- Na plażę. Nad morze. Wyrzucę cię prosto do wody. Do tych twoich magicznych ryb, które na pewno gdzieś tam są - z przekąsem luźno zacytował te zapewnienia, które słyszał już niemalże od dwóch lat i co?
Ani razu jeszcze nie widzieli tego, co Ambroise uparcie nazywał magicznymi rybami, choć miało swoją znacznie bardziej właściwą nazwę. Tyle, że jej nie pamiętam. Nawet nie próbował jej pamiętać.
Tak jak jego najmilsza, raczej też nie mógł się doczekać czegoś, co niechybnie go czekało. Wykładu, nieważne jak krótkiego, o tych wszystkich morskich i oceanicznych, jeziornych, sadzawkowych, strumykowych, akwariowych i cholera wie jakich jeszcze stworzeniach, które dało się określić jako magiczne ryby. A także tego, że powinien być zdecydowanie bardziej precyzyjny i choćby nawet próbować udawać, że czegokolwiek się uczy.
Szczególnie, że ona próbowała to robić. Wykonywała swoje jodełki, sosenki, małe pokraczne wzory ludowe. Jeszcze nie tworzyła dębów, ale to była tylko kwestia czasu. Roise musiał wpierw sam wpaść na to, w jaki sposób upleść ten dąb, żeby później spróbować wkręcić ją, że to rzeczywisty element pierwszej pomocy. Teraz to już na pewno zamierzał to zrobić.
- Sale od eliksirów były znacznie bardziej pilnowane. Kwestia składników, które tam były. Tego, że niektórzy mogliby się przypadkowo powysadzać. Takie tam - przelotnie machnął ręką, po prostu takie tam, bo nie sądził, żeby chciała znać przesadnie dużo szczegółów. - Możliwe, że w twoich latach łazienka Marty stała się bardziej oblegana, ale w moich całe szczęście dało się tam cokolwiek robić - stwierdził w ramach takiego tam kompromisu.
Mógł dopuścić myśl, że jego roczniki były po prostu bardziej terytorialne i dopiero kiedy zniknęły ze szkoły hierarchia zaczęła się zmieniać. Żadna inna opcja nie wchodziła w grę. W innym razie nie udałoby mu się tam uwarzyć tylu eliksirów, ile wyszło spod jego ręki. Zarówno w ramach eksperymentów jak i sprzedawania gotowców na zaliczenia, które później taki delikwent mógł ze sobą zabrać i podmienić w odpowiednim momencie.
- Wiedzieli? - Nieznacznie uniósł brwi, kręcąc głową.
No, bo przecież wystarczyło rzucić kilka zaklęć i odpowiednio doprowadzić się do porządku, prawda? Ewentualnie umieć sprzedać dobrą bajerę o samotnym treningu czy czymś takim. A bajerantem, jak sam wspomniał, był wyjątkowym. Wybitnym, niezaprzeczalnym.
- Nie tam, nie połowę i nie tylko swój rocznik - wyszczerzył zęby w czarującym uśmiechu, jednocześnie prowokując ją spojrzeniem, gdy upił kolejny łyk alkoholu. - Nie mów mi, że byłaś cnotką, kochanie. W to akurat nie uwierzę. Na opinię pracuje się latami - przypomniał uprzejmie.
Choć w rzeczywistości wcale nie chciał wnikać w meandry jej szkolnych przygód. Zupełnie tak jak ona zapewne nie chciała w tego. Przeszłość powinni pozostawić w przeszłości. Zaś przyszłość rysowała się całkiem interesująco. Prowokacyjnie. Podobało mu się to.
- Jeszcze będziesz mnie błagać o pocałunki - odparł bez mrugnięcia okiem, rzecz jasna, że to ona miała tu przegrać.
On potrafił stanowczo się usrać. Nawet jeśli to oznaczało kolejne dni wewnętrznego piekiełka, palących spojrzeń zawieszanych na jej dekolcie, przełykania śliny i zaciskania dłoni. Jeżeli robili z tego wyzwanie, to Greengrass nie zamierzał być tym, kto pęknie. W żadnym wypadku.
- W twoich ramionach, w twoich udach, w tobie opleciony twoimi nogami. Każda możliwość będzie wyśmienita - zapewnił gładko, moment później odruchowo prychając na bezsens, który usłyszał. - Czyli naprawdę byłaś cnotką niewydymką, kochanie? Niezwykłe. Tym bardziej... ...takich rzeczy się nie zapomina - kląsnął językiem.
No, bawiło go to. Nie mógł powiedzieć, że nie. Cała ta rozmowa o Hogwarcie całkiem go bawiła, nawet jeśli minęło wiele lat odkąd opuścili tamte progi.
- To chyba faktycznie była zima - zmarszczył brwi starając się wrócić myślami do tamtego momentu, skoro oczekiwała od niego jakichś szczegółów. - Okno było otwarte, śnieg leżał na zewnętrznym parapecie. Mogło tak być. To całkiem możliwe - przyznał z zastanowieniem, bardzo powoli kiwając głową, w dalszym ciągu zbyt zamyślony, żeby zwrócić uwagę na ton czy minę swojej dziewczyny.
Jego wzrok był skierowany ku ciemnej lnianej koszuli, którą Ambroise usiłował coraz skuteczniej porozpinać, wyginając przy tym kąciki ust w grymasie pełnym niezadowolenia z powolności tego procesu. Starał się włożyć na siebie coś, co pozwoliłoby mu nie musieć korzystać z niechcianej pomocy, ale w tym momencie mógłby psioczyć ile wlezie na te małe elementy. Jeszcze rano dały się zgrabnie pozapinać. Teraz ślizgały mu się w palcach.
- W czasach Hogwartu raczej nie częstowałem szlugami byle kogo. To był towar deficytowy - odmruknął w skupieniu, przygryzając język i wystawiając jego koniuszek w bok na wargę; palce w dalszym ciągu usiłowały poradzić sobie z guzikami. - Ale tak? Ponownie, to może być całkiem możliwe? - Stwierdził z początku bez przekonania, jednakże po kilku sekundach wyraźniej kiwnął głową. - Właściwie to tak. To musiało być coś na tej zasadzie. Pamiętam, że mała pinda dostała potem opierdol razem ze mną. Między innymi za palenie, za które chwilę wcześniej sama na mnie najeżdżała - znowu przygryzł język, jeszcze raz kiwnął głową i dopowiedział. - McGonagall jednak miała wtedy czuja. Albo to Marta po nią poleciała. Nigdy się tego nie dowiedziałem.
Zresztą nigdy nie pytał, prawda? To nie był jego pierwszy ani ostatni szlaban. Zresztą nawet z pannicą, o której wspominał Geraldine, kwitując informację wzruszeniem ramion. Nawet nie podniósł wzroku. Za mocno skupiał się na tym, żeby zdjąć tę cholerną koszulę. Tak jak Rina w przypadku jodełki, tak i on teraz zaczął robić się sfrustrowany.
- Mówiłem, że była jakaś wyższa - mruknął do niej, wreszcie rozpinając cztery guziki na raz i oddychając głęboko.
Kolejne miały już pójść znacznie szybciej. Szczególnie, że nie zamierzał spocząć na laurach tylko od razu zabrał się do roboty, ledwo rejestrując ruch ze strony dziewczyny dopóki nie poczuł jak prześlizgują się po dolnej części jego koszuli. Dostrzegł ruch i poluzowanie dolnego guzika. Mimowolnie uniósł głowę, posyłając jej bezwiednie naburmuszone spojrzenie, ale nie komentując tego, że zaczęła mu pomagać.
Jednocześnie słysząc pytanie uniósł rękę, zatrzymując ją w powietrzu w geście wskazującym na to, że w pierwszej chwili chciał uporać się ze zbędnym elementem garderoby. Dopiero później z odpowiedziami na pytania.
Zresztą dokładnie tak się stało. Mniej więcej gdzieś w połowie (gdyby miał być szczery to proporcje wyglądały zgoła inaczej) musnął palcami dłonie Geraldine, zsuwając z siebie koszulę i unosząc wzrok. Na trochę zbyt długo, by było to przypadkiem, zatrzymał spojrzenie na jej oczach.
- W porządku. Przysuń się do mnie jeszcze trochę - polecił, kiwając palcem na swoją dziewczynę, w dalszym ciągu nie do końca dowierzając w to, co padło przed chwilą - połóż na mnie ręce. Gdziekolwiek na odsłoniętej skórze na brzuchu albo klatce piersiowej. Nie musisz być delikatna. Wytrzymam - zapewnił ją powoli, pokrzepiająco. - Chcę, żebyś położyła tam nacisk. Przesuń ręce, wybadaj skórę, wyczuj mięśnie i powiedz mi, gdzie wbiłabyś mi nóż, gdybym poprosił cię o to, żebyś mnie zraniła, upuściła mi sporo krwi, ale mnie nie wykrwawiła. Nie masz możliwości wbić mi nic w udo, zresztą lepiej nie ruszajmy okolic tętnicy drugi raz w historii. Musisz uderzać wysoko. Chcesz mi upuścić krew, skołować mnie, pozbawić przytomności od jej utraty, ale nie zabić.
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down