adnotacja moderatora
Rozliczono - Anthony Shafiq - osiągnięcie Pierwsze koty za płoty
—01/06/1972—
Anglia, Londyn
Anthony Shafiq
![[Obrazek: NPEmeB3.png]](https://secretsoflondon.pl/imgproxy.php?id=NPEmeB3.png)
Dokąd przyszliśmy, może ociężali winem,
Rozpinając kamizelki, jemu, lekki
Odsłaniał jasność pod przebraniem chwili.
Drobne postacie dotychczas rzeczywiste:
Trzy kobiety tu, tamta jedzie
Na osiołku, beczkę toczący mężczyzna,
Konie w chomątach cierpliwe. Był tu, znad palety
Wołał ich, wezwał, uprowadził
Z ubogiej ziemi trudu i goryczy
W atłasową krainę dobroci.
![[Obrazek: NPEmeB3.png]](https://secretsoflondon.pl/imgproxy.php?id=NPEmeB3.png)
Dokąd przyszliśmy, może ociężali winem,
Rozpinając kamizelki, jemu, lekki
Odsłaniał jasność pod przebraniem chwili.
Drobne postacie dotychczas rzeczywiste:
Trzy kobiety tu, tamta jedzie
Na osiołku, beczkę toczący mężczyzna,
Konie w chomątach cierpliwe. Był tu, znad palety
Wołał ich, wezwał, uprowadził
Z ubogiej ziemi trudu i goryczy
W atłasową krainę dobroci.
Każdy krok w tym obmierzłym mieście przypominał mu dlaczego czas żałoby spędzał poza nim.
Poza Londynem.
Poza Anglią.
Był zmęczony tym miejscem, tymi ludźmi, uśmiechami, kiwaniem głowami. Ulice roiły się od Anthony'ch Shafiq'ów, których domalowany zarost przemieszczał się wraz z twarzą. Będzie musiał porozmawiać o tym, żeby lepiej zabezpieczyli te plakaty. Nie przeszkadzał mu blichtr, nie przeszkadzał splendor. No może teraz... trochę...
Szedł Pokątną, pustym wzrokiem obserwując witryny. Jego brat nigdy nie był dlań wyjątkowo bliską osobą, pogrzeb jednak zasnuł cieniem klarowność myśli. Gdyby mógł, pozostałby już chyba w Prowansji, topiąc smutki po straconych szansach, ale w końcu dotarł doń list Morpheusa, który w oczywisty sposób nic nie zdradzał, ale ukazywał mu duszę przyjaciela w stanie agonalnym. Jemu też umarł brat, ale to byli Longbottomowie, u nich rodzina działała zdecydowanie inaczej.
Musiał więc być. Tu. Na posterunku. Musiał być i zorganizować sobie życie od nowa, mimo marazmu, znudzenia i zmęczenia polityczną gonitwą. Nawet umowa, którą udało mu się osiągnąć podczas jednej z francuskich libacji nie osładzała mu tego czasu. Teraz i tak trzeba było słowne gesty przekuć na tonę biurokracji, uśmiechów dla prasy czy innych bzdur należących do jego obowiązków. Nie pojawił się jeszcze w biurze, zbierając siły, oswajając się z myślą, że będzie musiał teleportować się do ministerstwa, a każda wizyta w gmachu oznaczała ryzyko spotkania z nim.
Czy cały czas czuł gorycz w ustach? Czy dopiero kiedy pomyślał o dawnym kochanku?
Potrzebował tych kilku dni, aby przeliczyć zyski i straty, aby ugruntować się w bilansie w którym labradorowy uśmiech Jonathana przeważy nad obojętnością... kogo innego.
Patrzył na witrynę Rosierów, wszak szedł na przymiarkę, gdy to się wydarzyło. W pierwszej chwili nie zrozumiał o co chodzi, jakiś obdartus podbiegł do niego i zaczął coś mówić.
Zamrugał kilkukrotnie ogniskując spojrzenie na osobie, która brudziła jego mankiet potem i brudem, który zapewne liczył sobie kilka dni. Ten płaszcz... będzie musiał kazać Wergiliuszowi go zniszczyć, przecież nic nie spierze pozostawionych plam. A nawet jeśli... on będzie wiedział, że tam były. Będzie kojarzył je z wyrazem paskudnej, wykrzywionej błaganiem twarzy.
– Zostaw mnie – syknął przez zaciśnięte zęby, odsuwając się o krok i sięgając po różdżkę. Sytuacja nie była jeszcze tak napięta by ściągać wzrok gapiów, ale na prawdę nie potrzebował tego typu historii w swoim życiu. Zdecydowanie nie potrzebował. Zwłaszcza teraz.
Poza Londynem.
Poza Anglią.
Był zmęczony tym miejscem, tymi ludźmi, uśmiechami, kiwaniem głowami. Ulice roiły się od Anthony'ch Shafiq'ów, których domalowany zarost przemieszczał się wraz z twarzą. Będzie musiał porozmawiać o tym, żeby lepiej zabezpieczyli te plakaty. Nie przeszkadzał mu blichtr, nie przeszkadzał splendor. No może teraz... trochę...
Szedł Pokątną, pustym wzrokiem obserwując witryny. Jego brat nigdy nie był dlań wyjątkowo bliską osobą, pogrzeb jednak zasnuł cieniem klarowność myśli. Gdyby mógł, pozostałby już chyba w Prowansji, topiąc smutki po straconych szansach, ale w końcu dotarł doń list Morpheusa, który w oczywisty sposób nic nie zdradzał, ale ukazywał mu duszę przyjaciela w stanie agonalnym. Jemu też umarł brat, ale to byli Longbottomowie, u nich rodzina działała zdecydowanie inaczej.
Musiał więc być. Tu. Na posterunku. Musiał być i zorganizować sobie życie od nowa, mimo marazmu, znudzenia i zmęczenia polityczną gonitwą. Nawet umowa, którą udało mu się osiągnąć podczas jednej z francuskich libacji nie osładzała mu tego czasu. Teraz i tak trzeba było słowne gesty przekuć na tonę biurokracji, uśmiechów dla prasy czy innych bzdur należących do jego obowiązków. Nie pojawił się jeszcze w biurze, zbierając siły, oswajając się z myślą, że będzie musiał teleportować się do ministerstwa, a każda wizyta w gmachu oznaczała ryzyko spotkania z nim.
Czy cały czas czuł gorycz w ustach? Czy dopiero kiedy pomyślał o dawnym kochanku?
Potrzebował tych kilku dni, aby przeliczyć zyski i straty, aby ugruntować się w bilansie w którym labradorowy uśmiech Jonathana przeważy nad obojętnością... kogo innego.
Patrzył na witrynę Rosierów, wszak szedł na przymiarkę, gdy to się wydarzyło. W pierwszej chwili nie zrozumiał o co chodzi, jakiś obdartus podbiegł do niego i zaczął coś mówić.
Zamrugał kilkukrotnie ogniskując spojrzenie na osobie, która brudziła jego mankiet potem i brudem, który zapewne liczył sobie kilka dni. Ten płaszcz... będzie musiał kazać Wergiliuszowi go zniszczyć, przecież nic nie spierze pozostawionych plam. A nawet jeśli... on będzie wiedział, że tam były. Będzie kojarzył je z wyrazem paskudnej, wykrzywionej błaganiem twarzy.
– Zostaw mnie – syknął przez zaciśnięte zęby, odsuwając się o krok i sięgając po różdżkę. Sytuacja nie była jeszcze tak napięta by ściągać wzrok gapiów, ale na prawdę nie potrzebował tego typu historii w swoim życiu. Zdecydowanie nie potrzebował. Zwłaszcza teraz.