Rozliczono - Ambroise Greengrass - osiągnięcie Badacz Tajemnic I
Whitby, Piaskownica
Nie był na to gotowy, ale w tym tkwiła najboleśniejsza z prawd, czyż nie? Nigdy nie miał być na to gotowy. Nieważne, co robił. Jak bardzo usiłował o tym nie myśleć, wypierając z pamięci wszystko, co mogłoby sprawić, że znów ogarnie go to samo głębokie uczucie przytłoczenia.
Nigdy nie miał być dostatecznie gotowy, żeby pojawić się tutaj z lekkim sercem, łagodnie wspominając wszystkie chwile, które spędził w tym miejscu. Dając im odejść wraz z podmuchami porywistego wiatru szarpiącego poły jego płaszcza, wypuszczając je z dłoni tak jak powinien był to zrobić dawno temu.
Nie mógł. Nie potrafił.
Każde lato, długi weekend, jesienny poranek, wiosenne popołudnie, długi zimowy wieczór przed rozpalonym kominkiem. Dzień, godzinę, minutę. Wszystkie lata, kiedy to miejsce było namiastką ich domu.
Słońce dopiero co osiągnęło szczytowy punkt na nieboskłonie. Było pięknie. Jak dotąd na jasnobłękitnym niebie nie pojawiła się ani jedna chmurka a promienie słońca odbijały się w ciemnych falach morza na horyzoncie.
W oddali majaczyły kontury latarni morskiej, której jasne światło Ambroise znał tak dobrze, że nawet w tym momencie był w stanie przywołać niemalże żywe obrazy długich ciemnych nocy, gdy jej blask rozświetlał wnętrza pomieszczeń. Teraz nie świeciło, było na to zbyt wcześnie, jednak tamten rozbłysk mimowolnie pojawił się w jego pamięci.
Jak wszystko. Wszystko tutaj przywoływało wspomnienia.
Powolnym krokiem przemierzał wrzosowisko tak jak to robił setki razy wcześniej. Wracał do domu po raz ostatni, pozwalając sobie na to, by tak po prostu w milczeniu stawiać kolejne kroki, dając morskiemu wiatrowi szarpać połami jego cienkiego płaszcza, rozwiewając mu włosy i wdzierając się pod koszulę, pod którą i tak czuł chłód. Letnie słońce, choć tak pełne ciepłego blasku, nie było w stanie ogrzać jego wyziębionego wnętrza.
W jego sercu od dawna panowała mroźna zima, teraz goszcząc tam na stałe, skuwając go lodem i sprawiając, że z dnia na dzień czuł się coraz mniej jak on a bardziej jak widmo człowieka, którym niegdyś próbował być.
Trzymał się. Czemu to brzmiało jak wierutne kłamstwo? Zagryzał zęby, parł do przodu, gnany poczuciem obowiązku. Jakże mógłby inaczej? Szczególnie teraz, gdy świat dookoła pogrążał się w coraz głębszym chaosie, nie pozwalając mu zapomnieć o tym, co jeszcze mu pozostało a co było zagrożone zniknięciem. Zupełnie tak, jakby wszystko, czego się kiedykolwiek dotykał było skazane na powolne wyniszczenie. Na ruinę.
Krok za krokiem, kolejne porywy wiatru szarpnięciem unosiły brzegi płaszcza Ambroisa, uderzając nim o jego nogi, jakby chciały dać mu do zrozumienia, że powinien się pospieszyć. Zostawanie tutaj było ostatnim, co przyniosłoby mu wyłącznie jeszcze więcej tego mroźnego chłodu powoli zagarniającego jego myśli, ciągnąc go w objęcia nostalgii. Nie powinien sobie na to pozwalać.
Zazwyczaj tego nie robił. Nie myślał, nie o tym. Nie w taki sposób. Dziś jednak, zatrzymując się na chwilę pośrodku wrzosowiska, spojrzał z narastającym smutkiem na zarośnięty ogród, który kiedyś tętnił życiem.
Powoli przeszedł przez prawie nieistniejącą już lukę w gęstym, zarośniętym żywopłocie, wchodząc na teren dawnego podwórka, domu. Nikt nie przycinał tych roślin od tak dawna, że nowe, nieuformowane gałęzie wzniosły się w kierunku nieba, kołysząc się powoli na wietrze. Wciąż pamiętał wyprawę po sadzonki magicznych krzewów, które teraz przerastały go co najmniej o dwie głowy. Nie widział jak wzrastają. Gdy odchodził dorastały mu do połowy piersi.
Nie mógł się uśmiechnąć, nie potrafił poczuć dumy z tego, co stworzył, co stworzyli. To była pierwsza smuga dymu na płonącym obrazie tego, co powinno być wieczne. Wiedział, że nadejdzie, ale nie spodziewał się tego jak bardzo przytłoczy go swoim przeraźliwym smutkiem, poczuciem opuszczenia. Nie mógł dłużej łudzić się, że ma do czego wracać.
Nogi poniosły go same. Krok za krokiem przemierzał odległość w kierunku tylnych drzwi, chłonąc spojrzeniem obraz nędzy i rozpaczy. Szczątki tego, co powinno być jego dumą. Co było nią przez wiele lat. Tylko po to, żeby teraz rozsypać się w pył i piach. Umrzeć, dając dzikiej przyrodzie odebrać to, co od zawsze do niej należało.
Nie było roślin, które tu pozostawił. Krzewów róż, królewskich różowych lilii, ziół leczniczych, kolorowych kwiatów. Tego wszystkiego, co niegdyś sprawiało, że jeszcze bardziej czuł się w tym miejscu jak w domu.
Wielu lat jego pracy, setek godzin spędzonych na klęczkach przy ziemi w palącym słońcu, odrywając się tylko po to, by spojrzeć przez ramię, dostrzegając znajomą sylwetkę i podnosząc się tylko po to, by po raz kolejny złapać ją w ramiona, odrywając się od tego, co robił. Żyjąc.
Potrafiąc tak po prostu wybuchnąć śmiechem, zrzucając z siebie kolejne ubrania, by praktycznie ześlizgnąć się stopami po piasku okrywającym strome zejście na wąską ukrytą plażę. Rzucając się wprost w lodowate fale, które teraz przyciągały jego wzrok, sprawiając, że zawieszał na nich posępne spojrzenie...
...wciąż jednak czując pod palcami ciepło, którego tam nie było. To bolało. Szczególnie, gdy stał tak w zimnie, w dalszym ciągu mając wrażenie, że gdyby tylko potrafił odpowiednio się wsłuchać to w zawodzącym ryku wiatru usłyszałby echo głosów.
Dostrzegłby cienie przemykających wspomnień przeszłości. Widma przyszłości, która nigdy nie miała nadejść, choć kiedyś był pewien, że nie będzie dla niego innej drogi. Nie chciał, żeby jakaś była. Trzymając w dłoniach wszystko, czego kiedykolwiek chciał, pragnął, potrzebował, nigdy nie powiedziałby, że sam to skruszy. Nie dopuszczał do siebie, że mógłby stracić to wszystko, co przesypało mu się przez palce niczym pył.
Zniszczył to, wypalił. Nie pozostało po tym nic prócz dawnych ech wspomnień a i one coraz bardziej rozmywały się na wietrze. Aż nie słyszał już nic prócz własnego urywanego bicia serca. Pustego, skutego lodem organu, który jeszcze jakimś cudem spełniał swoje podstawowe zadanie, choć Ambroise miał wrażenie, że sam dawno był zimnym trupem.
Umarł w wieku trzydziestu dwóch lat. Wyłącznie odwlekał własny pogrzeb. Z dnia na dzień o dzień. Po prostu wymykał się temu, co nieuniknione, łapiąc kolejny boleśnie ciężki wdech, bo musiał to zrobić. Miał jeszcze zbyt wiele do załatwienia. Jego rola się nie skończyła, przedstawienie nadal trwało, nawet jeśli sam od dawna nie znał scenariusza, gubiąc się i próbując improwizować wbrew własnej woli.
Sam nie dostrzegł, kiedy przeszedł obok tylnych drzwi, mimowolnie kierując się ku frontowi, jakby spodziewał się, że dzięki temu jeszcze przez chwilę odwlecze nieuniknione. Może nawet dostrzeże tam coś, czego nie widział już na tyłach? Kolejny cień własnych wspomnień?
Ale nie było tam nic. Nic, co mogłoby choć trochę go ukoić. Nic, co sprawiłoby, że poczułby się choć trochę mniej przytłoczony. Huśtawka bujała się na wietrze, krzywo kołysząc się z przodu w tył. Pordzewiałe łańcuchy trzeszczały na wietrze. Jedna z okiennic, ta sama co zawsze, ponownie wypadła z ramy. Opadła smętnie na zawiasach, uderzając o ścianę domu z głuchym łoskotem.
Wchodząc po schodkach, bezwiednie skierował się w jej stronę. Dotknął zimnego drewna, gładząc je palcami i mimowolnie chwytając brzeg, żeby spróbować wepchnąć ją na miejsce, nawet jeśli był to zbyteczny trud. Miała wypaść ponownie, tym razem zapewne już ostatecznie, chyba że ktoś inny...
...bo miał być ktoś inny. Kiedyś. Niedługo. Ktoś inny. Nie on. Już nigdy nie on.
Już był? Słyszał plotki. Nie był w stanie odciąć się od informacji. Chyba nawet nie próbował. Zamiast tego masochistycznie macerował się w bólu. Ponosił konsekwencje własnych uczynków. Bo przecież tak bardzo wierzył w branie odpowiedzialności za swoje czyny.
Sam podjął tę decyzję. Musiał z nią żyć, musiał z nią umierać. Dzień po dniu, godzina po godzinie. Sam nie wiedział, ile jeszcze. Lata? Najpewniej.
Zatrzymując się w progu zaczerpnął głęboki wdech, przesuwając ręką po spękanej farbie na drewnianej futrynie. Skłamałby przed samym sobą, gdyby powiedział, że sam nie wiedział, ile czasu minęło, odkąd zrobił to po raz ostatni. Odkąd jego dłoń dotknęła drzwi domu będącego niegdyś jego bezpiecznym miejscem.
Teraz pustym szkieletem, duchem przeszłości, jedynie skorupą budynku pozbawionego duszy. Dostrzegał to, nawet jeśli podświadomie pragnął zastać tu coś innego, na kilka krótkich sekund wstępując z powrotem w ciepłe światło wspomnień.
Wiedział. Pamiętał każdy dzień, każdą minutę, ruch wskazówek zegarka nieuchronnie przesuwającej się po tarczy skąpanej w pierwszych promieniach słońca.
Ostatnich, które były jeszcze w stanie ogrzać jego zziębnięte serce. Każdy kolejny poranek był szary, każdy następny dzień pusty. Tydzień za tygodniem, miesiąc po miesiącu.
Aż wreszcie musiał zawalczyć z tym, co teraz powoli zaczęło go przytłaczać, wypełniając go tą niechcianą, zdradziecką nostalgią, która wdarła się pod jego skórę wraz z kolejnym porywem wiatru. W miejscu, które kiedyś nazywał domem, teraz dominowała cisza i mrok.
Wiedział, że ten czas nadejdzie. To, że nie był gotowy, nie miało żadnego znaczenia. Nie mógł dłużej odwlekać ostateczności. Nie potrafił w dalszym ciągu zatrzymywać dla siebie namiastki tego, co przecież już dawno nie istniało.
Dzikie jeżyny dawno zarosły jego ogród, piękna metafora, piękna tragedia, zabijając wszystko, co niegdyś posadził tam przy pomocy własnych rąk - teraz zesztywniałych, chłodnych i spękanych. Powoli przesuwających się po drewnie, które zatrzeszczało pod jego palcami.
Wspomnienia znowu przetoczyły się przez umysł, na krótką chwilę przywołując tamte momenty, gdy z dumą szczerzył zęby, prezentując kolejną małą roślinkę. Martwą, przytłoczoną przez plątaninę kłujących kolców, pozbawioną kolorów innych niż zdradliwa, przytłaczająca zieleń pędów, których nigdy nie powinno tam być.
W końcu wyciągnął klucz z kieszeni, przesuwając go w zamku i z trudem popychając skrzypiące drzwi. Omiatając wzrokiem puste wnętrze. Drewnianą komódkę tuż przy wejściu, po której przesunął palcami, stawiając kolejne kroki.
Każde pomieszczenie skrywało echo życia, bezgłośny krzyk przeszłości, której milczące widmo zawisło w powietrzu niczym duszący półprzezroczysty woal. Nie było tu życia. Choć bardzo chciał je dostrzec, ostatni raz zanurzając się w ciepłe wnętrz i chłonąc atmosferę domu, jej tu nie było.
Nieważne, że bezwolnie skierował kroki do każdego pokoju, stając w drzwiach i dotykając futryny palcami w wyrazie pożegnania z przeszłością. Nie czuł się tu dłużej jak u siebie. Koperta w płaszczu ciążyła mu jak kamień, z którym mógłby rzucić się w odmęty wspomnień, tonąc w nich, gdyby tylko jeszcze bardziej sobie na to pozwolił.
Musiał wyjść. Przecierając oczy wierzchem dłoni, gwałtownie obrócił się na piętach, zdecydowanym krokiem opuszczając wnętrze sypialni i kierując kroki z powrotem do kuchni. To było miejsce, w którym powinien zatrzymać się już na samym początku, darując sobie zbyteczne rozrzewnienie.
Niemalże wyrwał plik papierów z przepastnej kieszeni po wewnętrznej stronie płaszcza. Specjalnie uszytej na okazję przechowywania w niej dokumentów, choć nigdy nie takich. To miał być jego dom. Od pierwszej chwili tamtego wczesnego lata, gdy wybrali się wspólnie do notariusza, pełni życia i tętniący szczęściem. Roześmiani, zakochani, młodzi.
Teraz był stary. Czuł się staro, stojąc tu pośrodku kuchni z kopertą w ręku. Z włosami poprzetykanymi białymi paskami, które pojawiły się w nich stanowczo zbyt szybko, za wcześnie. Z siateczką zmarszczek w kącikach smutnych oczu. Czołem również naznaczonym przez upływ czasu.
To był rok, czyż nie? Jedynie rok, który nawet w jego własnych oczach, w odbiciu w szafce kuchennej postarzał go niemalże o dekadę. Nie poznawał tego człowieka. Nie chciał go znać. Gardził nim, ale nie mógł nic poradzić na to, że musiał z nim żyć.
Ona nie musiała.
Teraz już ostatecznie mogąc ruszyć dalej, choć przecież już dawno to zrobiła. Nie potrzebowała jego pozwolenia. Ich drogi rozeszły się lata świetlne temu. Wybrał tę, która wykluczała dalsze wahanie. Ciężkim, bezwładnym ruchem odłożył kopertę na stół, wzdrygając się na głuchy dźwięk, który przetoczył się echem po opustoszałych pomieszczeniach.
Podpisał dokumenty. Oficjalnie przy tym samym magicznym urzędniku, który lata wstecz wręczył mu ten sam pęk kluczy, który teraz Ambroise odłożył tuż obok wypełnionych, podpisanych, poświadczonych kartek. Zrzekł się swoich praw własności. Ostatecznie oddawał ten dom, nie roszcząc sobie do niego żadnych praw, nie oczekując nic ponadto, by mogła wreszcie o nim zapomnieć.
Czekała ich tylko jedna wspólna misja. Jedno zadanie więcej. Jeśli będą mieli szczęście, być może uda mu się nawet nie musieć stamtąd wracać, oszczędzając im pożegnania twarzą w twarz. Podpisywanie dokumentów byłoby wtedy zbyteczne, ale przecież gdzieś tam w głębi duszy wcale nie chciał odchodzić. Nigdy nie chciał odchodzić.
A jednak to zrobił. Tak wtedy jak teraz. Sięgając ręką w kierunku kuchennego blatu i przesuwając palcami po leżącej tam książce. Ona również była zimna, okładkę pokrywał kurz. Ten sam, który zagarnął cały dom, osadzając się na każdej powierzchni.
Musiał stąd wyjść. Nie zostawić po sobie nic więcej. Żadnego innego śladu, żadnych słów nabazgranych na kartce. Tylko ciężką kopertę i klucze. Tylko serce, które ostatecznie pękło na kilka mroźnych kawałków, roztrzaskując się o podłogę, gdy zawinął się na pięcie, kilkoma susami pokonując drogę do tylnych drzwi i zatrzaskując je za sobą na głucho.
Nie mógł pozwolić sobie na to, żeby się obrócić, więc po prostu pognał przez wrzosowiska, stawiając długie, wyczerpujące go kroki, jakby gnało go same licho. A przecież ono już dawno z nim było. Nie zostawił go wcale za sobą, teleportując się z powrotem do miejsca, które również nie było jego domem.
Ambroise Greengrass nie miał już domu. Widma mają tylko pustkę, w której się snują. On miał swoje wrzosowiska w dwóch jedynych miejscach, które kiedyś były mu drogie.
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down