19.08.2024, 00:04 ✶
(Ten post był ostatnio modyfikowany: 19.08.2024, 00:39 przez Oleander Crouch.)
“There was a serenity about him always that had the look of innocence, when, technically, the word was no longer applicable.”
![[Obrazek: e5c20094410745a376a1c8fab8fb5582.jpg]](https://i.pinimg.com/564x/e5/c2/00/e5c20094410745a376a1c8fab8fb5582.jpg)
![[Obrazek: 0f18a68467418f6bca355292aabce3fe.jpg]](https://i.pinimg.com/564x/0f/18/a6/0f18a68467418f6bca355292aabce3fe.jpg)
![[Obrazek: 4a3a6926cfd19330ff90b5bbcff6b8ff.jpg]](https://i.pinimg.com/564x/4a/3a/69/4a3a6926cfd19330ff90b5bbcff6b8ff.jpg)
♦♦♦
Zapach szorstkości porannych włosów wytartych o materiał poduszki łaskotał w nos; wbijał igiełki świadomości we wciąż odprężoną snem skórę, spinał mięśnie i nakazywał powrotu do cielesności. Odrzucona pościel sięgała poszwą skraju perskiego dywanu - jego miękkość koiła o poranku; przyzwalała nocnym swawolom odbić się na swojej powierzchni miękkością policzka. Zaciągnięte zasłony nie wpuszczały do pomieszczenia nawet cala południowego słońca, choć temperatura w sypialni sugerowała, że wszyscy porządni, pracujący czarodzieje powinni za niedługo opuszczać swe biurka, aby zasiąść do lunchu. Szafkę nocną zdobiło szkło rozłożystego kieliszka, do połowy zapełnionego cieczą o mocnym zapachu alkoholu; rękaw luźnej, wygniecionej koszuli zsunął się po ręce Oleandra, rozwinął i sięgnął dłoni, zakrywając ją prawie do palców, którymi chwycił nóżkę kieliszka, przysunąwszy do ust, wychylił resztkę jego zawartości jednym haustem. Napój piekł w przełyk, rozbudził stłamszony wczorajszym ciągiem alkoholowym żołądek, który gwałtownie podszedł do gardła i nie mając litości, zupełnie jak jego właściciel, zwrócił swą zawartość dodając perskiemu dywanowi jeszcze więcej wzorków. Kwaśny zapach wymiocin podrażnił zmysł węchu i począł rozchodzić się po cieple zatęchłości zamkniętej na cztery spusty sypialni. Crouch jęknął żałośnie i opadł na plecy, czując pod głową twardą, drewnianą posadzkę; zawartość żołądka wchłaniała się powoli we włosia dywanu, gdy chłopak przetarł nagie kolana po jego czystej powierzchni i chwiejnym krokiem podążył w stronę łazienki.
Czego się spodziewał?
Otworzył dwuskrzydłowe drzwi i przemknął przez tonący w promieniach słonecznych hol, kątem oka przyuważywszy wnętrze salonu, gdzie wczorajsze kieliszki różnego sortu zajmowały każdy możliwy blat; nie był pewien czy swąd alkoholu pochodzi z jego własnego oddechu, straumatyzowanej całym wydarzeniem wyobraźni, kwaśności wymiocin, czy po prostu unosił się powoli wślizgując pomiędzy drewniane panele podłogi i idealnie wymodelowane kinkiety ozdobnych żyrandoli.
Świat zawirował, gdy zbyt szybkim ruchem zapragnął otworzyć sobie drogę ku świeżości i zamiast pod prysznicem, wylądował na podłodze, jedną ręką trzymając się chłodnej umywalki. W sięgającym od parkietu po sufit lustrze, widział swoje żałosne odbicie - rozczochrane, kasztanowo-brązowe, kręcone włosy odrażały swoją szorstkością, bardziej przypominając stos połamanych na ognisko patyków niż zwyczajową, modną fryzurę. Znad prawie czarnych cieni pod oczyma wyglądały zielone, trawiaste oczy. Utraciwszy swą bystrość, bardziej przypominały podgniły mech na skraju lasu późnią jesienią. Cień zarostu oplatał szczękę niechlujną wstęgą, podkreślając szczupłość twarzy i jej ostre zarysowania oraz fakt, że sam Oleander, jakkolwiek bardzo by nie chciał, zdobywał coraz więcej męskich charakterystyk. Wykrzywił usta w grymasie, który zwiastować mógłby sztorm, ale z jego gardła wydobył się tylko teatralnie zachrypnięty szloch; zakaszlał próbując złapać oddech i kontynuował nieprzyjemną, męczącą żołądek czynność, jaką rozpoczął wcześniej w sypialni, tym razem opierając czoło o chłodną muszlę toalety.
Zimny prysznic zmył z niego dotyk dnia powszedniego, spływające po ciemnych rzęsach krople rozbryzgującego się strumienia gubiły się w meandrach obojczyków i klatki piersiowej, kończyły w odpływie wraz z brudami, wszystkim tym, czego należało się pozbyć - o czym należało zapomnieć; przyspieszony oddech, rytmiczny ruch bioder, lepkość potu, miękkość skóry i mocny uścisk dłoni. Ustami zawsze szukał tych drugich, ale znajdywał cudze, musiały wystarczyć, choć spragnione znajomej bliskości wargi trudno było zaspokoić byle jakim owocem, przesiąkniętą słodyczą kandyzowaną wiśnią, połykaną wraz z pestką, nasieniem spełnionej przyjemności.
Spojrzał na swoje odbicie w lustrze, na wodę spływającą z wciąż mokrych kosmyków, rozprostowanych przez nacisk wilgoci. Bladość twarzy wydawała się teraz wręcz chorobliwa, przełknął ślinę, ale nie potrafił już tego jak okropnie czuł się w swoim ciele, jak bardzo potrzebował wrócić do komfortu zwizualizowanej wersji siebie, tej która tak naprawdę nie istniała, choć była namacalna dla wszystkich dookoła. Kim był? Spoglądając w lustro nie był w stanie odpowiedzieć na tak proste pytanie, bo posiadał zbyt wiele wyidealizowanych wersji siebie, które w równoległych światach doświadczały swych przyjemności, kończąc personalne historie personalną satysfakcją; tak naprawdę wszystkie te sytuacje wydarzały się tu i teraz, jednocześnie, w każdej brał udział, tworząc nową personę, uwodząc nieprawdziwością i zwodząc na pokuszenie, bo to sprawiało mu najwięcej satysfakcji, cudze oczy na swojej osobie, nie ważne co ta swoja miała znaczyć - blond włosy, duże piersi, gładką skórę, płaski tyłek, męskie, szerokie ramiona, cokolwiek by choć przez chwilę poczuć się znowu chcianym.
Myślami starał się zboczyć z kursu, absolutnie zapomnieć, że dnia dzisiejszego będzie musiał odpokutować wczorajsze tańce i swawole - pozostać przy naturalnym wyglądzie, który wydawał mu się najbardziej obcy z masek, jakie przywdziewał. Pragnął rozedrzeć się na strzępy z każdą, kolejną sekundą, więc zaciskał zęby mocniej, raniąc wnętrze policzka. Dopiero czując metaliczny posmak krwi, ocucił zmarkotniałe, strute zmysły. Charakterystyczne pieczenie wewnątrz jamy ustnej przywołało go do porządku, pozwoliło, by kontynuował poranną (choć trafniej byłoby powiedzieć popołudniową) rutynę. W głowie recytował dzisiejsze, zaplanowane czynności, choć to też wcale nie pomagało. Przywołane imię Lorraine przyniosło ze sobą lekkość minionych dni, spędzonych przy klawiszach z kości słoniowej, bieli pościeli, zieleni lata. Tęsknota i podniecenie splatały się ze sobą harmonijnie w świadomości Oleandra, choć tak naprawdę walczyły o uwagę, jak wygłodniałe psy, wygryzając po kolei ciepło uczuć, jakimi potrafił darzyć swoich najbliższych; widział świat w wykrzywionym zwierciadle, priorytetyzując swe pragnienia, splamione stłamszonym brakiem akceptacji, tym w jaki sposób dorastało jego ciało. Co jeżeli nikt nie będzie już na niego spoglądał, gdy zniknie delikatność, gdy kolejne wiosny przyniosą szorstkość? Bał się zmiany, a jednocześnie na niej bazował swoją osobowość.
Powiew jaśminowej świeżości uderzył go w nozdrza kolejnym wspomnieniem, które odrzucił o wiele szybciej niż każde inne. Nie mógł teraz myśleć o Desmondzie. Dopiero co pozbierał się z chłodnych kafelków łazienki, zmył z siebie lepkość wczorajszej nocy, podczas której uciekł myślami do zakątków spędzania czasu z Malfoyem, w sposób, w jaki ten by nie aprobował. Ręcznik zawieszony na ramionach był wilgotny od kapiącej z włosów wody. Blaty nie były już zapełnione pustymi, lepiącymi się od alkoholu kieliszkami, odór wymiocin również zniknął, tak samo jak pozostawiona na dywanie plama. Oleander opadł na kanapę, nie bacząc na brak odzienia. Spojrzał w górę, napotykając wzrokiem kryształy żyrandola. Wszystko w mieszkaniu było uporządkowane, zupełnie jakby wcześniejsza sceneria było tylko i wyłącznie wyobraźnią właściciela. Podstarzały skrzat domowy bezszelestnie przemieszczał się między kuchnią, a jadalnią, na której stole pozostawił eliksir mający pozwolić 'paniczowi' poradzić sobie z nudnościami i innymi, nieprzyjemnymi efektami spędzenia nocy na krzykach i zatruwaniu organizmu alkoholem.
Na stoliku kawowym stały schludnie zapakowane pudełka. Największe, owinięte różową kokardą, oraz dwa mniejsze udekorowane bladoniebieskimi wstążeczkami. Otwarte drzwi na balkon w kształcie półkola, wpuszczały do środka ciepło letniego powietrza. Dochodzące z kuchni zapachy zazwyczaj przyprawiłyby Oleandra o burczenie brzucha, ale tym razem pogorszyły jedynie ostrość nudności. Resztą sił zwlókł się z kanapy, na której pozostawił mokry ślad opływającego z prysznicowej wody ciała. Odrzucił ręcznik na oparcie mebla, ten również miał zaraz zniknąć, pozostawiając pokój we wręcz sztucznej czystości. Zanim udał się do garderoby, aby wybrać dzisiejszą truciznę kreacji, wychylił kolejny napój, tym razem mający mu pomóc eliksir. Popijając go wodą, wyszedł z jadalni i przeszedł przez hol, trafiając do sypialni, a później, wspomnianej wcześniej garderoby.
Jasna koszula, którą wybrał, schowana była w materiale lnianych, blado-turkusowych spodni. Nie ubierał butów, był u siebie w domu. Tak samo odpuścił sobie jakiekolwiek inne ozdoby, stawiając na prostotę ubioru, bo nie potrafił w takim stanie zbyt długo spoglądać na swe odbicie w lustrze. Zaawansowane zabiegi metamorfomagiczne nie wchodziły dzisiaj w grę, resztkę energii wykorzystał na przywrócenie gładkości skory i ukrycie cienia zarostu oraz pozbycia się worków pod oczyma. Kasztanowe, kręcone włosy, podtrzymywane w sprężystości odżywką, wyschły szybko w letnim słońcu jasnego, przestronnego mieszkania. Plecy miał szersze niż zazwyczaj, twarz ostrzej zarysowaną, ale nie powstrzymał się przed założeniem złotych, japońskich pereł i sygnetu z akwamarynem.
Gdy poranne nudności i brak umiejętności odnalezienia swego 'ja' zostały zepchnięte w odmęty podświadomości, rozległ się dzwonek do drzwi - czy idealnie punktualnie, Oleander nie miał pojęcia. Spoglądał na zegarek zdawkowo, a gdy pozbył się oznak swego psychicznego przemęczenia, a sam wzmacniający i mający stłumić kaca eliksir zaczął działać, niezbyt przejmował się upływem czasu. Wiedział, że Lorraine miała przyjść dzisiaj, w godzinach popołudniowych - inaczej się z ludźmi nie umawiał, znał siebie wystarczająco, aby stwierdzić, że do dwunastej na pewno nie zwlecze się z łóżka.
Nie fatygował skrzata, który pochłonięty był przygotowaniami późnego lunchu dla właściciela mieszkania i jego przyszłego gościa. Otworzył drzwi, pozwalając aby zabarwione suchym tytoniem i granatem perfumy przesmyknęły się w powietrzu wraz z aromatem drewna idealnie wyczyszczonych posadzek.
- Lorraine! - wykrzyknął entuzjastycznie, jakby wcale nie rzygał niedawno w toalecie podważając każdą decyzję, jaką podjął w życiu oraz swoje własne istnienie - Nie mam pojęcia która dokładnie jest godzina, ale spóźnienia czy przychodzenie na czas są sprawami mało ważnymi, gdy ma się przed sobą tak istotne osoby - mruknął do niej jak gdyby rozbawiony swoim własnym, niesamowicie błyskotliwym powiedzonkiem.
- Zapraszam, czuj się jak u siebie. Ruby przygotowuje lunch. Po powrocie z Maroka jem sporo śródziemnomorskiej kuchni, przyzwyczaiłem się do smaku naprawdę dobrych pomidorów, przyprawy to też niezła odmiana, zwłaszcza po tych naszych, angielskich kleikach ze wszystkiego. Ziemniaki, owies i tak dalej, nuda, szarość. Powiedziałbym, że to dziwy, iż dzisiejszy dzień jest taki słoneczny, ale nie oczekiwałbym nic innego po czasie, w którym cię widzę - poprowadził kobietę przez hol, gdzie, jeżeli potrzebowała, pomógł jej wydostać się z odzienia wierzchniego. Zabrał ją w głąb mieszkania, do salonu, w którym nie było już ani ręcznika, ani mokrych plam na kanapie.
Kryształowy żyrandol górował nad pomieszczeniem, w którym zieleń i naturalne kolory płatków kwiatów owijały ciemne drewno mebli. Pastelowe kolory kanap i foteli okute były złotem, choć to nie migotało szpetnością, a dopełniało całość. Ściany ozdobione były ramami w tym samym kolorze oraz w odcieniach brązu, otaczając obrazy spod pędza znajomych Lorraine osób lub ruchome fotografie, przeróżne wycinki z gazet czy inne, przepiękne bibeloty. Białe, dwuskrzydłowe drzwi balkonowe prowadziły na półkolisty taras z jasnymi, wygiętymi w florystycznych zawijasach meblami. Górę drzwi zdobił kolorowy witraż, którego cień padał na posadzkę w miejscu, gdzie znajdowało się wejście po pomieszczenia z fortepianem.
- Niesamowicie egocentrycznie z mojej strony byłoby zaczynać mówić i nie dać ci najpierw opowiedzieć, co takiego spotkało cię w ostatnich miesiącach. Nie żebym, tak właściwie, nie był egocentryczny, ale rozumiesz. Dobrze też zachowywać pozory, zwłaszcza jak się rozmawia z kimś, kogo się lubi - oparł się filuternie o blat postawnego kredensu, na którym leżały, w przedziwnie estetycznym nieładzie, różne kawałki biżuterii. Jedynym, bardzo odstającym od panującego porządku salonu wydawała się pusta, pozostawiona na małym stoliku butelka po za drogim szampanie. Oleander skrzywił się odrobinę, gdy na nią spojrzał. Nie mógł być zły na Ruby, że umknęło to jej zaklęciom, właściwie był zszokowany, że udało jej się sprzątnąć cały ten bałagan w tak krótkim czasie.
“Why can't I try on different lives, like dresses, to see which one fits best?”
♦♦♦