• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Poza schematem Wyspy Brytyjskie v
« Wstecz 1 2 3 4 5 … 10 Dalej »
[25.08.1972] The Road Not Taken || Ambroise & Geraldine

[25.08.1972] The Road Not Taken || Ambroise & Geraldine
Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#1
13.11.2024, 00:16  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 18.12.2024, 09:33 przez Baba Jaga.)  
adnotacja moderatora
Rozliczono - Geraldine Yaxley - osiągnięcie Badacz Tajemnic II
Rozliczono - Ambroise Greengrass - osiągnięcie Badacz Tajemnic I

Whitby, Piaskownica


Nie był na to gotowy, ale w tym tkwiła najboleśniejsza z prawd, czyż nie? Nigdy nie miał być na to gotowy. Nieważne, co robił. Jak bardzo usiłował o tym nie myśleć, wypierając z pamięci wszystko, co mogłoby sprawić, że znów ogarnie go to samo głębokie uczucie przytłoczenia.
Nigdy nie miał być dostatecznie gotowy, żeby pojawić się tutaj z lekkim sercem, łagodnie wspominając wszystkie chwile, które spędził w tym miejscu. Dając im odejść wraz z podmuchami porywistego wiatru szarpiącego poły jego płaszcza, wypuszczając je z dłoni tak jak powinien był to zrobić dawno temu.
Nie mógł. Nie potrafił.
Każde lato, długi weekend, jesienny poranek, wiosenne popołudnie, długi zimowy wieczór przed rozpalonym kominkiem. Dzień, godzinę, minutę. Wszystkie lata, kiedy to miejsce było namiastką ich domu.
Słońce dopiero co osiągnęło szczytowy punkt na nieboskłonie. Było pięknie. Jak dotąd na jasnobłękitnym niebie nie pojawiła się ani jedna chmurka a promienie słońca odbijały się w ciemnych falach morza na horyzoncie.
W oddali majaczyły kontury latarni morskiej, której jasne światło Ambroise znał tak dobrze, że nawet w tym momencie był w stanie przywołać niemalże żywe obrazy długich ciemnych nocy, gdy jej blask rozświetlał wnętrza pomieszczeń. Teraz nie świeciło, było na to zbyt wcześnie, jednak tamten rozbłysk mimowolnie pojawił się w jego pamięci.
Jak wszystko. Wszystko tutaj przywoływało wspomnienia.
Powolnym krokiem przemierzał wrzosowisko tak jak to robił setki razy wcześniej. Wracał do domu po raz ostatni, pozwalając sobie na to, by tak po prostu w milczeniu stawiać kolejne kroki, dając morskiemu wiatrowi szarpać połami jego cienkiego płaszcza, rozwiewając mu włosy i wdzierając się pod koszulę, pod którą i tak czuł chłód. Letnie słońce, choć tak pełne ciepłego blasku, nie było w stanie ogrzać jego wyziębionego wnętrza.
W jego sercu od dawna panowała mroźna zima, teraz goszcząc tam na stałe, skuwając go lodem i sprawiając, że z dnia na dzień czuł się coraz mniej jak on a bardziej jak widmo człowieka, którym niegdyś próbował być.
Trzymał się. Czemu to brzmiało jak wierutne kłamstwo? Zagryzał zęby, parł do przodu, gnany poczuciem obowiązku. Jakże mógłby inaczej?  Szczególnie teraz, gdy świat dookoła pogrążał się w coraz głębszym chaosie, nie pozwalając mu zapomnieć o tym, co jeszcze mu pozostało a co było zagrożone zniknięciem. Zupełnie tak, jakby wszystko, czego się kiedykolwiek dotykał było skazane na powolne wyniszczenie. Na ruinę.
Krok za krokiem, kolejne porywy wiatru szarpnięciem unosiły brzegi płaszcza Ambroisa, uderzając nim o jego nogi, jakby chciały dać mu do zrozumienia, że powinien się pospieszyć. Zostawanie tutaj było ostatnim, co przyniosłoby mu wyłącznie jeszcze więcej tego mroźnego chłodu powoli zagarniającego jego myśli, ciągnąc go w objęcia nostalgii. Nie powinien sobie na to pozwalać.
Zazwyczaj tego nie robił. Nie myślał, nie o tym. Nie w taki sposób. Dziś jednak, zatrzymując się na chwilę pośrodku wrzosowiska, spojrzał z narastającym smutkiem na zarośnięty ogród, który kiedyś tętnił życiem.
Powoli przeszedł przez prawie nieistniejącą już lukę w gęstym, zarośniętym żywopłocie, wchodząc na teren dawnego podwórka, domu. Nikt nie przycinał tych roślin od tak dawna, że nowe, nieuformowane gałęzie wzniosły się w kierunku nieba, kołysząc się powoli na wietrze. Wciąż pamiętał wyprawę po sadzonki magicznych krzewów, które teraz przerastały go co najmniej o dwie głowy. Nie widział jak wzrastają. Gdy odchodził dorastały mu do połowy piersi.
Nie mógł się uśmiechnąć, nie potrafił poczuć dumy z tego, co stworzył, co stworzyli. To była pierwsza smuga dymu na płonącym obrazie tego, co powinno być wieczne. Wiedział, że nadejdzie, ale nie spodziewał się tego jak bardzo przytłoczy go swoim przeraźliwym smutkiem, poczuciem opuszczenia. Nie mógł dłużej łudzić się, że ma do czego wracać.
Nogi poniosły go same. Krok za krokiem przemierzał odległość w kierunku tylnych drzwi, chłonąc spojrzeniem obraz nędzy i rozpaczy. Szczątki tego, co powinno być jego dumą. Co było nią przez wiele lat. Tylko po to, żeby teraz rozsypać się w pył i piach. Umrzeć, dając dzikiej przyrodzie odebrać to, co od zawsze do niej należało.
Nie było roślin, które tu pozostawił. Krzewów róż, królewskich różowych lilii, ziół leczniczych, kolorowych kwiatów. Tego wszystkiego, co niegdyś sprawiało, że jeszcze bardziej czuł się w tym miejscu jak w domu.
Wielu lat jego pracy, setek godzin spędzonych na klęczkach przy ziemi w palącym słońcu, odrywając się tylko po to, by spojrzeć przez ramię, dostrzegając znajomą sylwetkę i podnosząc się tylko po to, by po raz kolejny złapać ją w ramiona, odrywając się od tego, co robił. Żyjąc.
Potrafiąc tak po prostu wybuchnąć śmiechem, zrzucając z siebie kolejne ubrania, by praktycznie ześlizgnąć się stopami po piasku okrywającym strome zejście na wąską ukrytą plażę. Rzucając się wprost w lodowate fale, które teraz przyciągały jego wzrok, sprawiając, że zawieszał na nich posępne spojrzenie...
...wciąż jednak czując pod palcami ciepło, którego tam nie było. To bolało. Szczególnie, gdy stał tak w zimnie, w dalszym ciągu mając wrażenie, że gdyby tylko potrafił odpowiednio się wsłuchać to w zawodzącym ryku wiatru usłyszałby echo głosów.
Dostrzegłby cienie przemykających wspomnień przeszłości. Widma przyszłości, która nigdy nie miała nadejść, choć kiedyś był pewien, że nie będzie dla niego innej drogi. Nie chciał, żeby jakaś była. Trzymając w dłoniach wszystko, czego kiedykolwiek chciał, pragnął, potrzebował, nigdy nie powiedziałby, że sam to skruszy. Nie dopuszczał do siebie, że mógłby stracić to wszystko, co przesypało mu się przez palce niczym pył.
Zniszczył to, wypalił. Nie pozostało po tym nic prócz dawnych ech wspomnień a i one coraz bardziej rozmywały się na wietrze. Aż nie słyszał już nic prócz własnego urywanego bicia serca. Pustego, skutego lodem organu, który jeszcze jakimś cudem spełniał swoje podstawowe zadanie, choć Ambroise miał wrażenie, że sam dawno był zimnym trupem.
Umarł w wieku trzydziestu dwóch lat. Wyłącznie odwlekał własny pogrzeb. Z dnia na dzień o dzień. Po prostu wymykał się temu, co nieuniknione, łapiąc kolejny boleśnie ciężki wdech, bo musiał to zrobić. Miał jeszcze zbyt wiele do załatwienia. Jego rola się nie skończyła, przedstawienie nadal trwało, nawet jeśli sam od dawna nie znał scenariusza, gubiąc się i próbując improwizować wbrew własnej woli.
Sam nie dostrzegł, kiedy przeszedł obok tylnych drzwi, mimowolnie kierując się ku frontowi, jakby spodziewał się, że dzięki temu jeszcze przez chwilę odwlecze nieuniknione. Może nawet dostrzeże tam coś, czego nie widział już na tyłach? Kolejny cień własnych wspomnień?
Ale nie było tam nic. Nic, co mogłoby choć trochę go ukoić. Nic, co sprawiłoby, że poczułby się choć trochę mniej przytłoczony. Huśtawka bujała się na wietrze, krzywo kołysząc się z przodu w tył. Pordzewiałe łańcuchy trzeszczały na wietrze. Jedna z okiennic, ta sama co zawsze, ponownie wypadła z ramy. Opadła smętnie na zawiasach, uderzając o ścianę domu z głuchym łoskotem.
Wchodząc po schodkach, bezwiednie skierował się w jej stronę. Dotknął zimnego drewna, gładząc je palcami i mimowolnie chwytając brzeg, żeby spróbować wepchnąć ją na miejsce, nawet jeśli był to zbyteczny trud. Miała wypaść ponownie, tym razem zapewne już ostatecznie, chyba że ktoś inny...
...bo miał być ktoś inny. Kiedyś. Niedługo. Ktoś inny. Nie on. Już nigdy nie on.
Już był? Słyszał plotki. Nie był w stanie odciąć się od informacji. Chyba nawet nie próbował. Zamiast tego masochistycznie macerował się w bólu. Ponosił konsekwencje własnych uczynków. Bo przecież tak bardzo wierzył w branie odpowiedzialności za swoje czyny.
Sam podjął tę decyzję. Musiał z nią żyć, musiał z nią umierać. Dzień po dniu, godzina po godzinie. Sam nie wiedział, ile jeszcze. Lata? Najpewniej.

Zatrzymując się w progu zaczerpnął głęboki wdech, przesuwając ręką po spękanej farbie na drewnianej futrynie. Skłamałby przed samym sobą, gdyby powiedział, że sam nie wiedział, ile czasu minęło, odkąd zrobił to po raz ostatni. Odkąd jego dłoń dotknęła drzwi domu będącego niegdyś jego bezpiecznym miejscem.
Teraz pustym szkieletem, duchem przeszłości, jedynie skorupą budynku pozbawionego duszy. Dostrzegał to, nawet jeśli podświadomie pragnął zastać tu coś innego, na kilka krótkich sekund wstępując z powrotem w ciepłe światło wspomnień.
Wiedział. Pamiętał każdy dzień, każdą minutę, ruch wskazówek zegarka nieuchronnie przesuwającej się po tarczy skąpanej w pierwszych promieniach słońca.
Ostatnich, które były jeszcze w stanie ogrzać jego zziębnięte serce. Każdy kolejny poranek był szary, każdy następny dzień pusty. Tydzień za tygodniem, miesiąc po miesiącu.
Aż wreszcie musiał zawalczyć z tym, co teraz powoli zaczęło go przytłaczać, wypełniając go tą niechcianą, zdradziecką nostalgią, która wdarła się pod jego skórę wraz z kolejnym porywem wiatru. W miejscu, które kiedyś nazywał domem, teraz dominowała cisza i mrok.
Wiedział, że ten czas nadejdzie. To, że nie był gotowy, nie miało żadnego znaczenia. Nie mógł dłużej odwlekać ostateczności. Nie potrafił w dalszym ciągu zatrzymywać dla siebie namiastki tego, co przecież już dawno nie istniało.
Dzikie jeżyny dawno zarosły jego ogród, piękna metafora, piękna tragedia, zabijając wszystko, co niegdyś posadził tam przy pomocy własnych rąk - teraz zesztywniałych, chłodnych i spękanych. Powoli przesuwających się po drewnie, które zatrzeszczało pod jego palcami.
Wspomnienia znowu przetoczyły się przez umysł, na krótką chwilę przywołując tamte momenty, gdy z dumą szczerzył zęby, prezentując kolejną małą roślinkę. Martwą, przytłoczoną przez plątaninę kłujących kolców, pozbawioną kolorów innych niż zdradliwa, przytłaczająca zieleń pędów, których nigdy nie powinno tam być.
W końcu wyciągnął klucz z kieszeni, przesuwając go w zamku i z trudem popychając skrzypiące drzwi. Omiatając wzrokiem puste wnętrze. Drewnianą komódkę tuż przy wejściu, po której przesunął palcami, stawiając kolejne kroki.
Każde pomieszczenie skrywało echo życia, bezgłośny krzyk przeszłości, której milczące widmo zawisło w powietrzu niczym duszący półprzezroczysty woal. Nie było tu życia. Choć bardzo chciał je dostrzec, ostatni raz zanurzając się w ciepłe wnętrz i chłonąc atmosferę domu, jej tu nie było.
Nieważne, że bezwolnie skierował kroki do każdego pokoju, stając w drzwiach i dotykając futryny palcami w wyrazie pożegnania z przeszłością. Nie czuł się tu dłużej jak u siebie. Koperta w płaszczu ciążyła mu jak kamień, z którym mógłby rzucić się w odmęty wspomnień, tonąc w nich, gdyby tylko jeszcze bardziej sobie na to pozwolił.
Musiał wyjść. Przecierając oczy wierzchem dłoni, gwałtownie obrócił się na piętach, zdecydowanym krokiem opuszczając wnętrze sypialni i kierując kroki z powrotem do kuchni. To było miejsce, w którym powinien zatrzymać się już na samym początku, darując sobie zbyteczne rozrzewnienie.
Niemalże wyrwał plik papierów z przepastnej kieszeni po wewnętrznej stronie płaszcza. Specjalnie uszytej na okazję przechowywania w niej dokumentów, choć nigdy nie takich. To miał być jego dom. Od pierwszej chwili tamtego wczesnego lata, gdy wybrali się wspólnie do notariusza, pełni życia i tętniący szczęściem. Roześmiani, zakochani, młodzi.
Teraz był stary. Czuł się staro, stojąc tu pośrodku kuchni z kopertą w ręku. Z włosami poprzetykanymi białymi paskami, które pojawiły się w nich stanowczo zbyt szybko, za wcześnie. Z siateczką zmarszczek w kącikach smutnych oczu. Czołem również naznaczonym przez upływ czasu.
To był rok, czyż nie? Jedynie rok, który nawet w jego własnych oczach, w odbiciu w szafce kuchennej postarzał go niemalże o dekadę. Nie poznawał tego człowieka. Nie chciał go znać. Gardził nim, ale nie mógł nic poradzić na to, że musiał z nim żyć.
Ona nie musiała.
Teraz już ostatecznie mogąc ruszyć dalej, choć przecież już dawno to zrobiła. Nie potrzebowała jego pozwolenia. Ich drogi rozeszły się lata świetlne temu. Wybrał tę, która wykluczała dalsze wahanie. Ciężkim, bezwładnym ruchem odłożył kopertę na stół, wzdrygając się na głuchy dźwięk, który przetoczył się echem po opustoszałych pomieszczeniach.
Podpisał dokumenty. Oficjalnie przy tym samym magicznym urzędniku, który lata wstecz wręczył mu ten sam pęk kluczy, który teraz Ambroise odłożył tuż obok wypełnionych, podpisanych, poświadczonych kartek. Zrzekł się swoich praw własności. Ostatecznie oddawał ten dom, nie roszcząc sobie do niego żadnych praw, nie oczekując nic ponadto, by mogła wreszcie o nim zapomnieć.
Czekała ich tylko jedna wspólna misja. Jedno zadanie więcej. Jeśli będą mieli szczęście, być może uda mu się nawet nie musieć stamtąd wracać, oszczędzając im pożegnania twarzą w twarz. Podpisywanie dokumentów byłoby wtedy zbyteczne, ale przecież gdzieś tam w głębi duszy wcale nie chciał odchodzić. Nigdy nie chciał odchodzić.
A jednak to zrobił. Tak wtedy jak teraz. Sięgając ręką w kierunku kuchennego blatu i przesuwając palcami po leżącej tam książce. Ona również była zimna, okładkę pokrywał kurz. Ten sam, który zagarnął cały dom, osadzając się na każdej powierzchni.
Musiał stąd wyjść. Nie zostawić po sobie nic więcej. Żadnego innego śladu, żadnych słów nabazgranych na kartce. Tylko ciężką kopertę i klucze. Tylko serce, które ostatecznie pękło na kilka mroźnych kawałków, roztrzaskując się o podłogę, gdy zawinął się na pięcie, kilkoma susami pokonując drogę do tylnych drzwi i zatrzaskując je za sobą na głucho.
Nie mógł pozwolić sobie na to, żeby się obrócić, więc po prostu pognał przez wrzosowiska, stawiając długie, wyczerpujące go kroki, jakby gnało go same licho. A przecież ono już dawno z nim było. Nie zostawił go wcale za sobą, teleportując się z powrotem do miejsca, które również nie było jego domem.
Ambroise Greengrass nie miał już domu. Widma mają tylko pustkę, w której się snują. On miał swoje wrzosowiska w dwóch jedynych miejscach, które kiedyś były mu drogie.

Postać opuszcza sesję


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#2
14.11.2024, 00:49  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 14.11.2024, 00:51 przez Geraldine Yaxley.)  
26.08.1972

Wieczór był. Był jakiś. Próbowała, żeby jej życie było jakieś. Czy jej to wychodziło? Nie do końca, nie miała pojęcia, raczej nie. Wydawało jej się, że utonęła już dawno temu, że gorzej być nie może, jednak ciągle jakby brodziła jeszcze głębiej. Nie spodziewała się, że może być, aż tak źle, nie ma sensu jednak mówić nigdy, bo to zawsze łączyło się z tym samym, zawsze przynosiło jeszcze gorsze.

Próbowała organizować sobie życie, starała się szukać wrażeń, emocji, ludzi, którzy byliby w stanie znaczyć dla niej cokolwiek. Tyle, że były to nic nie znaczące substytuty, które prędzej, czy później miały zostać odrzucone w kąt. Niczym niepotrzebne zabawki. Wiedziała, że nie powinna, nie mogła w ten sposób ich traktować, ale po prostu próbowała poczuć się lepiej, sama ze sobą, wypełnić pustkę, tyle, że była ona chyba za bardzo głęboka. Starała się, uśmiechała, pojawiała się w różnych miejscach, była najlepszą wersją siebie, taką, jakiej nikt nie znał, tyle, że to nie była ona. Jej już dawno zabrakło. Grała, próbowała udowodnić, że jest dobrze, że jest szczęśliwa, że wszystko u niej w porządku, a czuła, że zaczyna jej brakować powietrza, że jeszcze moment i po prostu się udusi. Przepadnie w nicości i nikt, ani nic nie będzie w stanie jej pomóc. Zatracała się. We wszystkim co znała, szukała na siłę kogoś, kto okazałby jej choć odrobinę zainteresowania, tylko, że to nie było to, czego potrzebowała. To nie był on. On już dawno zniknął z jej życia. Zostawił ją samą sobie, porzucił, a ona nie mogła sobie z tym poradzić. Autodestrukcja była najłatwiejszą metodą, chciała czuć, wszystko najlepiej cały otaczający ją świat, tyle, że to nie przynosiło żadnych efektów, nic, nie czuła nic poza pustką, która pojawiła się wtedy, gdy postanowił się od niej uwolnić. Najwyraźniej na to zasługiwała, nie była nikomu do niczego potrzebna, nie dało się z nią żyć. Powinna się z tym pogodzić już dawno temu. Dlaczego w ogóle chociaż przez moment sądziła, że jest inaczej, że ktoś może zobaczyć w niej coś więcej? To przyniosło tylko i wyłącznie rozczarowanie. Powinna do tego przywyknąć, nie była niczym więcej niż tylko i wyłącznie rozczarowaniem. Przynosiła je wszystkim, na którym jej choć trochę zależało. Co najgorsze - zdawała sobie z tego sprawę. Nie było dla niej nadziei, chociaż mogło wydawać się, że było inaczej, próbowała znaleźć coś, kogoś, ale to nie miało żadnego sensu. Nie miała oporów przed tym, żeby stwierdzić, że Thomas też jest tylko tymczasową opcją, którą zamierzała zaraz porzucić, bo nie był nim, nie był tym, któremu oddała duszę i serce, a który postanowił ją opuścić. Potrzebowała jednak przez chwilę, krótką chwilę znaleźć namiastkę tego, co miała kiedyś. To było bezsensowne, właściwie nie przynosiło żadnych efektów, ale czuła, chociaż przez moment, a może wcale nie czuła, tylko to sobie wmawiała? Nie była już niczego pewna.

Jak to się stało, że właściwie trafiła do Piaskownicy? Tak, była na plaży, bawili się razem, kiedy zaczęło wschodzić słońce stwierdziła, że musi gdzieś zniknąć, trafić do miejsca, w którym nie była od dawna. Tak właściwie, to sama nie pamiętała, kiedy ostatnio się tutaj pojawiła. Nie była tu sama. Nie była tu od roku, a może więcej? Wolała nie wiedzieć ile czasu minęło, od kiedy zaczęła spadać po równi pochyłej na sam dół. Końca jednak nie było widać, z każdym dniem znajdowała się coraz bliżej dna, jak głęboko wyląduje? Nie miała pojęcia, przyjdzie jej najwyraźniej poznać te niezbadane odmęty, czy tego chciała, czy nie. Nie chciała, wiedziała, że to nie jest droga, próbowała znaleźć rozwiązanie, ale ono nie istniało. Nie kiedy nie było go obok niej, kiedy czuła, że część jej duszy znajduje się gdzieś indziej i nie chce mieć z nią niczego wspólnego. To bolało, był to ból najgorszy ze wszystkich, jakie przyszło jej przeżyć. Tym bardziej, że miała to wszystko, miała to we własnych rękach i straciła pewnego, wiosennego poranka. Nie spodziewała się, uderzyło to w nią niczym obuch. Odebrał jej, odebrał im, chociaż czy było to właściwie ich, skoro tak łatwo z tego zrezygował? Może od zawsze to było tylko jej, w podświadomości, nieprawdziwe? Nadal nie mogła tego przetrawić, nie umiała, mimo, że minął już ponad rok, długi rok, nadłuższy w jej życiu, jakby trwał co najmniej dekadę, a może i więcej. Rok pełen zła, rok który wolałaby zapomnieć, a musiała w tym wszystkim trwać i żyć, jakoś żyć, ale co to właściwie było za życie. Puste, nijakie, szare, pozbawione kolorów. Nie chciała tego, nie umiała się pogodzić z tym, jak ono teraz wyglądało, ale właściwie to nie miała na to żadnego wpływu. Ta bezradność ją niszczyła, pozbawiała duszę kolejnych kawałków, próbowała jakoś sobie z tym radzić, ale jakoś nigdy nie było dla niej wystarczające. Chciała czegoś więcej, właściwie juz to miała, przez wiele lat, nie potrafiła przywyknąć więc do tej rzeczywistości, to nie było życie, które by sobie wybrała. Nie tego chciała, musiała jednak zaakceptować to, że nie miała na to wpływu. On zdecydował, on z niej zrezygnował, on postanowił, że wyrzucą te siedem lat w pizdu i nic z tego nie będzie, jakby wcale nic nie znaczyły. To bolało, rozszarpało jej serce na milion drobnych kawałków. Musiała jednak żyć, chociaż po co? Jaki to życie miało sens, skoro go w nim nie było? Kiedyś nie umiała sobie tego wyobrazić, teraz oddychała, jej serce biło mimo tego, że on był gdzieś indziej.

Nadleciala tutaj od strony wrzosowiska, tego, które najpiękniej wyglądało jesienią. Uwielbiała tutaj wracać we wrześniu, aby móc napawać się tym widokiem. Wyglądało jak fioloetowe morze, w którym zdarzało im się zatapiać, nasycać sobą, a później wracać do rzeczywistości. Miała wiele wspomnieć związanych z tym miejscem, tych dobrych i tych złych, ale było to ich miejsce, dlatego go unikała. Myślała, że skoro się tutaj nie pojawiała, to jest jeszcze szansa na to, że wrócą do tego co było. Minęło jednak dużo czasu, wypadałoby sprawdzić, czy chatka jeszcze stała, tym razem pojawiła się tu jednak bez niego, pierwszy raz, co oznaczało, że koniec był nieunikniony, że do niego doszło, już dawno, tylko teraz musiała to zaakceptować.

Oparła miotłę jak zawsze, o ścianę tuż przy drzwiach wejściowych, zwróciła uwagę na to, że znajdują się na niej ślady po tym, jak robiła to w przeszłości. Nigdy nie była delikatna, często demonstrowała w ten sposób swoją irytację, gdy jej dzień nie do końca szedł po jej myśli. Huśtawka kołysała się na wietrze, czas jej nie zaszkodził, przynajmniej nie na pierwszy rzut oka. Dziwne, okiennica, która miała tendencje do tego, aby wypadać z ramy tym razem wydawała się być na swoim miejscu, nie zdarzało się to często, może ten ostatni raz wystarczył, aby już na zawsze w nim pozostała? Może wiedziała, że nie będzie jej miał kto ponownie naprawić, czy przedmioty, rzeczy, w ogóle mogły wyczuwać to, co się wydarzy, czy był to zbieg okoliczności.

Nie weszła jednak od razu do środka, rzuciła okiem na morze, które było dzisiaj wyjątkowo spokojnie, niebo było różowe, jakby malował je Monet, całkiem malownicze, więc tak miał wyglądać jej koniec, ich koniec? Ciężko było uwierzyć, że mogło być tak pięknie, kiedy kończył się jej świat. Ich koniec nastąpił już dawno temu, powinna się z tym pogodzić, tyle, że dopiero dzisiaj to do niej docierało. Nie było już odwrotu, nie kiedy zjawiła się tutaj sama. Nie chciała iść na tył domu, nie chciała widzieć tego, jak wyglądał ogród. Roise spędzał tam godziny, dbał o niego. Nie miała zamiaru mierzyć się z tym, co się z nim stało. Nie była na to gotowa, nie chciała tego zaakceptować. Mogła się oszukiwać, że ruszyła do przodu, gówno prawda, nadal w tym tkwiła, mimo tych ludzi, których próbowała się chwytać, ciągnąć ze sobą na dno. Nigdy się z tym nie pogodziła.

Musiała wejść do środka, przekręciła klucz w drzwiach, nacisnęła klamkę i znalazła się w domu. Tym, który wzbudzał w niej wiele wspomnień, kojarzył jej się z ich wspólną wizją przyszłości, wtedy miała jeszcze nadzieję, teraz nie było jej w niej już wcale. Pustka. Poczuła pustkę, gdy znalazła się w środku. Nie było go tutaj, więc powinna się tego spodziewać, jej dom był tam, gdzie znajdował się Ambroise, to nie były te puste ściany, zdecydowanie. Przemierzała kolejne pomieszczenia, zatrzymywała się na chwilę w każdym z nich, skupiając się na tych pozytywnych wspomnieniach, które miała związane z tym miejscem. Było ich wiele, tyle, czy to wystarczało? Nie. Potrzebowała czegoś więcej. Wszystko wyglądało tak, jak wtedy, gdy byli tutaj ostatni raz, tyle, że rzeczy przykryte były dosyć grubą warstwą kurzu, dostrzegła koc rzucony przez oparcie kanapy w salonie, jakby nigdy nic, jakby ktoś miał tu jeszcze wrócić. Tyle, że to wszystko już nie wróci. Była tutaj sama. Nic nie było jak dawniej. Dom był pusty, jej świat był pusty, była duchem spacerującym po ruinach tego, co udało im się wspólnie stworzyć. To bolało. Rozdrapała ranę, która powinna była się zabliźnić, jednak to się nie wydarzyło, otworzyła się ponownie. Znowu zaczęła krwawić, a najgorsze było to, że ostatnio znowu go spotkała, zupełnie bez sensu zaangażował się w jej sprawy, ostatni raz, co jeśli ona nie chciała, żeby to był ostatni raz? Nie mogła go jednak prosić o to, żeby wrócił. Miała swój honor, nie mogła sobie pozwolić na coś takiego, mimo, że czuła, że to byłoby to, czego potrzebowała. Musiała się pogodzić z tym, że tak teraz miało wyglądać jej życie, w sumie to nieżycie, egzystencja, próbowała przetrwać, nic więcej, nie było dla niej już żadnej nadziei.

Trafiła w końcu do kuchni, nie umiała wymazać z pamięci jego widoku w tym pomieszczeniu, właściwie ono należało do niego. Ona mu w nim tylko towarzyszyła, od czasu do czasu, przyglądała się, jak tworzył tu te swoje eliskiry, czy przygotowywał im jedzenie. Spędzili w tym miejscu wiele godzin, wiele tygodni, nawet miesiące, szczególnie pod koniec. To był ich azyl, bezpieczne miejsce, ich dom, który razem zbudowali. Teraz była tu sama, to nie było to samo. Brakowało jej w powietrzu jego zapachu, otwarte książki na jednej, czy drugiej szafce przypominały o tym, że tu bywał, że kiedyś pojawiał się w tym miejscu.

W końcu dostrzegła coś, dokumenty, chuj wie co, podeszła bliżej, żeby zobaczyć, co właściwie zauważyła. Wstrzymała oddech, gdy zaczęła czytać to, co jej zostawił. Pozbył się Piaskownicy, tak samo jak pozbył się jej ze swojego życia. Poczuła ból, który zaczął przeszywać jej serce. Faktycznie została z tym sama, jakoś nie cieszyła się z tego powodu, nie chciała tu wracać, nie chciała bywac tu sama. Od zawsze to miejsce należało do nich. Razem je kupili, razem je remontowali, razem budowali tu swój własny, mały świat. Runął. To już nie było to.

Nie cieszyło jej to wcale. Nie chciała tutaj bywać sama, nie chciała zagrzebywać tego, co udało im się razem osiągnąć, ale chyba nie było już odwrotu. Skreślił ją, skreślił ich, porzucił to miejsce, zrezygnował z niego. Zostawił to jej. Co ona właściwie mogła z tym zrobić? Nie zamierzała wracać tu sama, to nie miało najmniejszego sensu. Widziała, że kurz nie zdążył jeszcze osiąść na tych nieszczęsnych dokumentach, musiał być tu niedawno, to była świeża decyzja, dlaczego teraz postanowił to zrobić? Dlaczego teraz chciał faktycznie zrezygnować z tego wszystkiego? Bolało ją serce, bolała ją dusza, nie chciała się na to zgodzić, ale nie miała już wyboru, papiery zostały podpisane, zresztą porzucił ją ponad rok temu. Nie było już nadziei.

Nie chciała tu zostać, musiała wyjść, zaczerpnąć powietrza, żyć, jakoś żyć. Odetchnąć, bo czuła, że zaraz zabraknie jej tlenu, że jeszcze chwila i nie zdoła się podnieść. To był ostateczny cios, który świadczył to tym, że nie było już co zbierać. Została z tym sama. Musiała stąd uciec, nie chciała pogodzić się z myślą, że nigdy już go tutaj nie zastanie, zawsze wydawał jej się być poniekąd przywiązany do Piaskownicy, tak jak i ona. Teraz... teraz została tu sama, właściwie to była już sama od dawna, nie miała nikogo, żadnego oparcia, nie było niczego. Prędzej, czy później zatraci się w tym wszystkim i przepadnie, może tak było lepiej, przynajmniej nikogo nie pociągnie ze sobą, najwyraźniej tak właśnie miało być. Nie była warta tego, żeby ktokolwiek istniał w jej życiu, chaos wszystko pochłonie, czyż nie?

Wzięła więc tylko te dokumenty, po czym w pośpiechu opuściła dom, ich dom, który teraz należał tylko do niej. Nie było nic więcej, tylko ona i jej strach, jej życie, jej niepokój. Złapała swoją miotłę i ze łzami w oczach wbiła się w powietrze. Zniknęła, nie wiedziała, kiedy tu wróci i czy w ogóle tu wróci, chociaż to miejsce od teraz należało tylko do niej, ale to nie było to, czego chciała, bo to miał być ich dom na zawsze, ale może nic nie trwało na zawsze?


Koniec sesji
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek:
Podsumowanie aktywności: Geraldine Yaxley (2082), Ambroise Greengrass (2118)




  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa