęcia… skoro jeszcze nie pchała się z łapskami do jego mózgu, aby go rozszarpać na strzępy… Nie miała różdżki.
Niewiele to zmieniło - bo on też nie. Tylko, że czasy, gdy miała nad nim jakąkolwiek fizyczną przewagę dawno minęły. Nienawidził jej o tym przypominać. Brzydził się sobą za każdym razem, gdy musiał się uciekać do tej żałosnej, prymitywnej brutalności.
Szarpnął się.
Nie na tyle by uwolnić lewą rękę z harpich szponów, ale na tyle, by prawą… nacisnąć klamkę u drzwi. Drzwi, o które oboje się opierali. Ustąpiły pod ich ciężarem z lekkością, sprawiając, że oboje runęli na ziemię. Jego ciało zalała kolejna fala bólu, gdy uderzył z tępym hukiem o podłogę. Ale nie miał czasu upewnić się, że nic się jej nie stało. Ta sekunda szoku i dezorientacji była jedyną, w której miał szansę zdobyć jakąkolwiek przewagę.
- Dość.- Warknął, przekręcając się na bok. Zrzucił ją z siebie jak krnąbrnego, upierdliwego kota, któremu nikt dawno nie przyciął pazurków. W niemal panicznym akcie zacisnął palce prawej ręki na nadgarstkach czarownicy, przyszpilając jej ręce do podłogi nad głową. Z niemą satysfakcją wsłuchiwał się w trzask kości blondynki. Chyba bark. Nieważne. Każda jedna grała symfonię bólu i upokorzenia.

Wyszarpnął spod materiału pośmiertnego całunu swoją lewą rękę, z pogardą obnażając fakt, który zdawał mu się być oczywisty - jego skóry nie szpecił żaden tatuaż. Blade przedramię upstrzone było drobnymi znamionami, siniakami nieznanego pochodzenia i nieregularnymi bliznami po przeróżnych urazach, których nie dał sobie opatrzeć przez magomedyka. Najświeższa - z początku lata - ciągnęła się przez całe wnętrze dłoni. Czerwone sznyty po jej paznokciach przywodziły na myśl pociągnięcia pędzla niewprawnego artysty. Zbyt losowe by uznać je za przypływ geniuszu.
- Powściągnij język.- Szepnął, a w szepcie owym ukrył całą swoją złość, która sięgać zdawała się dalej niż krótkiej przepychanki sprzed kilku chwil. Ta złość, to poczucie niesprawiedliwości, gdy uciszyła go jak kundla na łańcuchu tliło się w sercu młodego Malfoy'a od wieczoru elfów i wróżek. Zniewaga, o której nie wspomniał nawet Orfeuszowi, choć zdawać by się mogło, że spowiadał się jej ojcu częściej niż Bogom.
- Uważaj mnie za potwora.- Westchnął. Każda jedna komórka w ciele kazała mu skończyć; wycofać się. Krzywdzenie jej było sprzeczne z naturą.- Jebie mnie to. Ale przysięgam Ci. Następnym razem, gdy zaczniesz do mnie pluć jadem, gdy chociaż pomyślisz, że dołączyłem do tej bandy spierdolonych tchórzy i krypto-szlamojebców, pamiętaj jedno, o słodka Delilah… - Zacisnął brutalnie palce lewej dłoni na jej podbródku, wbijając brudne od farb, paznokcie w jej skórę. Gdyby próbowała uciec spojrzeniem był gotów ją brutalnie zmusić do powrotu. Na ziemię. Do niego. -Ja. Też. Jestem. Malfoyem. I nie potrzebuję aprobaty typa znikąd. Nie potrzebuję ssać mu chuja, żeby zrobić z Tobą co mi się podoba. Wepchnąć w odmęty koszmarów i wspomnień i patrzeć jak pochłania cię szaleństwo. Połamać ci palce i zmusić do grania Saint-Saënsa minuta po minucie. Godzina po godzinie. Aż padniesz z wycieńczenia. - Głos dotychczas przesycony gniewem, teraz uderzył w inne, znacznie bardziej niebezpieczne tony, chorą fascynacją i słodyczą głęboko skrywanych żądz.- Och Delilah. Może i jestem zepsuty.- Puścił nareszcie jej nadgarstki, nie dając sobie prawa spojrzeć czy wykwitły na nich siniaki. Zamiast tego przesunął dłoń niżej, z czułością sunąc palcami wzdłuż ręki czarownicy.- niewdzięczny.- I znów. Wrócił ból, gdy Baldwin docisnął mocniej prawą rękę do jej ramienia, czując jak naruszony bark czarownicy chrupie mu pod palcami.- podły.- Jeszcze mocniej. Odrobinę. Niech cierpi. Niech będzie tak szkaradna na zewnątrz jak jest w przegnitej duszy. Pierdolona biała dama w kiecce z lumpeksu Armii Zbawienia.- okrutny.- Głośny trzask kości.- Ale nie kurwię się w imię wyższych idei.

Nawet w tej pozycji, gdy dzieliła ich od siebie cienka warstwa jej koszuli nocnej i prześcieradła, w które był zaplątany, magia zdołała prześlizgnąć się między ich ciałami tą nieznośną iskrą. Nachylił się nad nią, balansując na drżących z wycieńczenia dłoniach, wspartych po obu stronach jej głowy.
- Zabiłbym dla Ciebie.- Mruknął, ani na moment nie odwracając wzroku od jej jasnych oczu.- Umarłbym dla Ciebie. Przecież wiesz o tym. Ale… są chwile, gdy tak kurewnie Cię nienawidzę Lorraine.
Our Lady of Sorrows
and you don't seem the lying kind
a shame that I can read your mind
and all the things that I read there
candlelit smile that we both share
Spowita nimbem wyższości i aureolą sięgających za pas srebrzystoblond włosów, Lorraine wygląda dokładnie tak, jak powinien wyglądać Malfoy z krwi i kości. A jednak... Coś hipnotyzującego jest w jej czystym, wysokim głosie, w sposobie, w jaki intonuje słowa. W pełnych gracji ruchach, które cechuje elegancka precyzja profesjonalnej pianistki. Coś w przenikliwym spojrzeniu jasnoniebieskich oczu, skrytych pod ciężkimi od niewyspania powiekami. Przedziwny czar półwili, który wyróżnia Lorraine z tłumu mimo raczej przeciętnej postury (1,67 m), długo nie pozwalając ludziom zapomnieć o jej uśmiechu. Wygląda na istotę słabą, wątłego zdrowia. W przeszłości, Lorraine zmagała się z zaburzeniami odżywania, przez co teraz cechuje ją nienaturalna wręcz kruchość. Chorobliwie chuda, kości zdają się niemal przebijać delikatną, bladą skórę. Uwagę zwracają zwłaszcza wydelikacone dłonie o długich, smukłych palcach, w których często obraca w zamyśleniu srebrny pierścionek z emblematem rodu Malfoy. Obyta towarzysko, zawsze wie jednak, co powiedzieć i jak się zachować. Bez względu na okoliczności dba o zachowanie nienagannej postawy. Ubiera się skromnie, w otrzymane w spadku po bogatszych kuzynkach, klasyczne, mocno zabudowane suknie, na których wprawne oko dostrzec może ślady poprawek krawieckich. Nie da się ukryć, że jako młoda, atrakcyjna kobieta, przyciąga wzrok, nosi się jednak konserwatywnie, nigdy nie odsłaniając zbyt wiele ciała. Najczęściej spowita jest od stóp do głów w biel, która przydaje jej bladej skórze świetlistości, choć chętnie stroi się także w odcienie zieleni i błękitu. Zawsze otula ją mgiełka ciężkich perfum, których słodka, dusząca woń przywodzi na myśl palony cukier.

Lorraine Malfoy
#6
09.11.2024, 17:07  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 27.11.2024, 14:11 przez Lorraine Malfoy.)  
Krzyknęła cicho, gdy Baldwin otworzył drzwi i oboje runęli na ziemię.

Wczepiona w jego rękę, nie zdążyła nawet zaprotestować, gdy bezceremonialnie ją z siebie zrzucił. Popełniła błąd, wiedziała o tym – nie powinna podchodzić do niego bez różdżki. Gdyby tylko miała różdżkę... Wierzgała dziko pod Baldwinem, kopiąc na oślep z dosyć mizernym skutkiem: próbowała wyswobodzić się z jego uścisku, dopóki nagły ból nie przeszył jej barku. Wstrzymała oddech. Ból rozlewał się wzdłuż ramienia, promieniując do obojczyka i pleców. Lorraine poczuła słony smak łez na języku zanim zdała sobie sprawę, że płacze. Nic dziwnego, że matka odrzuciła go tak, jak wąż odrzuca swą skórę – wpatrywała się w brata stryjecznego z nieskrywanym obrzydzeniem – jadowity pomiot żmij, pomyślała z wyrzutem, nawet one nie były w stanie znieść trucizny, która sączyła się z jego ust. Nie mogła jednak zaprzeczyć, że poczuła też ulgę: nie widziała na skórze Baldwina choćby śladu mrocznego znaku – serce łamało jej się na samą myśl – a chciwie wpiła spojrzenie w odsłonięte przedramię chłopaka, kiedy ten odrzucił białe prześcieradło. Może dlatego nie poczuła wyrzutów sumienia na widok krwawych zadrapań, które zostawiła na jego ręce. Ręka, która drwi, powtórzyła w myślach, serce które karmi. Przestroga. Groźba. Obietnica.

Naznaczyła go, może dlatego Baldwin kazał jej powściągnąć język – och, jakże pięknie brzmiały jej własne słowa w jego ustach! – kazał jej, ha, on jej kazał! Skoro domagał się posłuszeństwa, zamierzała być mu posłuszną. Zacisnęła zęby, obiecując sobie, że nie usłyszy z jej strony choćby jednego jęku bólu. Ciało miała słabe, ale duch w niej był silny. Nie potrafiła powstrzymać jednak łez, które płynęły po policzkach. Co za różnica, pomyślała, widział nieraz jej łzy. Mógł mieć wystarczająco siły, żeby łamać kości, ale to Lorraine łamała umysły swoim sprytem. Mogłaby złamać i jego umysł. "Mógłbym wepchnąć cię w odmęty koszmarów i wspomnień", odpowiedział gniewnie Baldwin – hipnotyzer pojedynkujący się z legilimentką na poligonie umysłu – "patrzeć jak pochłania cię szaleństwo." Szarpnęła się. Bezskutecznie. Odchyliła lekko szyję, odmalowując przed nim obraz, który malował od lat, wciąż na nowo. Przecież patrzysz. Nie było ucieczki przed jego oczami. Nie pozwolił jej odwrócić wzroku. Nie pozwolił jej uciec – ani wtedy, ani teraz.

Zbyt dobrze ją znał.

Zbyt wiele razy widział, jak zaczyna się dystansować, jak planuje ucieczkę, nie ruszając się z miejsca: robiła tak od najmłodszych lat dziecinnych, gdy macocha zaglądała do wnętrza jej umysłu – robiła tak też będąc dorosłą kobietą. Chowała się wtedy w swoim wnętrzu, wyobrażając sobie, że jest gdzieś daleko – gdzieś na dnie otchłani ścieżek – że krąży, błędna, pośród plątaniny podziemnych korytarzy, pogrążając się coraz głębiej, i głębiej, i głębiej. Chowała się tak głęboko, że nikt nie był w stanie jej dosięgnąć – jak przestraszona Rosalinda w kieszeni Baldwina – tak, że nikt nie był w stanie jej skrzywdzić, nikt nie był w stanie jej złamać, nie po tym, co przeszła. Im bliższa była histerii, tym stawała się spokojniejsza, bardziej milcząca – w końcu była po prostu obojętna. Wystarczyło, że odpłynęła myślami, że skupiła się na prostych, powtarzalnych czynnościach, że pozwoliła spojrzeniu błądzić. Ale on nie pozwolił jej odwrócić wzroku. Nie pozwolił jej się przed sobą chować, nigdy na to nie pozwalał, nawet na Muzie schwycił jej dłoń, powstrzymując przed wejściem do namiotu artystów. Nawet to chciał jej zabrać, pomyślała z rozpaczą, wyssać z niej całą krew, pożreć jej duszę, zmielić kości na proch, który przerobiłby potem na farbę, żeby namalować... ją? Calanthe? Visenyę? Zadrżała.

"Nie potrzebuję aprobaty typa znikąd. Nie potrzebuję ssać mu chuja, żeby zrobić z Tobą co mi się podoba."

– Mówisz o Voldemorcie – wyszeptała w odpowiedzi – czy o Ojcu? – Nie jego ojcu. Jej ojcu. Ich ojcu, nie zamierzała jednak dać mu satysfakcji z przyznania tego na głos: Lorraine zaśmiała się krótko – choć jej śmiech bardziej przypominał szloch – wiedziała, że to niedopowiedzenie zaboli Baldwina bardziej niż najpotworniejsza obelga, że rozjuszy go i przerazi bardziej niż najstraszliwsza groźba. Wiedziała, jak uderzyć tak, aby bolało, wiedziała też, że zaraz przyjdzie jej żałować tych słów – że Baldwin sprawi, aby ich żałowała. Wiedziała, że jej odda, zdziwiła się więc, kiedy ją puścił, jak gdyby wypowiedziała formułę zaklęcia obronnego.

Ojciec. Miano, które wypowiadali z wielkiej litery, czasem z rewerencją, czasem z pogardą, ale zawsze z bojaźnią. Tak jak bogini Matka była pomostem między życiem i śmiercią – była matką, która otacza swą troską całe stworzenie zrodzone z łona, gdzie mieszkały początek i koniec – tak Ojciec – istota wszechmocna i wszechwiedząca – był jednocześnie porządkiem i chaosem. Jedno jego słowo rzucone w niebyt – wypowiedziane tym głosem, z domagającą się posłuchu ojcowską stanowczością – zdawało się wyznaczać granice rzeczywistości i nadawać sens istnieniu: jak gdyby to, co żyje, mogło żyć tylko dlatego, że ktoś nadał temu imię. Orfeusz jako Armand Malfoy był tylko człowiekiem, ale jako Ojciec w ich oczach zawsze jawił się jako figura bliższa bogu. Mogłaby pomylić rozmytą przez łzy twarz Baldwina z jego twarzą. Myśl ta przeraziła ją tak bardzo, że na chwilę zapomniała, jak się oddycha, nieruchomiejąc pod niepokojąco czułym dotykiem. Nie, Baldwin nie był taki jak ojciec, nie mógł być taki jak on, nie, proszę, nie, modliła się spanikowana, Baldwin był...

Baldwin był...

Był jej Hamletem, gdy kazał wspominać w modłach o wszystkich swoich grzechach. Był jej Makbetem, kiedy głucho wyznawał, że serce ma pełne skorpionów. Był jej Otellem, szalejącym z zazdrości na scenie. Wszystkie te role wydawały się go jednak nudzić, bo najbardziej chciał grać jej ojca. Tata nigdy mnie nie uderzył, chciała dodać, gdy już ją puścił – zakpić, że nie przygotował się do roli: rzucić, z groźbą lśniącą na dnie oczu, co by pomyślał, gdyby usłyszał, że podniosłeś na mnie rękę? – ale wtedy Baldwin znienacka nacisnął wcześniej złamane ramienię, naruszając stabilizację już i skruszałego barku. Przygryzła policzek, żeby nie krzyczeć. Powinna się szarpnąć. Powinna zrzucić go z siebie. Powinna walczyć. Ale Lorraine nie miała na to siły. Lorraine po prostu chciała, żeby to wszystko się wreszcie skończyło.

Ale Baldwin cierpliwie rozgrzeszał ją z każdej z obelg, jaką rzuciła w jego stronę.

Modliła się, aby nie połamał jej palców. Tylko nie palce, pomyślała rozpaczliwie, nie mogłaby grać na pianinie. Zawsze mówiłeś, że lubisz, jak gram. Jeżeli kłamał, to kłamstwo wydało się nagle większą zdradą niż złamany bark. Lorraine widziała wnętrze wystarczająco wielu skrzywionych przemocą umysłów, aby rozumieć, że pewne rany sięgają głębiej, niż broń, którą zostały zadane. Cóż z tego, że najdrobniejsze stawy goiły się szybko i bez komplikacji? Że wystarczyłaby odrobina eliksiru leczniczego i kilka czarów repozycyjnych, aby przywrócić palcom pełną sprawność manualną? Wiedziała, że fantomowe wspomnienie bólu prześladowałoby ją za każdym razem, gdy siadałaby do pianina – za każdym razem, gdy intonowałaby Mon cœur s'ouvre à ta voix – za każdym razem, gdy mówiłaby na Baldwina "Samson", a on o niej – "Delilah". Zagram Saint-Saënesa tylko dla ciebie. Tylko nie rób mi więcej krzywdy.

Niewypowiedzianych modlitw nie usłyszał jednak żaden bóg. Sama Lorraine mogła słyszeć tylko echo swoich własnych słów, rozbijających się o wnętrze jej czaszki wściekłą litanią przekleństw – to, i chrupanie złamanego barku.

Wyznał, że dla niej by zabił. Nie potrzebuję twoich kłamstw, pomyślała nieprzytomnie, targana bólem i wściekłością, nie potrzebuję twojej litości. Nienawidziła się w tej chwili. Nienawidziła swojej słabości. Nienawidziła się za to, że nie jest kimś innym, kimś silniejszym, jak Otto, jak ojciec, jak Baldwin. Jego też nienawidziła, za to, że pokazał jej, jak łatwo odrzeć ją z czci, jak łatwo ją zniszczyć – jak łatwo złamać. "Szkoda mi czasu na miernych mężczyzn", mówiła Eden, nie rozumiejąc, że Lorraine wolałaby być jednym z tych miernych mężczyzn, niż sobą – mierniejszą od najmniejszego z nich – od tego, który sam ledwo powstrzymywał się, by się przy niej nie rozpaść, wymęczony, upadły anioł z obłędem w oczach. Płakała bezwiednie, ale i bezgłośnie, gdy wyznał, że by za nią umarł. Więc zdechnij, chciała odpowiedzieć – splunąć mu tymi słowami w twarz, zdechnij i zostaw mnie samą, wszyscy mnie zostawiają, dlaczego z tobą miałoby być inaczej? – nieważne, jak bardzo każda cząstka jej istnienia wydawała się buntować przeciwko wizji martwego Baldwina. "Umarłbym dla Ciebie. Zabiłbym dla Ciebie." Nienawidziła, że mimo tego, jak ją teraz poniżył, ona także była dla niego gotowa zrobić to wszystko – i jeszcze więcej. Nawet gdyby był jebanym śmierciożercą. Nawet gdyby był czymś o niebo gorszym. "Przecież wiesz o tym." Wiedziała? Wszystkie modlitwy zamarły na ustach Lorraine, w obliczu jednego słowa, które boleśnie kołatało w jej głowie, tak gwałtownie jak serce w piersi, nie mogąc jednak wyrwać się na wolność: przysięgnij.

Przysięgnij mi.

Ale nie była w pozycji, w której mogłaby mu kazać cokolwiek przysięgać.

– Zapomniałam – wycedziła powoli, tłumiąc wstrząsające nią spazmy. – Krzywdzisz mnie, bo to jedyny sposób, w jaki potrafisz okazać oddanie. – Spójrz, co zrobiłeś, mówiła jej wykrzywiona bólem twarz, spójrz – napatrz się, żebyś mógł to później namalować. – Krzywdzisz mnie cały czas. Tak wygląda ta twoja miłość, Samsonie? – Nawet jej pytanie, wypowiedziane piskliwym głosem, brzmiało jak rozkaz, kiedy wbijała w niego spojrzenie swych jasnych oczu, z których ciekły łzy. Ciało buntowało się przeciwko niej, ale to było wciąż jej ciało. Niszczyła je na własnych warunkach. Zapomniał, że była tak samo zdolna do autodestrukcji, jak i on? Jeżeli bólem zamierzał zmusić ją do uległości, musiał się postarać bardziej.

Nie powinna więcej go prowokować, ale zdrowy rozsądek dawno już opuścił Lorraine. Poddźwignęła się, unosząc ciało wyżej, tak, że jej twarz była teraz tuż przy twarzy Baldwina. Wyciągnęła ku niemu zdrową dłoń – tę samą, która jeszcze chwilę temu wpijała się paznokciami w jego ramię, niech i ją złamie – aby móc dotknąć jego policzka, gestem drżącym i niepewnym – choć nie dlatego, że kierował nią strach.

Lorraine cały swój ciężar oparła po prostu na ręce z uszkodzonym barkiem.

– Moja miłość – odetchnęła – ma kształt trumny. – Zmusiła twarz do posłuszeństwa, siląc się na uśmiech przez łzy – szaleńczy, ale może właśnie dlatego szczery – z wielkim trudem wyrzucając z siebie kolejne nienawistne słowa. Miłość zawsze musiała być u nich zmieszana z okrucieństwem: choć dotyk drżącej dłoni Lorraine był czuły, była w nim też pewna rozpaczliwość – w tym jak musiała przytrzymać się zaraz jego szyi, oprzeć o bark, uchwycić materiału całunu, aby nie upaść – każąca podejrzewać, czy rzeczywiście kierowała nią czułość, czy raczej chęć zaciśnięcia palców na grdyce Baldwina. – Nie jesteś potworem, Baldwinie – wyszeptała w końcu, wbijając wzrok w twarz młodzieńca, choć jej oczy, zaszłe łzami i mgłą bólu, dawno już przestały widzieć cokolwiek poza blaskiem poranka wpadającym do zakładu przez okno – widziała tylko świetlisty nimb wokół głowy Baldwina podobny do tych, które znała z obrazów z przedstawieniami świętych – jesteś tylko kolejnym, przeklętym gwoździem u jej wieka.

Wyczerpana, osunęła się z powrotem na ziemię, kuląc się mimowolnie, po tym jak z impetem uderzyła w posadzkę. Nie podobał jej się ten dźwięk, skrzywiła się, jak ciało zwalające się na stół prosektoryjny, jak trumna złożona do grobu, jak zepsuty klawisz fortepianu, stłumiła jęk, będący zwieńczeniem jej przepełnionego bólem dies irae. Lorraine dyszała przez chwilę ciężko, nie będąc w stanie złapać oddechu ani się poruszyć. Ręka bolała ją tak bardzo, że nie mogła skupić myśli. Nie wiedziała, jak długo leżeli tak na zimnej posadzce Necronomiconu: może kilka sekund, może całą wieczność. Gotowa była oszaleć z bólu, jeżeli oznaczało to, że jest w stanie podporządkować go swej woli. Mając więc do wyboru osłonienie złamanej ręki przed następnym ciosem Baldwina, a zasłonięcie zapłakanej twarzy – zasłoniła twarz. Mogła znieść ból, ale nie wstyd.

– Proszę, pomóż mi się podnieść. – Twarz próbowała skryć w zgięciu zdrowego ramienia, słychać było więc tylko stłumiony szept. Przecież jesteśmy rodziną, pomyślała Lorraine, nie mogąc jednak wydobyć z siebie głosu, który został złamany błaganiem, rodzinie się nie odmawia.


Yes, I am a master
Little love caster
The Nocturn's Delight
My name is Ozymandias,
King of Kings;
Normalnie skóra zdjęta z ojca! 177 cm wzrostu, waży koło 70 kg. Szczupły młodzieniec, chodzi wyprostowany emanując pewnością siebie. Ma wyjątkowo jasne włosy, które od razu zdradzają jego pochodzenie od Malfoyów. Oczy jasne w szarym odcieniu. Można odnieść wrażenie, że jest wiecznie z czegoś niezadowolony, ale wrażenie to umyka, gdy otwiera usta - charyzmatyczny chłopiec z łagodnym, może nieco chrapliwym głosem.

Baldwin Malfoy
#7
16.12.2024, 23:11  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 16.12.2024, 23:11 przez Baldwin Malfoy.)  
Jej krzyk był najpiękniejszą z melodii jakie Baldwin Malfoy słyszał kiedykolwiek.
Był wspomnieniem, które stanie się pewnego dnia sercem jego własnego magnum opus - najznamienitszego z portretów. Ich wspólnego. Tak jak często pozwalano małżonkom pozostać na wieki razem w zaklętych ramach, tak i historia dwójki nieszczęsnych dzieci bożych miała trwać dalej.
Śnił o tym obrazie na jawie, w każdą jedną pełnię, gdy jego ciało opuszczała wszelka magia. Nawet ta, która łączyła ich los niewidzialnymi nićmi przeznaczenia. Wtedy dopiero rozumiał bezdenną pustkę swojej własnej, zdawałoby się rozdartej na pół duszy.
W jego wyobraźni płótno było zachwycające. Ona była zachwycająca, skąpana w srebrze pasm otulających pogrążoną w smutku i modlitwie twarzy, zieleni bogato zdobionych szaty i złocie tiary, która zdobiła jej głowę jak aureola. On był zachwycający w czerni korony i szat, srebrze włosów i złocie łańcucha ciążącego mu na ramionach.
Dwójka porzuconych dziedziców bez grosza, zaledwie za skarb mających nazwisko i wiarę.
Kolekcjonował jej krzyk, jej płacz, by po latach wpleść go w białe pąki lilii; Zbierał każdą szeptaną obelgę i modlitwę jak zbiera się suszone kwiaty - krył je w zimnych płomieniach olejnych świec skrytych na obrazie. Zbyt nielicznych, aby choć trochę rozjaśnić skąpane w ciemnościach postaci i kaplicę.

Nie pozwalał jej uciec nawet teraz. Jak mogła wierzyć, że pozwoli jej odejść samotnie w objęcia śmierci, gdy przyjdzie na to czas?

- Krzywdzę Cię, o moja słodka Delilah?- Szepnął przytrzymując Lorraine za wąską talię - drżąc z wysiłku, by utrzymać ją przy sobie jak najdłużej, nie pozwolić jej upaść, póki nie wysłucha; zmuszając do balansowania na złamanej ręce dla własnej, chorej zachcianki. Każda jedna łza była wspomnieniem. Nicią wplątaną w płótno. Przekręcił powoli głowę, składając na wnętrzu jej dłoni ciepły pocałunek.- Czy krzywdzę cię jak krzywdził Arteus? Twój rycerz w lśniącej zbroi z młodzieńczych fantazji? Jak długo płakałaś, gdy okazało się, że jesteś dla niego brudną wariatką cuchnącą Nokturnem, a dla takich nie ma miejsca przy boku przystojnych paniczyków?- Przysiadł na na piętach, by móc wolną dłoń zacisnąć boleśnie na jej udzie. Nie poświęcił mu jednak zbyt wiele czasu, przesuwając palce wyżej, na bezpieczną wysokość żeber.- A może krzywdzę cię tak Otto? Wierzyłaś, że przy tobie będzie już na zawsze, prawda?- Wycedził.- Że wsunie na twój palec obrączkę i pozwoli splugawionemu ciemnością ciału wypluwać mu dziedziców?- I znów, jego dłoń powędrowała nieco wyżej, zgrabnie omijając jej piersi, by oprzeć się o mostek kobiety. Poświęcił parę sekund na na wsłuchanie się w ciężkie uderzenia serca. Gdy jedna dłoń dociskała ją do ziemi, druga nadal podtrzymywała czarownicę w miejscu, zwiększając tylko otępiający ból.- Czy moja krzywda jest tak słodka jak była krzywda Oleandra, gdy zachłannie brałaś od niego i brałaś, niepomna że chciwość jest siostrą nieczystości? Czyś ty głupia liczyła, że pokocha cię bardziej niż samego siebie ten, który piękniejszy jest od samej Pychy?
W głosie Baldwina nie było złości. Trudno szło się doszukać charakterystycznych tonów stłamszonej furii, która jeszcze moment wcześniej paliła go w gardło. W świętej ciszy jego słowa brzmiały jak spowiedź, gdy Necronomicon stawał się ich konfesjonałem.
- Czczę Ojca i Matkę, bo z nich poczęte są nasze grzechy i z nich tylko może przyjść oczyszczenie. A przecież tego chcesz, prawda? Odzyskać tą przeklętą czystość, którą pogrzebałaś w Katakumbach.
Nie jej Ojciec. Nie jego Matka. Ich.
Każda myśl zdawała się być świętokradztwem.

Cofnął dłoń.
Nie wypomniał jej grzechu sodomii, bo nawet w największym gniewie nie zdobyłby się na akt tak czystego okrucieństwa. Nie musiał. Sama się karała wierząc, że to co jej pomiędzy nią, a Changówną jest czymś trwalszym niż papierowy lampion. Ale lampiony płonęły - tak jak i one w końcu spłoną, gdy miłość zamieni się w rutynę, a ta w zimną nudę i obojętność.
Nie wywarczał jej, że jest dla Maeve tylko kolejną kurwą o ładnym ciałku i zjebanym charakterze cnotki niewydymki.To ziarno niepewności tkwiło w duszy Lorraine pewnie od samego początku.
Jaką masz pewność, że ktoś kto mógł przybrać każdą twarz, przybrał prawdziwą właśnie dla ciebie?
Nie powiedział nic o jadeitowej córze Podziemia i cisza ta wybrzmiała po stokroć mocniej niż najgorsza z obelg.

Wpatrywał się w piękne oblicze swojej siostry, wykrzywione bólem i obłędem, tak doskonałym w swoim zezwierzęceniu, że i mistrzowie nie zdołaliby oddać uczuć gnijącego serca wili. Miłość powinna być cierpliwa, łaskawa. Nie winna szukać poklasku, unikać zazdrości. Nie potrafili się tak kochać. Dlatego puścił czarownicę, pozwalając jej znów upaść.
Ponoć prorokowi wystarczyły trzy upadki do zbawienia ludzkości - ile potrzebowała leżąca pod nim grzesznica, skoro musiała zbawić tylko jednego ślepego szczurołapa?
Modlił się by zrozumiała. Mieli tylko siebie w tym skażonym świecie.

A potem Baldwin wreszcie dostrzegł w jej oczach prawdziwy strach. Pierwotny, obezwładniający lęk, który zdawał się paraliżować tą przeklętą za życia istotę. Palce. Poczuł jak robi mu się niedobrze. Nie była oddana. Bała się ofiary. Wątpiła.
Ból był nieodłączną częścią Sztuki. Działał jak afrodyzjak i narkotyk, pozwalając im w pełni zrozumieć każdą pojedynczą nutę i pociągnięcie pędzla. Cierpienie pobudzało strach, a ten wyostrzał ich zmysły. Doskonałość aktu tworzenia zapisana była krwią męczenników.
Chciał jej zadać rany tak głębokie, by nie mogła myśleć o niczym innym, gdy siadała do fortepianu. Ale tego nie zrobił. Nie teraz. Nie na tej twardej podłodze.
Przysięgnij mi, że nie zagrasz go nikomu innemu.- Chciał prosić. Błagać. Żądać. Milczał jednak niepomny swoich fantazji.
Ich miłość unosiła się pychą i gniewem. Dopuszczała się bezwstydu, świat chciała dla siebie. Lśniła jak szklane paciorki w przepięknych oczach potępionej.
- Gardzę twoją miłością, gdy składasz w świętej ziemi wciąż ciepłe trupy dawnych kochanków.
Lorraine rozkładała nogi, bo tak okazywano sobie miłość na Nokturnie. Baldwin scałowywał brud Podziemnych Ścieżek z ciał kurew, bo tylko taka miłość miała szansę przetrwać w świecie miłości zwyczajnie pozbawionym.

- Nie chowaj się przede mną.- Szepnął, pozwalając by i jego głos złamało błaganie. Przecież jesteśmy rodziną. Nie mamy nikogo innego prócz siebie. Nie spodziewał się wielkiego oporu, gdy ostrożnie ujął zdrową rękę, za którą skrywała swój ból i wstyd. Dwa uczucia, które zwyczajnie go nie obchodziły, bo Lorraine była w swoim cierpieniu doskonalsza niźli mugolscy święci.
Był sługą jej woli nie dlatego, że miała w krwi namiastek boskości. Nie dbał o to czy swój blask zawdzięczała genom wili, która ją zrodziła i ofiarowała światu. Służył jej, bo służba ta sprawiała, że choć przez ułamek sekundy Baldwin Malfoy nie był nikim.
Nakierował jej rękę z powrotem na swoją szyję, a w trakcie zaczął nucić dobrze obojgu znaną melodię. Tą samą, która godzinami potrafiła odbijać się od kamiennych ścian Katakumb niesiona echem w niekończącym się grobowcu.

Znajdę cię. Zawsze. Nie ma piekła, do którego bym nie zszedł po ciebie.
Gdyby Lorraine była Eurydyką, Baldwin wydrapałby sobie oczy, aby podkuszony diablim szeptem nie spojrzeć w jej stronę.
Dopiero gdy zacisnęła palce, stabilizując uścisk, wsunął drugą dłoń pod jej łopatki.
- Zaboli.- Ostrzegł cicho, jakby to miało jakiekolwiek znaczenie. Zawsze bolało. Jednym gwałtownym i szybkim ruchem przyciągnął ją do siebie; we własne objęcia - jedyne miejsce, które było jej grobowcem i oazą jednocześnie.
Nie przepraszał. Nie przerywał monotonnej kołysanki. Po prostu trwali w milczeniu, tak długo jak tego potrzebowała by złapać oddech, ułożyć choć odrobinę wygodniej złamaną rękę. Podniesienie się na nogi też nie było proste, ale ostatecznie zdołali zebrać się z podłogi. Poprawił trupie prześcieradło, które od dawna trzymało się na słowo honoru na jego biodrach, zawiązując je na tyle, by go zwyczajnie w świecie nie zgubić po drodze. Choć nagość ciała była szczerze powiedziawszy ostatnim o czym myślał.
Ale nie wziął jej na ręce, wiedząc, że drogę do kuchni Lorraine musiała przejść sama. Nawet jeśli każdy krok był niczym taniec po ostrzu noża.
Our Lady of Sorrows
and you don't seem the lying kind
a shame that I can read your mind
and all the things that I read there
candlelit smile that we both share
Spowita nimbem wyższości i aureolą sięgających za pas srebrzystoblond włosów, Lorraine wygląda dokładnie tak, jak powinien wyglądać Malfoy z krwi i kości. A jednak... Coś hipnotyzującego jest w jej czystym, wysokim głosie, w sposobie, w jaki intonuje słowa. W pełnych gracji ruchach, które cechuje elegancka precyzja profesjonalnej pianistki. Coś w przenikliwym spojrzeniu jasnoniebieskich oczu, skrytych pod ciężkimi od niewyspania powiekami. Przedziwny czar półwili, który wyróżnia Lorraine z tłumu mimo raczej przeciętnej postury (1,67 m), długo nie pozwalając ludziom zapomnieć o jej uśmiechu. Wygląda na istotę słabą, wątłego zdrowia. W przeszłości, Lorraine zmagała się z zaburzeniami odżywania, przez co teraz cechuje ją nienaturalna wręcz kruchość. Chorobliwie chuda, kości zdają się niemal przebijać delikatną, bladą skórę. Uwagę zwracają zwłaszcza wydelikacone dłonie o długich, smukłych palcach, w których często obraca w zamyśleniu srebrny pierścionek z emblematem rodu Malfoy. Obyta towarzysko, zawsze wie jednak, co powiedzieć i jak się zachować. Bez względu na okoliczności dba o zachowanie nienagannej postawy. Ubiera się skromnie, w otrzymane w spadku po bogatszych kuzynkach, klasyczne, mocno zabudowane suknie, na których wprawne oko dostrzec może ślady poprawek krawieckich. Nie da się ukryć, że jako młoda, atrakcyjna kobieta, przyciąga wzrok, nosi się jednak konserwatywnie, nigdy nie odsłaniając zbyt wiele ciała. Najczęściej spowita jest od stóp do głów w biel, która przydaje jej bladej skórze świetlistości, choć chętnie stroi się także w odcienie zieleni i błękitu. Zawsze otula ją mgiełka ciężkich perfum, których słodka, dusząca woń przywodzi na myśl palony cukier.

Lorraine Malfoy
#8
01.03.2025, 10:07  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 09.03.2025, 12:17 przez Lorraine Malfoy.)  
Wszystkie jej niepewności, wszystkie lęki obnażone, ujęte w słowa. "Czy krzywdzę cię tak, jak skrzywdzili cię oni?", pytał Baldwin, wyliczając jej kochanków jak grzechy. Nie, chciała powiedzieć, nie, oczywiście, że nie, ale tylko pokręciła słabo głową, nie będąc w stanie wydobyć z siebie głosu, nie wiedząc, czy zaprzecza, czy błaga o litość. Krzywdzisz mnie tak, jak ja krzywdzę ciebie. A kiedy krzywdzimy tych, których kochamy, krzywdzimy tak naprawdę samych siebie. Nie powiedziała tego na głos. Bo co złamałoby mu serce? Usłyszeć, że jest taki sam jak oni? Nie był. Nikt nie był taki jak Baldwin. Nikt nie zrobiłby dla niej tyle, co on. Czy złamałoby mu serce usłyszeć, że skrzywdził ją z nich wszystkich najbardziej? Czy może usłyszeć, że nie skrzywdził jej wcale? Gdyby powiedziała, że wcale jej nie skrzywdził, to byłoby przecież tak, jakby powiedziała, że nie kochał jej wcale, a ona nie kochała jego.

Milczała, jej usta nieme jak usta bogini. Nic nie było tak nieme jak usta bogini. Milczała, a jej milczenie było aktem łaski i okrucieństwa zarazem, bo bogowie nie tłumaczą się śmiertelnym.

– Tak wygląda ta twoja miłość, Baldwinie? – powtórzyła cicho. Echo jej własnych słów, wibrujące w kaplicy jego pamięci jak świętokradzki pacierz, bo tym razem przywołała nie imię biblijnego sędziego, a jego własne. Takim samym tonem, z taką samą intonacją: niczego nie kochał tak jak repetycji, kojącej powtarzalności rutyny, co teraz bezczelnie rzucała mu w twarz, zmieniając jedno tylko słowo, bo te najdrobniejsze zmiany na peryferiach percepcji rozstrajały go najbardziej. Bolały najbardziej. Choroba Milforda była dla Baldwina zarówno błogosławieństwem, jak i przekleństwem: wiedziała, że nauczył się z nią żyć, ale wiedziała też, co musiał przeżywać każdego dnia. Wiedziała, co przeżywał każdego dnia w teatrze, wiedziała, że choroba dokucza mu najbardziej, gdy występował na scenie... Wiedziała, że teraz też występował.

Pamiętał każdy swój ruch, każdy gest, wszystkie sposoby na jakie wyrecytował daną rolę. Pamiętał, bo był skazany, aby pamiętać. Znowu wchodził na scenę, znowu światła reflektorów oślepiały go mirażami deja vu. Znowu zmieniła się publiczność, zmieniła się obsada, zmienili się aktorzy wokół niego, ale ich twarze zlewały się ze sobą w jedno, co z tego, że pamiętał ich imiona, skoro wszyscy mieli taką samą twarz? Ofelia zaczynała krzyczeć, bo Ofelia nie pamiętała tekstu, nikt nie pamiętał tekstu, improwizacja, głowa pękająca od improwizacji. Omdlewająca Ofelia, która z dnia na dzień coraz bardziej zatracała się w roli, tracąc przy tym zmysły, wreszcie stawała się naprawdę szalona, ale co ona mogła wiedzieć o szaleństwie? Szaleństwem były delikatne aberracje w ustawieniu scenografii, które zaczynały go coraz bardziej wkurwiać. Ale zawsze była jedna stała w tej zawierusze zmian, niewzruszona jak skała, o którą rozbijał się tłum napływający falą do teatru, zawsze zajmująca to samo miejsce na widowni. Zawsze chciwie wpatrzona w niego, tylko w niego, choć widziała setki razy to samo przedstawienie, słyszała setki razy, jak wypowiada te same kwestie. Zawsze Lorraine.

Nie tylko Baldwin tkwił w więzieniu pamięci, skazany na wieczystą rekurencję wspomnień. Lorraine także była więźniem w tym teatrze.

To był teatr totalny, w którym pamięć stała się scenografią, jej ciało sceną, a Baldwin – aktorem i reżyserem. Tak, jej ciało było sceną, ołtarzem perwersyjnego misterium, w którym miłość i przemoc stają się jednością, bo sztuka i wiara zawsze przenikały się ze sobą w ich życiu. Chociaż traktował ją jak rekwizyt, jej ciało nigdy nie było dla Baldwina rekwizytem, o czym przypominał, gdy kpił z niej bezlitośnie, wytykając, że tym właśnie była w życiu wszystkich tych, których kochała. Tych, których ośmieliła się kochać. Wykpiwał ją przedstawieniem, które sam odegrał i wyreżyserował, podążając za dziejami grzechu, zapisanymi na pergaminie jej skóry. Premierowy pokaz, specjalnie dla niej. Aktorska pantomima jej kochanków. Spirytystyczny seans medium wywołującego duchy minionych miłości, martwych miłości. Rekolekcja wspomnień.

Grał, a Lorraine grała z nim. Ciała mężczyzn zawsze były sceną, na której Lorraine grała samą siebie. Nie po to, by siebie odnaleźć, ale po to, by potwierdzić własną tożsamość, rozszczepioną przez pryzmat ich spojrzeń. To oni definiowali ją w chwili dotyku: w chwili pragnienia, i w chwili odrzucenia. To oni stawali się lustrami, w których mogła dojrzeć swój blask i swoją zgniliznę. Czym w oczach Baldwina różnił się Atreus od Otto? Czym oboje różnili się od Oleandra? Wszystkich ich traktował tylko tylko jako role do odegrania, papierowe postaci w scenariuszu jej życia, a choć wcielał się w nich po kolei, odgrywając ich gesty, dotyk, słowa szeptane nad jej uchem – jak gdyby znajomość ich dotyku mogła dać mu władzę nad nią – będąc nimi wszystkimi, nie był żadnym z nich. Wiedział, jak wielki ból sprawia pamięć, dlatego tak obsesyjnie wracał do wspomnień Lorraine, chcąc zrozumieć ją przez jej kochanków, przez Atreusa, przez Otto, przez Oleandra, przez role, jakie im narzuciła, przez narrację, w jaką ich wtłoczyła.

W końcu byli dziećmi poety. Liczyło się tylko to, kto wymyśli lepszą metaforę. Kto lepiej odegra przypisaną mu rolę, wyrwawszy się z jej ram. Kto obróci narrację na własną korzyść.

Obsesja Baldwina nie była zazdrością. Nie, to nigdy nie była zazdrość. To było coś o wiele głębszego. Liturgia jej własnego rozpadu, odprawiana w rytuale ciał, imion i wspomnień. Chorobliwa potrzeba przejęcia pamięci Lorraine, aby mógł stać się jedynym kapłanem, jedynym świadkiem i jedynym sędzią jej bólu. Jedynym, który mógł ją posiadać. Jedynym, który mógł ją wyzwolić. Baldwin był nekromantą wskrzeszającym martwe ciała jej kochanków, tylko po to, aby móc zabić ich na nowo, wywlec zwłoki z grobowca jej serca, zbeszcześcić. Wypatroszyć i zedrzeć z nich skórę. Przywdziać twarze jak maski z antycznej galerii. Odgrywając jej kochanków, nie stawał się ich sobowtórem, lecz głosem przewodnika greckiego chóru, wydającym wyrok potępienia. Grabarzem, który decydował, że nie zasługiwali na godny pochówek. Tylko on na to zasługiwał. Tylko Baldwin Malfoy.

Bo kiedy Baldwin ucałował wnętrze jej dłoni, to było jak kpina z czułości, jakimi obdarzał ją Atreus. Z zawadiackiego uroku jego szarmanckich gestów, z rycerskiej maniery. Ukochany z młodzieńczych lat, piękny jak książę z bajki, jak bohater rycerskiego romansu, rycerz w lśniącej zbroi, który ocalił księżniczkę, ucząc ją, jak kochać i być kochaną. Tylko że nie wszystkie bajki mogły kończyć się słowami "i żyli długo i szczęśliwie". Lorraine nigdy nie była księżniczką. Atreus nigdy nie był rycerzem... Chyba że błędnym rycerzem. Jesteś dobry, ale nie jesteś dobrym człowiekiem, powtarzała Lorraine, głaszcząc go czule po policzku, nigdy nie rzucając mu prawdy w twarz jak rękawicy – jak wyzwania, które musiał podjąć – lecz wręczając mu ją z godnością damy, podarunkiem w postaci wstążki w barwach swojego domu zapewniając rycerza o swojej przychylności. Gdy przyglądała się z trybun jak jej rycerz potyka się w turnieju, wiedziała, że ubita ziemia to tylko nieudolna namiastka pola bitwy, do którego zawsze ciągnął go będzie zew krwi i chwały. Nikt nie wiedział ile łez wylała po tym, jak się rozstali, po tym jak wzgardził jej uczuciem. Nie sądziła, że jeszcze kiedyś przyjdzie jej płakać przez Atreusa, a jednak, na początku czerwca znowu doprowadził ją do łez. Czy Baldwin o tym wiedział? Czy wiedział, że Atreus odrzucił jej propozycję pomocy? Że wzdrygnął się, kiedy przytuliła swój ciepły policzek do jego zimnych dłoni, zimniejszych od dłoni trupa? Och, gdyby Baldwin widział ją wtedy – gdy wybuchła pretensją, wyrzucając Atreusowi wszystkie te razy, kiedy poczuła się wzgardzona, ciskając w niego naszyjnikiem, który jej podarował – wściekła, wzgardzona wila. Na samo wspomnienie Lorraine miała ochotę się śmiać. Atreus nienawidził truchła nieumarłej miłości, jaką widział na dnie jej oczu. Może dlatego zawsze patrzyła mu prosto w oczy. Wybaczyła Atreusowi. Wybaczyła mu każdą wzgardę. Wybaczyła mu wszystko, tylko nie to, że nie było go przy niej wtedy, kiedy umarła jej matka. Rycerz nie przeszedł próby, dlatego księżniczka nigdy nie pozwoliła mu się uratować. Dlatego nigdy później nie otworzyła się przed nim tak, jak robiła to wtedy, gdy byli razem. Dlatego nigdy nie próbowała go odzyskać, z obojętnością patrząc na kobiety przewijające się przez jego życie, bez krzty zazdrości celebrując jego zwycięstwa. Nie wypominała mu porażek, nawet wtedy, kiedy rycerz poległ pod batutą błazna. Bo Atreus odszedł, a Otto został. Otto...

Kiedy Baldwin musnął jej udo, zrobił to jak Otto. Sama musiała poprowadzić tam jego dłonie. Zawsze ją uwodził, gdy ona go odpychała, odpychał, gdy to ona uwodziła, słodycz jego uśmiechu doprawiona goryczą niewłaściwej miłości. Lorraine poprowadziła dłonie Otto między uda, udając, że jej drżąca niepewność nie jest strachem niedoświadczonej dziewczyny, lecz niecierpliwością dojrzałej kobiety. Ale kiedy sunął ustami po jej ciele, zostawiając za sobą ślady pocałunków i szepty miłosnych wyznań, zapominała o tym, że jest smutną, samotną dziewczynką, która nie ma na świecie nikogo, kto by ją pokochał. Kiedy Otto docierał do jej ust, Lorraine pamiętała już tylko o tym, że jest wilą. Może i żyła z nim jak żona z mężem, gotowa oddać się spod władzy ojcowskiej prosto pod władzę mężowską, bo te nie różniły się zanadto od siebie: jedna wymagała od niej oddania umysłu, a druga – tylko ciała. Bo skoro ojciec nie był w stanie jej obronić – nie był w stanie obronić samego siebie, pomyślała ze smutkiem, wspomnienie znękanej twarzy Armanda wiszące tuż nad jej twarzą w postaci twarzy Baldwina – skoro nie był w stanie wyrwać się ze szponów hegemonii Mirandy, w których tkwiła razem z nim – ojciec i córka, w równym stopniu ofiary, co oprawcy – może zrobiłby to mąż. Ale Otto nigdy nie chciał więzić jej w małżeństwie. Małżeństwo zawsze jawiło się dla niej jako coś na kształt więzienia, a silne ramiona Otto, które osłaniały ją przed przed światem, kiedy potrzebowała tego najbardziej, nigdy nie były jej więzieniem. Otto kochał ją wolną, kochał ją dziką i nieskrępowaną. Lorraine była wolna z Otto. Żyła z nim w przestrzeni między grzechem a pokusą, która popychała w stronę grzechu, ale żyła. Otto sprawił, że nauczyła się śmiać z życia. Otto zawsze sprawiał, że się śmiała, zrozumiała Lorraine, czując, że do oczu napływają jej łzy, a jej samej znowu chce się płakać.

Kiedy Baldwin przesunął dłonią wzdłuż żeber, tuż nad jej sercem, przypomniał jej o Oleanderze. O tym, jak szybko biło jego serce, gdy go całowała – tak szybko, że nie nadążała za nim wskazówka metronomu, której wychylenia odmierzały z jednostajną precyzją chwile grzesznej uciechy, przedłużając je w nieskończoność. Otworzyła szerzej oczy, wciągając gwałtownie powietrze do płuc, kiedy padło między nimi imię chłopaka, bo przecież obiecał, obiecał, że nie będzie o tym mówił. O grzechu, którego nie potrafiła sobie wybaczyć. O słodkim chłopcu, którego uwiodła, którego niewinność zbrukała przedwcześnie, mniej lub bardziej świadomie powielając błędy przeszłości. Nie, to nie były błędy, tak jak i Oleander nie był błędem: nigdy nie był błędem, ale nosiła go ze sobą w sercu, które czasem ciążyło jej w piersi bardziej niż wyrzut na sumieniu. A sumienie nie pozwalało jej znajdować usprawiedliwień dla swojego postępowania. Nie znajdowała dla siebie usprawiedliwienia w czułości, jaką wciąż żywiła do chłopca, nie liczyła na nie, gdy dedykowała mu piosenki, a już na pewno nie próbowała szukać go na dnie oczu Oleandra, które może i mogły zmieniać swój kolor, ale nie mogły przestać płonąć constans uwielbienia. Lorraine także płonęła.

Baldwin nie wspomniał imienia Maeve. Milczał, a jego milczenie było aktem łaski i okrucieństwa zarazem. Nie wypowiedział imienia Maeve. Nie musiał, bo nawet nieme, imię Maeve wybrzmiało głośniej niż imiona, które wypowiedział na głos.

Lorraine wpadła w histerię. Nudna jesteś, pomyślała, próbując rozpaczliwie złapać oddech, choć nie mogła się poruszyć, zdjęta dziwnym marazmem, nudna w tym całym swoim bólu. Lorraine wiedziała, że sama się w nim pogrąża, sama się na niego skazuje. Nudna nudna nudna nudna nudna nudna była tak kurewsko nudna. Ból odgrywany wciąż w kółko, jak przeklęty spektakl, który nie może zejść z afiszy. Ból, nie noszący żadnych znamion świętości, odtwarzany jak rytuał.
Czasem ból, który jej zadawał, był po prostu bólem. Nie było w nim nic pięknego. Lorraine widziała, co taki ból robił z ludźmi, bo widziała wnętrze umysłów rozdartych bólem. Ból, ból, straszliwy ból, kiedy to się wreszcie skończy, ból, ból, boleść, krzywda, męka, katusze, udręka, tortury, cierpienie, ofiara, nie, to tylko piękne słowa, które nic nie znaczyły, nie mogły oddać tego, czym jest ból, kiedy był tylko ból, ból, którego nie powinna czuć, bo martwi nie czują bólu, a ona była martwa, dlaczego mnie boli, skoro jestem martwa, ból, ból, wciąż tylko ból i ból, ile jeszcze będzie musiała znosić ten pierdolony ból, ile jeszcze, pomyślała, nie mogąc skupić na niczym oprócz bólu, ile jeszcze będzie bolało?

Nie, myliła się, och, jakże się myliła, Baldwin był okrutny – najokrutniejszy z nich wszystkich, pomyślała nieprzytomnie – Baldwin był okrutny, bo zmuszał ją, aby spojrzała na gnijące zwłoki. Zmuszał ją, by się przyznała do winy. To ja ich nie pochowałam. To ja ożywiam ich ciała. To ja karmię je swoją krwią. Milczała, modląc się, żeby zrozumiał, że nie potrafi inaczej. Nigdy nie potrafiła. Spazmy płaczu, które szarpały wcześniej ciałem Lorraine, odarły ją z resztek godności. Łzy uczyniły ją szpetną, a jednak nie mogła ich powstrzymać, gdy spływały po policzkach, rozmywając jej rysy – tak jak teraz nie mogła ukryć swej szpetności. Nie mogła ukryć się przed nim.

– Nigdy nie pochowałam nikogo, kogo kochałam. – Nie chowała ich w ziemi, pozwalała swojej miłości gnić na powierzchni, gotowa całować zimne dłonie, bezkrwiste usta. Nawet kiedy uczucie dawno szczezło, jej miłość żyła wiecznie, dopuszczając się aktu nekrofilii. Z ciałami, które nie były dostatecznie ciepłe, aby ogrzać jej łoże. Z sercami, które nie były dostatecznie zimne, aby ją zniechęcić. – Gniją we mnie. – Wypluwała z siebie słowa w upiornym natchnieniu, ogarnięta ni to agitacją, ni przerażającym spokojem. – Wszystko jest zgniłe. Ta krew, to nazwisko, ta rodzina. Gnije i wydaje na świat zgniliznę, a my jesteśmy częścią tej zgnilizny. Nie widzisz? Przecież my już dawno umarliśmy. Ojciec. Matka. Ja. Trzeba było pozwolić mi wtedy umrzeć. – Nie zasługiwałam na pogrzeb, pomyślała, ale zasługiwałam na śmierć. – Dlaczego nie pozwoliłeś mi umrzeć? Dlaczego nie pozwoliłeś mi do niej pójść? – Głos jej, niewiele głośniejszy od szeptu, raz to wznosił się, raz opadał, harmonizując z jego głosem, który zaczął nucić pieśń podziemi. – Do matki – powiedziała, a może pomyślała nieprzytomnie, wspierając się na ramieniu Baldwina. – Do Mirandy. Do Matki. Do mojej matki.

Martwa bogini czczona przez równie martwego wyznawcę martwą pieśnią. Tyle że to Baldwin powtarzał, że wszyscy, których kocha, są martwi. Lorraine wierzyła, że nikt nie umiera, dopóki jest kochany. Jakiż żałosny widok musieli sobą przedstawiać: niesłusznie oskarżony prorok, zdjęty z krzyża, i męczennica, którą opuścili bogowie i zdrowe zmysły... Ale nie on. Nie zdradził jej. Nie zdradził samego siebie. Nie zdradził ich wiary. Nie zdradził ich rodziny. Nic innego się nie liczyło, dopóki nie zdradził tego, co kochali. Może i był potworem, ale jej potworem.

"Nie chowaj się przede mną".


– Więc nie odwracaj się ode mnie – wykrztusiła. – Myślałam, że się ode mnie odwróciłeś. Możesz mną gardzić, ale nie odwracaj się ode mnie. – Gdyby Baldwin był Orfeuszem, największym aktem miłości byłoby spojrzenie za siebie. Nie musiał się modlić, o to, aby Lorraine rozumiała, bo pewnych rzeczy nie sposób było objąć rozumem. Żeby zrozumieć, trzeba było się odwrócić i spojrzeć w oczy Eurydyce. Na ich dnie zawsze była miłość. Na ich dnie zawsze było wybaczenie. Lorraine nie przeszkadzało bycie potępioną, dopóki była kochaną. – Możesz gardzić moim wybaczeniem – szeptała gorączkowo, gdy pomagał się jej podnieść – a jednak... Wybaczam ci.

Czy tak czuł się Orfeusz u bram Hadesu, pomyślała, czując, jak kolana uginają się pod nią na widok otwartych na oścież drzwi, przez które wpadli tutaj z korytarza, czy tak czuła się Eurydyka? Pierdolony Orfeusz, pierdolona Eurydyka – tylko które było którym – zamazane przez łzy sylwetki zlewały się ze sobą, gdy oboje chwiejnym krokiem podążali w stronę kuchni, tak, że nie dało się rozróżnić, gdzie zaczyna się jedno, a gdzie kończy drugie. To Baldwin był Eurydyką – nie, to ona była Eurydyką – wiecznie kochającą Eurydyką, która nie chce powrócić do świata żywych. Zatem Baldwin musiał być Orfeuszem... Tyle że to Lorraine była Orfeuszem. Orfeuszem, który, przemierzając krainę umarłych, nie potrafi przestać oglądać się za siebie.

"Zabiłbym dla ciebie", szeptał Baldwin. "Umarłbym dla ciebie."

Tym razem przynieśli go nieprzytomnego do zakładu, następnym razem wyłowią go z dna rynsztoka. Kolejny topielec z napuchniętą twarzą o zmienionych nie do poznania rysach. Co jeżeli ryby ogryzą miękką tkankę jego palców, co jeżeli zsunie się z nich ten przeklęty, rodzinny sygnet? Jak rozpozna wtedy jego ciało, pomyślała, wtuliwszy się w Baldwina, szukając w jego ramionach schronienia przed nim samym, jak urządzi mu pogrzeb? Wstrząsnęły nią nowe spazmy, które wzmogły się tylko, gdy pomagał jej usiąść na jednym z krzeseł przy kuchennym stole. Nie rozumiesz, chciała powiedzieć Baldwinowi, ale nie była w stanie wykrztusić z siebie choćby słowa, nie rozumiesz, że nie chcę ciebie stracić? Że nie mogę ciebie stracić? Nie, nie rozumiał, niczego nie rozumiał. Nie rozumiał, że Lorraine nie pogrzebała swej niewinności w katakumbach. Pogrzebała ją w jego dłoniach. Dłoniach, których trzymała się tak kurczowo, jak trzymała się swej wiary, bo co z tego, że teraz sprawiały jej ból, skoro pamiętała, jak nieskończenie delikatne były, gdy obmywały jej ciało ze zmazy podziemnych ścieżek jak ze zmazy grzechu.


Yes, I am a master
Little love caster
The Nocturn's Delight
My name is Ozymandias,
King of Kings;
Normalnie skóra zdjęta z ojca! 177 cm wzrostu, waży koło 70 kg. Szczupły młodzieniec, chodzi wyprostowany emanując pewnością siebie. Ma wyjątkowo jasne włosy, które od razu zdradzają jego pochodzenie od Malfoyów. Oczy jasne w szarym odcieniu. Można odnieść wrażenie, że jest wiecznie z czegoś niezadowolony, ale wrażenie to umyka, gdy otwiera usta - charyzmatyczny chłopiec z łagodnym, może nieco chrapliwym głosem.

Baldwin Malfoy
#9
01.05.2025, 20:14  ✶  
Baldwin był więźniem. Ciała, ducha, pamięci.
Więźniem własnych rąk, które raz po raz wymykały mu się spod kontroli - jakby należały do kogoś innego, kogoś, kto nie znał miłości, tylko śmierć i żądzę. Więźniem wspomnień, które wracały nocą jak duchy - nie tych okrutnych, ale tych ciepłych, zdradliwych, które przypominały, że mógł być kimś lepszym. Dla siebie, dla innych, dla niej.
Śmiał się, gdy podrzędne aktoreczki wzdychały cierpiętniczo, rzucały scenariuszami, które musiał przeczytać raz czy dwa. “Tobie łatwo mówić! Ty nie zapominasz swoich kwestii!” mamrotała obrażona Tonksówna, raz po raz gubiąc się w swoich linijkach, choć miała ich żałosną ilość. Śmiał się, bo nie miał już siły nad tym rozpaczać. Śmiał się, bo ból towarzyszący dysonansom stał się zwyczajnie w świecie jego codziennością.
Więc i tym razem się zaśmiał, gdy jego słodka Delilah zburzyła strukturę repetycji. Choroba była subtelna, cicha, wżerająca się w każdą komórkę jego ciała jak robactwo toczące nadgniłe od urodzenia jabłko.
Baldwin pamiętał tak jak ściany pamiętają krew. A pamięć zawsze wymagała od niego poświęcenia jakiegoś skrawka duszy. Czasem miał tylko problem z wybraniem którego - tego, który czynił go Baldwinem czy Malfoy'em.

Pamiętał ojca wpatrującego się w niego z czymś więcej niż z ojcowską troską - z tym pieprzonym oczekiwaniem. W końcu był pierworodnym. Dziedzicem. Ofiarą, którą mógł złożyć na ołtarzu Bogini Matki. Bo Marcus Malfoy nie był zwyczajnym człowiekiem nauki. On wierzył - w każdą przypowieść, w każde zaklęcie zapisane atramentem z prochów ich przodków. W nieustanny cykl śmierci i odrodzenia, który dla Baldwina oznaczał coś innego - niekończący się sabat trwający wyłącznie w jego umyśle. Tak, ojciec marzył, że stanie się czymś więcej niż tylko synem.  Mógłby być arcykapłanem w Oxfordshire, znawcą prawa i słów Bogini, szanowanym członkiem rodu z klaczą rozpłodową o odpowiednim rodowodzie przy boku, bo tylko do tego nadawały się kobiety, które wżeniały się w tą rodzinę.
Pamiętał każdy moment, gdy nie był wystarczający. Każdy raz, gdy nie wypowiedział modlitwy perfekcyjnie, gdy drżące dłonie przewracały świecę, nieostrożny krok zacierał pieczołowicie rozrysowany krąg. Marcus Malfoy milczał. Nie karcił. Ale milczenie miało strukturę świątyni o kamiennych ścianach, po których cisza niosła się nieznośnym echem.
Pamiętał też jak miał siedem lat i po raz pierwszy pozwolono mu wziąć udział w jakimś obrzędzie podczas pełni. Nie rozumiał jeszcze znaczenia symboli wyrysowanych na podłodze, ale nawet teraz mógłby je odtworzyć. Układ. Geometrię. Pamiętał ciepło świec, tak bliskich oddechowi duchów. Pamiętał dumę ojca, krótką i ulotną jak światło księżyca wychylającego się pomiędzy chmur. Pamiętał jak zmieniła się w wyraz żywego obrzydzenia i rozczarowania, gdy inkantacja nie zadziałała. Magia nigdy nie płynęła w jego żyłach podczas pełni. Nie był wcale lepszy od charłaków, którymi tak pogardzał pan domu.
Pamiętał też wzrok matki - twardy, nieczuły. Jakby ten cały obrzęd był tylko widowiskiem na plebsu, a jego nieudolność rysą na idealnym obrazie rodziny. W tym spojrzeniu tkwiło pytanie: Czy kiedykolwiek zrobisz cokolwiek godnego swojego imienia?
Matka. Nieskazitelna, zimna jak granitowa rzeźba w ogrodzie. Ostra w słowach, jeszcze surowsza w spojrzeniach, niewzruszona wobec bólu. Urodziła się, by zarządzać dziedzictwem, nie dziećmi. A jednak Baldwin ją kochał, choć nigdy mu tego nie ułatwiła. Kochał ją wbrew wszelkiej logice. Kochał, bo chłód Viesenyi był czysty i szczery, a jej miłość - jak wieczna zmarzlina; nieznana i niedostępna. Należał do niej tak jak do matki prawem krwi należało każde dziecko.

Skazany na więzienie pamięci tonął we wspomnieniach i fantazjach, które mieszały się między sobą. Pamiętał pierwszy dotyk, pocałunek, seks - nie dlatego, że którykolwiek z nich był szczególny, ale właśnie dlatego, że nie znaczyły nic. Jak dziesiątki późniejszych. Bezwartościowe, jak złoto którym by mu płacili, gdyby swoje hobby przekuł w zawód - Ale Baldwin Malfoy kurwił się dla idei, nie pieniędzy. Kurwił się, bo za Sztukę płaciło się krwią, nie galeonami.
To był teatr totalny, a leżąca pod nim Lorraine była reżyserem, aktorem, widownią. Wszystkim co nadawało sens istnieniu. Grała, a Baldwin grał z nią. Niezmiennie od lat.
Byli dziećmi poety. Byli dziećmi poety. Byli dziećmi Poety.
W każdej ze swoich form zdanie brzmiało w jego umyśle jak przekleństwo ukryte w kolejnym wersie; kolejnym poemacie Ojca zakopanym w pamięci dziecka jak w podziemnym grobowcu. To nie było stwierdzenie faktu - to była zasada ich istnienia. Fundament, który zamieniał kłótnie w sonety, a każde milczenie brzmiało głośniej niż przerwana sonata. Czasem tracili z oczu całą sztukę na rzecz jednej zgniłej sceny. A potem ją powtarzali - znów i znów. Chyba już nie potrafili inaczej - a może nigdy tego nie umieli?

Słuchał Lorraine, słuchał tej melodii rozpaczy, tego obłąkańczego monologu, który raz stawał się wyciem, raz pieśnią, a raz modlitwą.
A kiedy już leżała przed nim, rozmazana płaczem, odarta z resztek godności – szpetna w swojej prawdzie – zrozumiał jak nudna była naprawdę.
Tak kurewsko, po ludzku nudna.
Złość powróciła nagle. Czuł jak jego palce drżą, wystarczająco blisko jej szyi by móc ukrócić cierpienie ich obojga tu i teraz.
Nie dlatego, że chciał ją skrzywdzić - krzywdzenie jej było grzechem, które nie potrafił sobie wytłumaczyć. Dlatego, że mógł ją skrzywdzić i robił to. Zmusił ją, by spojrzała na niego tak jak patrzyła na gnijące zwłoki, które kochała. Nie dlatego, że sam nie potrafił ich unieść, ale dlatego, że chciał ją wreszcie zobaczyć w pierwotnej formie Obnażoną. Bez resztek poezji, bez metafor, bez tych teatralnych tonów, które próbowała podkraść ich Ojcu. Okrucieństwo było operacją przeprowadzoną bez znieczulenia, zardzewiałym tępym ostrzem, aby na pewno wdała się infekcja. Zmuszał ją, by się przyznała. Do każdej miłości, którą rozkładała z premedytacją. Do każdego martwego uczucia, jakby chciała nim udowodnić, że kochała naprawdę.
Wszystko jest zgniłe - wyszeptała, ale nie był pewny czy mówi do siebie, do niego czy martwych dusz nawiedzających równie martwe miejsce. Nie mówił jej jak bardzo się z tym zgadza. Ich rodzina była przegniła, trochę jak drogie owoce, pozostawione na środku hebanowego stołu na srebrnej tacy. Nikt ich nigdy nie zdjął, bo mamki biły po łapkach, gdy ktokolwiek próbował. Dziedzictwa się nie rusza. Nie wolno.
Nie potrzebujesz pogrzebu pierdolona nekrofilko. Potrzebujesz kaplicy, a ja ci ją zbuduję.- Obiecał w milczeniu, bo nucona melodia była ważniejsza od słów.- Z moich kości, z pamięci, miłości. I pochowam cię tam żywcem, gdy zabiją ostatnie dzwony.

Nie chciał jej skrzywdzić. Przysięgał, że nie chciał. Ale tylko wtedy zdawała się być tak prawdziwie jego. Nie patrzyła w stronę innych; oddychała jego imieniem. Nie chciał łaski, bo grzech taki jak ten na łaskę nie zasługiwał. Ale kiedy Lorraine go błagała - istniał. Gdy przeklinała, rozszarpywała skórę na przedramionach - był jej wszystkim. Ale jeśli mu wybaczyła… to była wolna.
Zaśmiał się. Cierpko. Krótko.
Wszystko powoli wróciło - tamta noc, katakumby. Zapach pleśni, krwi i wspomnień. Ona w tej ohydnej sukni na zimnym kamieniu jak stara relikwia porzucona przez kapłanów. On, wznoszący lampę niczym prorok, arcykapłan (czy wtedy byłeś ze mnie dumny tato?). Nie myliła się, gdy mówiła, że wszystko gnije. Ale to był po prostu początek ich modlitwy. Ich wspólnego wyznania wiary. 

Pozbierali się z podłogi, a ona była tak bluźnierczo blisko. Odgarnął czule włosy z jej ramienia, dostrzegając jak bark skryty pod białą koszulą nocną przybiera sino-fioletową barwę.
Ty nie wybaczasz. Chwytasz się tego słowa jak pierdolona matka miłosierna. Trzymasz się krzywd jak ran, które karmisz i jątrzysz, żeby nie zniknęły. Bo bez nich, bez całej tej zgnilizny… Nic z ciebie nie zostaje.- Nienawidził się za każdą myśl, ale nie potrafił przestać. W końcu nawet Orfeusza rozszarpały na koniec obłąkane Menady.

W końcu dotarli do kuchni, która w makabrycznym całokształcie Necronomiconu była specyficznym miejscem; odrobinę mniej złowieszczym, intymniejszym, cieplejszym. Ze swoimi spękanymi kaflami, spomiędzy których z uporem przez paskudną wilgoć, zawsze wyrastał jakiś mech. Na ścianach od lat wisiały te same zardzewiałe rondle i stare pęki ziół – szałwia, rozmaryn, lawenda – które nie pachniały już od dawna, a tylko przypominały, że kiedyś ktoś tu czasem gotował nie z przymusu, lecz z troski.
Usadził ją ostrożnie na krześle, tym na którego oparciu wisiała jedna ze starych sukienek Fridy. Sądząc po niciach i igłach pozostawionych na stole - Lorraine musiała ją cerować poprzedniego wieczoru.
- Pytasz mnie  dlaczego nie pozwoliłem ci umrzeć.- Dopiero teraz zaczął znów mówić. Odszedł w stronę nadwyrężonych przez czas szafek kuchennych. Szukał czegoś konkretnego.- Bo cię kochałem. Tak jak potrafiłem, jak mnie nauczono. - W końcu to znalazł. Szczęknęło szkło, gdy wyciągnął fiolkę eliksiru. Przeklął cicho dostrzegając, że jest praktycznie pusta. Mimo to zgarnął z blatu dwie szklanki i starą, zakurzoną butelkę wódki.- Więc przestań pierdolić o wybaczeniu, bo odbierasz temu wszystkiemu sens. - Odwrócił się, niepomny jak jej sylwetka lśni w blasku wpadającego przez okna słońca.- W bólu jesteśmy czyści. Tam gdzie jest ból, ukrywa się też prawda.- Wyrecytował jakiś stary fragment, zapomnianego przez laty pisma. Odstawił wszystko na stół, na dłuższą chwilę pozwalając zapaść między nimi ciszy, gdy napełniał oba naczynia wódką. Do jednego wlał resztkę eliksiru wzmacniającego - zbyt mało by w pełni zaleczyć złamanie, ale nie mógł zrobić nic więcej. Ujął obiema dłońmi jej policzki, chcąc się nacieszyć widokiem jeszcze przez parę chwil. Złamana. Taka jak powinna być i trwać. Wyglądała tak pięknie jak w dniu, w którym umarła. I tak jak wtedy, tak teraz jej ból łamał mu serce.- Nie rozumiesz?- Szepnął składając na jej bladym czole czuły, braterski pocałunek.- Jak mogłem pozwolić ci umrzeć, skoro nie należysz do Mirandy, a do mnie? Otworzyłaś oczy, bo ci pozwoliłem. Oddychałaś, bo cię trzymałem. Wróciłaś, bo wiedziałaś, że musisz do mnie wrócić.- Kolejny pocałunek, tym razem w czubek zaczerwienionego od płaczu nosa.- A dopóki jesteś moja, umrzesz tylko wtedy, gdy odprowadzę cię z powrotem do kaplicy. A potem znów ci szepnę zamknij oczy. I umrzemy, kiedy nie pozwolę ci ich otworzyć.
Kolejnego pocałunku już nie było. Zamiast tego opadł ciężko na stare krzesło naprzeciwko niej. Wzniósł swoją szklankę z czystym alkoholem w geście toastu.- Pij.
Our Lady of Sorrows
and you don't seem the lying kind
a shame that I can read your mind
and all the things that I read there
candlelit smile that we both share
Spowita nimbem wyższości i aureolą sięgających za pas srebrzystoblond włosów, Lorraine wygląda dokładnie tak, jak powinien wyglądać Malfoy z krwi i kości. A jednak... Coś hipnotyzującego jest w jej czystym, wysokim głosie, w sposobie, w jaki intonuje słowa. W pełnych gracji ruchach, które cechuje elegancka precyzja profesjonalnej pianistki. Coś w przenikliwym spojrzeniu jasnoniebieskich oczu, skrytych pod ciężkimi od niewyspania powiekami. Przedziwny czar półwili, który wyróżnia Lorraine z tłumu mimo raczej przeciętnej postury (1,67 m), długo nie pozwalając ludziom zapomnieć o jej uśmiechu. Wygląda na istotę słabą, wątłego zdrowia. W przeszłości, Lorraine zmagała się z zaburzeniami odżywania, przez co teraz cechuje ją nienaturalna wręcz kruchość. Chorobliwie chuda, kości zdają się niemal przebijać delikatną, bladą skórę. Uwagę zwracają zwłaszcza wydelikacone dłonie o długich, smukłych palcach, w których często obraca w zamyśleniu srebrny pierścionek z emblematem rodu Malfoy. Obyta towarzysko, zawsze wie jednak, co powiedzieć i jak się zachować. Bez względu na okoliczności dba o zachowanie nienagannej postawy. Ubiera się skromnie, w otrzymane w spadku po bogatszych kuzynkach, klasyczne, mocno zabudowane suknie, na których wprawne oko dostrzec może ślady poprawek krawieckich. Nie da się ukryć, że jako młoda, atrakcyjna kobieta, przyciąga wzrok, nosi się jednak konserwatywnie, nigdy nie odsłaniając zbyt wiele ciała. Najczęściej spowita jest od stóp do głów w biel, która przydaje jej bladej skórze świetlistości, choć chętnie stroi się także w odcienie zieleni i błękitu. Zawsze otula ją mgiełka ciężkich perfum, których słodka, dusząca woń przywodzi na myśl palony cukier.

Lorraine Malfoy
#10
03.05.2025, 15:21  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 03.05.2025, 16:30 przez Lorraine Malfoy.)  
Gdy Baldwin krzątał się po kuchni, trzaskając szafkami, Lorraine bezwolnie przypatrywała się szczurowi, który jadł okruszki porzuconych na stole herbatników w kształcie zwierzątek. Patrzyła jak chodzą mu szczęki, jak obraca w zręcznych łapkach resztki ciasteczka, poruszając przy tym noskiem. Trzecia szafka po prawej, pomyślała, nie podniósłszy nawet oczu znad kuchennego stołu, z którego mrugała do niej pałaszująca ciasteczka szczurzyca Rozalinda. Tam trzymała eliksiry.

Lorraine znała wszystkie odgłosy Necronomiconu. Było coś kojącego w szczękaniu starych szafek, które zainstalowali tu z Baldwinem kilka lat temu, po tym jak zdecydowała przerobić na kuchnię prowizoryczne laboratorium alchemiczne Alhazreda, skryte na tyłach zakładu pogrzebowego. Czuła spokój, gdy słyszała w tle jego kroki. Pamiętała, jak przenosił na poddasze nagromadzone przez lata graty Alhazreda – próbując negocjować ze starym, który niczego tak nie cierpiał jak wyrzucać swych rupieci, co mogą zatrzymać, a co zezłomować – podczas gdy ona próbowała doczyścić to, czego doczyścić się nie dało i naprawić to, co nadawało się do naprawy. Razem zdołali doprowadzić to miejsce do porządku.

Wiele godzin spędzili w tej kuchni, przy tym stole. Myślała o tym, gdy cerowała rozdartą sukienkę Fridy: po powrocie z Muzy musiała czymś zająć myśli. Przypomniała sobie, jak opowiadała kiedyś ciotce Eleonorze o świętach spędzonych w Warowni. Była dzieckiem, gdy Brenna Longbottom zaprosiła ją do siebie na Yule. To, jak zachowywali się Longbottomowie, było zupełnie inne od tego, jak zachowywali się Malfoyowie. Pamiętała, jaką minę zrobiła ciotka, gdy powiedziała jej, że część rodziny spędziła wieczór grając w karty przy stole w kuchni, bo tam mogli bezkarnie podjadać świąteczne przysmaki.

"Przy stole w kuchni?", spytała skonsternowana Eleonora. "Jak służba?"

Lorraine zamarła z igłą w dłoni. Odłożyła ją bardzo powoli na stół: nie miała poduszeczki na igły, więc wbijała je w stary, nieużywany motek nici, żeby się nie zagubiły. Zdjęła naparstek. Przygładziła materiał dziecinnej sukienki, aby schludnie odwiesić ją na oparcie kulawego krzesła, na którym siedziała.

Nie wiedziała, jak długo tak siedziała przy tym stole. Nie dłużej niż chwilę, a może i całą wieczność. Siedziała, wsparłszy się łokciami o drewniany blat, jak gdyby miało jej to pomóc powstrzymać drżenie ramion. Nie dała rady skończyć sukienki.

Ukryła twarz w dłoniach.

Zapadła noc. Wszystko przez te nokturńskie ciemności, pomyślała, podnosząc głowę, aby wyjrzeć przez okno. Tak, chwyciła się tej myśli, po prostu jest już zbyt ciemno. Zbyt późno. Oczy już jej zaczynały łzawić ze zmęczenia. Tak, to zmęczenie. To tylko zmęczenie. Zgasiła świecę, nie chcąc marnować już i tak skąpych zapasów zakładu. Nie potrzebowała światła, aby trafić do gabinetu, który od czasu przeprowadzki służył jej za sypialnię. Zostawiła na stole przybory do szycia, zaraz obok kredek Fridy i porozrzucanych słodyczy. Nie dała rady skończyć sukienki. Nie miała nawet siły, aby sprzątnąć bałagan ze stołu.

Bałagan pozostawił po sobie nie kto inny jak Alhazred: przed kilkoma dniami powrócił do Anglii, przywożąc ze sobą stos rupieci, pośród których, oprócz kilku wstążek dla Fridy i książek dla Lorraine, znalazł się, jak zwykle, pokaźny kosz łakoci. Większość zdążyła już wypakować, ale wiedząc, że po wyjeździe staruszka będą zalegać w szafkach, dopóki nie zlitują się nad nimi Maeve albo Baldwin, pozostawiła je na widoku, przez co na kuchennym stole zapanował rozgardiasz. Wczoraj Alhazred ciamkał przy nim tęczowe traszki, po których język zmieniał kolor, kołysząc na kolanach Fridę. Mała ghoulka z namaszczeniem wyrywała nóżki suszonym pająkom, które potem zjadała wedle ściśle określonej kolejności, trochę tak jak Maeve zjadała otoczone czekoladą pianki z ptasiego mleczka. Dzisiaj stół zajęła Rozalinda, chrupiąca ciasteczka w kształcie grumkinów i garborogów.

Lorraine oparła dłoń o stół, aby odciążyć bark, a szczurzyca bez większego zastanowienia przypadła do jej wyciągniętej ręki, porzucając stwardniały okruch ciasteczka, które zdążyło się już zestarzeć i zwietrzeć. Pełna nadziei, zaczęła obwąchiwać palce półwili. Lorraine zawsze podsuwała jej najlepsze kąski, dokarmiając ją wtedy, kiedy nikt nie patrzył, ale tym razem szczurzyca wyjątkowo musiała obejść się smakiem. Pisnęła zawiedziona, zrozumiawszy, że żaden przysmak nie skrywa się w drżących dłoniach. Wszędobylskie wąsiki nie wyczuły na nich żadnych zapachów, poza nikłą wonią eliksiru utrwalającego, wykorzystywanego przez Lorraine podczas balsamowania zwłok – zapach nie był przyjemny, ale nie gryzł w szczurzy nosek tak jak formalina – przypominał Rozalindzie chemiczną woń werniksu, używanego przez Baldwina do wykańczania obrazów. Teraz jednak przebijał przez nią znajomy swąd spalenizny, swąd czarnej magii, który odstraszyłby większość zwierząt, zwłaszcza tak małych, jak ona, ale nie Rozalindę: to był w końcu zapach, który bardzo często otaczał jej pana. Zalegał w jego włosach przed kąpielą, osadzał się na ciele i w szwach szat, które nosił, zanim zostały wyprane. Szczurzyca pieszczotliwie skubnęła palec Lorraine, rozpoznając w niej swoją. W końcu ona i Baldwin pachnieli tak samo. Podsunęła łebek pod pająkowate palce, które bezgłośnie bębniły o stół, tak, aby półwila – przypatrująca się niemo, jak przycupnięta tuż obok jej dłoni Rozalinda powraca do pałaszowania okruszków – mogła pogłaskać ją po futerku tuż za uszami, tak, jak szczurzyca lubiła najbardziej.

Kiedy Lorraine patrzyła na słaniającego się na nogach, skacowanego chłopaka, który przeszukiwał kuchnne szafki, nagle zrozumiała, że dokonało się to, czego zawsze tak bardzo się bała. Światło poranka obnażało prawdę, skrytą w ciemnościach nocy. Stała się swoją macochą. A może stała się swoim ojcem, pomyślała, patrząc na krwawe linie biegnące wzdłuż przedramienia Baldwina. Złamana kobieta zasłaniająca sińce pudrem czy poraniony mężczyzna z nieobecnym wzrokiem? Dorastając, nie miała najlepszych wzorców. Ale przecież była już dorosła. Dawno już powinna zostawić to za sobą. Dawno już powinna zapomnieć o norze w Little Hangleton, gdzie spędziła dzieciństwo. Powinna zapomnieć o tym, jak skradała po domu nawet wtedy, gdy nikt już nie krzyczał. Jak z czasem nauczyła się oddychać ciszej, chodzić lżej, nie zadawać pytań. Powinna zapomnieć o matce, która przed sąsiadami przyklejała na twarz uśmiech jak plaster na krzywo zabliźnioną ranę. O ojcu, który rozlewał wino i patrzył w sufit, jak gdyby liczył pęknięcia w tynku – jak gdyby liczył błędy w swoim życiu.

Lorraine zastanawiała się, w którym miejscu to ona popełniła błąd.

"Nie myślałaś nad tym, żeby wyrwać z tej nory?", spytała ją Eden podczas wspólnej przechadzki.

Całe moje życie, chciała jej wtedy powiedzieć.

– Zamknij drzwi – wycedziła zamiast tego łamiącym się głosem.

Tego jeszcze tylko brakowało, żeby Frida wstała wcześniej niż zwykle i zajrzała do kuchni, zwabiona szmerem znajomych głosów. Baldwin, choć zataczał się pod ciężarem własnego gniewu i winy, zrozumiał: za tymi drzwiami było dziecko. Drzwi do korytarza zaskrzypiały w przeciągu, jakby same chciały się domknąć, ale Lorraine wyobraziła już sobie, że to małe, bose stopy szurają po posadzce. Oczami wyobraźni widziała, jak Frida staje w progu: w nocnej koszuli, z rozczochranymi włosami, tuląc do piersi swoją bezgłową lalkę. Wystarczyło, żeby zechciała zajrzeć do kuchni po suszonego pająka, po łyczek wody, po czułe słowo od kogoś, kto ją kocha. Przecierałaby oczka dziecięcą piąstką, jak gdyby próbowała pozbyć się resztek snu spod powiek, szybko jednak zapomniałaby o udawaniu senności.

Co by zobaczyła?

Lorraine nie spojrzała na Baldwina. Nie musiała. Wiedziała, jak wygląda. Jak oboje wyglądają. Ona, z potarganymi włosami, zapłakaną twarzą i rzęsami posklejanymi od łez, przyciskała bark sprawną ręką, próbując go jakoś ustabilizować, mimo że jej ramiona wciąż drżały, jakby nie mogły zdecydować, czy bardziej bolą ją od płaczu, czy od szarpaniny. On, brudny brudem ulicy, okutany poplamionym całunem ściągniętym z trupa, cuchnący tanią wódką i śmiercią. Oboje noszący na sobie ślady starcia, które nie było tylko kłótnią, ale konwulsją dwojga upadłych ludzi, którzy grzebali siebie nawzajem miłością, bo nie potrafili kochać inaczej, niż po grób.

Nie, Frida nie mogła ich zobaczyć takimi. Lorraine wystarczyło tych widoków w dzieciństwie. Chciała oszczędzić ich Fridzie.

– No dalej. Namaluj mnie – wyszeptała Lorraine, ledwie Baldwin ujął jej twarz: pozwoliła mu na to, przytulając się policzkiem do pobliźnionego wnętrza jego dłoni. – Namaluj, żebyś mógł później napawać się tym na trzeźwo.

Odchyliła delikatnie głowę ku górze, unosząc brodę: długie aż za pas blond włosy rozlały się srebrzystą taflą na jej ramiona, odsłaniając twarz, którą zwykle przesłaniały, separując Lorraine od świata. Pozwoliła mu ucałować swoje czoło. Pozwoliła mu przestudiować swoją twarz, tak długo, jak tylko potrzebował, aby utrwalić jej wspomnienie.

Patrzył na nią z tą dziwną, niepokojącą mieszanką czułości i okrucieństwa, z jaką patrzył na świat. Być może właśnie tak powinno się patrzeć na świat. Tak jak patrzył Baldwin. Z protekcjonalną wyższością. Z pogardą i z podziwem. W końcu w tym, jak malował, mógł zmieścić cały świat. Cały świat był w jego spojrzeniu.

Na jego obrazach Lorraine wyglądała jak coś uświęconego. Jak świętość, o której istnieniu nikt już nie pamięta, ale której nikt nie może przestać szukać. Malował ją tak rozpaczliwie, zawsze niezadowolny z efektu, nie potrafiąc uchwycić tego, co chciał uchwycić. Malował ją po powrocie z koncertu Muzy, z naręczem białych lilii, które teraz stały w wazonie pod oknem. Malował ją z poranionymi rękoma, w sukience poplamionej krwią z wnętrza pooranej przez paznokcie dłoni – pod paznokciami też widać było krew. Malował ją jako Dziewicę, Matkę i Staruchę. Malował ją jako boginię w ciągłym kręgu życia, jako zmiany w cyklu pór roku i cyklu przyrody, bo naturą Lorraine była ciągła zmiana. Baldwin kochał stałość, ale jedyną stałą Lorraine było to, że nic nie było w niej stałe. Zmieniała mieszkania, zmieniała twarze, zmieniała kochanków. Odeszła z domu, odeszła od ojca... A kiedy odejdzie od niego?

Bo byli przecież tacy sami. Mimo że Lorraine skrycie testowała ludzi w wyniosłości swego milczenia, a Baldwin otwarcie dawał im wybór, pozując na zblazowanie. Zostaw mnie, prowokowali oboje. Odejdź, nie będę cię przecież zatrzymywać. Ale wybór był pułapką. Wybór zawsze był fałszywy, zawsze podszyty strachem przed samotnością. Do niczego nie przymuszali, bo sami nienawidzili przymusu. A jednak... Oboje byli samolubni, i zepsuci, i zagubieni, choć udawali, że jest inaczej. Oboje chcieli być kochani. Oboje chcieli być zbawieni. Oboje mówili: odejdź, nie będę cię zatrzymywać, ale w głębi duszy błagali: zostań, nie opuszczaj mnie. Zagubione na ścieżkach dzieci, które zbyt długo miały na świecie tylko siebie nawzajem i nikogo więcej. Bo przecież kotłowali się przed chwilą po podłodze jak dzieci. Było coś dziecinnego w ich okrucieństwie, coś dziecięcego w ich przywiązaniu, tak bezwarunkowym, że myśl o rozłące budziła w nich najgorsze, najbardziej pierwotne instynkty. Myśl o zdradzie była niewybaczalna. "Przestań pierdolić o wybaczeniu, bo odbierasz temu wszystkiemu sens", rzucił Baldwin, z cichym stuknięciem odstawiając szklanki i flaszkę wódki. "Możesz im przebaczać, masz wolną wolę", powiedziała jej Eden podczas ich przechadzki, "mam jednak nadzieję, że im nie zapominasz".

Pamiętam, odpowiedziała wtedy Eden. Jestem skazana na to, aby pamiętać.

– Nie tego chciałeś? Nie tego chcesz? – wyszeptała Lorraine.

Szeptała, jakby uwodziła, ale nie było nic uwodzicielskiego w jej głosie, który tchnął chłodem katakumb.

– Pogrzebani pośród podziemnych cmentarzy, pochowani w jednej kaplicy, w jednym grobie. W jednej trumnie. Chcesz żebym umarła, żeby móc mnie mieć tylko dla siebie.

Czerwone od płaczu oczy Lorraine wciąż szkliły się lekko, gdy patrzyła jak Baldwin siada na krześle naprzeciwko.

– Kurewki z Kościanego już ci nie wystarczają? Może to mnie powinieneś zerżnąć na prosektoryjnym stole? – rzuciła, lekko ochrypłym głosem. – A może to mój ojciec zaczyna cię osaczać? Gdy błądzisz pośród podziemnych ścieżek, czy słyszysz jak jego głos przyzywa cię śpiewem korytarzy? Nie śpiewa dla ciebie. Tylko ja dla ciebie śpiewam. – Wszystkie te nieprzejednane prawdy wygłaszała z pewnością modlitw, z takim samym spokojnym przekonaniem, jakie stało za ich wyuczonymi na pamięć słowami.  – Myślisz, że nie słyszałam, jak śpiewasz potem te pieśni przed portretem swojej matki? Nauczyła cię słów tych psalmów, ale to ja nauczyłam cię ich znaczenia. To jest właśnie prawda, Baldwinie.

Prawdą było to, że nie czuła się wcale tak źle z rzeczami, które jej powiedział. Prawdą było to, że potrzebowała je usłyszeć. Baldwin był popierdolony. Ale ona też była popierdolona. Moja miłość ma kształt trumny, wyznała mu wcześniej w spazmach, a ty jesteś gwoździem u jej wieka. Prawdą było to, że pochowanie ich we wspólnej trumnie sprawiło jej tyle samo radości, co obudzenie się z drzemki w jednej z wyłożonych miękkim aksamitem trumien z wtuloną w nią Fridą, która wkradła się tam niezauważenie, tylko po to, żeby zapleść drobne, dziecięce rączki wokół jej szyi. Jak mogłaby więc wyśmiać dziecięcą posesywność Baldwina, który tak jak dziecko powtarzał: moje, moje, moje? Prawdą było to, że czuła się dobrze, gdy powtarzała dokładnie to samo.

Umrzeć ze mną, pomyślała Lorraine, tyle powinieneś być gotów dla mnie zrobić. Ale zobacz, ile kosztowało cię przyznanie tego. Utkwiła pogardliwe spojrzenie we wzniesionej przez Baldwina szklance wódki, przygotowując się na to, że rzuci w nią szkłem. Zobacz, ile kosztowało to mnie.

Nie tknęła szklanki, która postawił przed nią na stole.

Wypije, jak Baldwin skończy jej obraz. W końcu ból musiał być prawdziwy – Lorraine musiała być prawdziwa, aby portret był prawdziwy – więc nie mogła wypić zmieszanego z alkoholem eliksiru, który by jej ten ból zabrał: zabrałby też prawdę.

– Prawdą jest, że zawsze było nam pisane gnić razem. Więc maluj. Maluj i módl się, abym umarła pierwsza, jak zamkną nas w jednej trumnie, żebyś mógł mnie wtedy namalować martwą. Ja też będę się modlić. Zobaczymy, czyich modlitw wysłuchają bogowie.

Ocierając resztki łez, zastanawiała się, ile czasu zajmie mu skończenie szkicu. Ile wydłuży jej cierpienie. Ile czasu musiał cierpieć mugolski prorok, żeby zbawić świat? Podobno umierając śmiercią męczeńską na krzyżu, nazwał bratem łotra dogorywającego na krzyżu obok. Ile musiałaby cierpieć ona, aby zbawić swojego brata, który rozwalił się na krześle naprzeciwko?

"Wróciłaś, bo wiedziałaś, że musisz do mnie wrócić."

Niczego nie musiałam, powinna mu odpowiedzieć. Niczego nie muszę.

– Maluj – poprosiła zamiast tego, skinąwszy głową w stronę kredek Fridy.


Yes, I am a master
Little love caster
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości
Podsumowanie aktywności: Lorraine Malfoy (9633), Baldwin Malfoy (5283)




  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa