• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Poza schematem Retrospekcje i sny v
« Wstecz 1 2 3 4 5 … 14 Dalej »
[30/31.10.1969] Echa dawnych obietnic || Ambroise & Geraldine

[30/31.10.1969] Echa dawnych obietnic || Ambroise & Geraldine
Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#11
22.11.2024, 10:21  ✶  
Opcja z tym, że Colette mogłaby stąd tak po prostu spierdolić, teleportować się z nadbrzeżnego magazynu i nie stanowić już zupełnie żadnego zagrożenia była równie przesadnie optymistyczna co całkowicie niemożliwa. Znał tę żmiję. To, że przez ostatnie lata kryła się za plecami Sonny'ego dosyć skutecznie udając niewiniątko i osobę, która zupełnie nie wiedziała co robi, nie posiadając żadnych umiejętności radzenia sobie w kryzysowej sytuacji nie oznaczało nic ponad to, że próbowała tym okręcić sobie Marlowa wokół palca i to małego, najmniejszego.
Wystarczyło, że skinęła paluszkiem i zazwyczaj poważny, całkiem groźny mężczyzna stawał się potulnym barankiem. Z kogoś kto twardą ręką oraz zdecydowanymi posunięciami wyrobił sobie względnie korzystną, choć najwidoczniej niezbyt stabilną pozycję w hierarchii, Leta była w stanie zrobić kompletnego zaślepionego idiotę. Kogoś kto najwidoczniej całkiem zapomniał o dbaniu o własny interes w inny sposób niż ona mogła to dla niego zrobić.
Znane, wielokrotnie powtarzane prawdy zatarły się w obliczu ładnych oczu i długich trzepoczących rzęs. A także zdecydowanie godnej podziwu cierpliwości, bo była z tym człowiekiem praktycznie przez trzy, jeśli nie cztery lata zanim ewidentnie przeszła jej ta miłość i postanowiła coś z tym zrobić. Jak najbardziej skutecznie, głęboko wzięła sobie do serca dopóki śmierć nas nie rozłączy. Tu również trzeba byłoby oddać jej honor, gdyby kiedykolwiek jakiś miała.
Oczywiście nie to, że Ambroise był specjalistą i praktykiem w dziedzinie honoru. Godności owszem, natomiast honor był dla niego czymś już nie do końca mającym sens w otoczeniu, w którym się obracał. Zarówno oficjalnie jak i w takich sytuacjach jak ta. Honor zabijał, godność nie. Unoszenie się tym pierwszym zazwyczaj prowadziło głównie ku przykrym konsekwencjom.
Teraz mieli tego bardzo popisowy pokaz, nieprawdaż?
Kolejne coraz bardziej popisowe zaklęcia z hukiem leciały w jego stronę rzucone przez człowieka, którego nie był w stanie rozpoznać. Nawet wtedy, kiedy gęsty, mokry mrok magazynu rozjaśniał kilkusekundowy błysk. Wiedział o nim tyle, co nic. To, że był wielki jak góra lodowa, wyjątkowo wściekły i bardziej zawzięty niż można byłoby się spodziewać.
Greengrass nie miał nawet najmniejszych szans na to, żeby w którymkolwiek momencie przejść w ofensywę. Wszystko, co robił było czysto defensywne. Nie miał pojęcia, czemu zareagował w ten sposób i wybrał technikę, którą raczej nigdy specjalnie się nie posługiwał.
Był typem człowieka, który raczej nie krył się za tarczami i nie bawił się w odbijańca. No, chyba że tak można było określić rzucanie zaklęciem w zaklęcie, wywołanie zetknięcia się dwóch fal energii, doprowadzenia do jeszcze większego huku, mocniejszego rozbłysku światła i rozproszenia jednej klątwy drugą.
Nie miał czasu, aby zastanawiać się nad swoją nieplanowaną reakcją. Natomiast to nie oznaczało, że nie był nią skrajnie zaskoczony przez ułamek sekundy, w którym zorientował się, że przechodząc w instynktowną defensywę pozbawił się możliwości kontrataku przynajmniej do czasu, gdy jego przeciwnik nie zmęczy się machaniem różdżką i nie da mu ułamka sekundy potrzebnego na zmianę techniki.
Minęło całkiem sporo czasu odkąd po raz ostatni znalazł się w podobnej sytuacji. Właściwie to nie był w stanie przywołać momentu, w którym tak bardzo dał dupy. W dodatku możliwe, że Leta zniknęła, ale z pewnością nie rozpłynęła się w powietrzu na stałe. Prędzej niż później miała wyskoczyć z mroku jak pajac z pudełka.
Tyle tylko, że w tym wypadku to Greengrass czuł się jak ten pajac. Debil, idiota działający nazbyt zachowawczo, bo co? Bo chciał wrócić do domu? Bo wcale nie planował się napierdalać tej nocy? Popisał się szczytem idiotyzmu, bo ewidentnie był tu jedynym człowiekiem, który nie miał takiego zamiaru.
Zaklęcia świszczały w powietrzu i choć całkiem sprawnie je odbijał, to miał wrażenie, że zaraz da się zapędzić w kozi róg. W dodatku w dalszym ciągu musząc uważać na drugą osobę, która niechybnie znajdowała się w pomieszczeniu.
Z tym, że rzucając w jego oponenta zaklęciami? Coś mu cholernie nie grało, ale gdy niespodziewany drugi czar niemalże zbił czarodzieja z planszy, na nieszczęście tylko wybijając go z równowagi, Ambroise choć zaskoczony, tym razem instynktownie przeszedł w swoją typową zaciętą ofensywę.
Z tym, że od czwartej strony również błysnęło zaklęcie, odbijając się od skrzyni z solą i rozwalając ją w drobne drewniane szczątki.
Może tego nie powiedział, ale...
...co do kurwy?


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#12
22.11.2024, 12:50  ✶  

Geraldine spodziewała się tego, że kobieta może nagle wyłonić się z ciemności, dlatego też póki co trzymała się ściany, żeby przypadkiem nie zaszła jej od tyłu. Cień był jej sprzymierzeńcem. Póki co padło z jej strony ledwie kilka zaklęć i właściwie nikt nie mógł dokładnie wiedzieć, gdzie się znajduje. To była jej przewaga, z której powinna korzystać. Nie zamierzała pozwolić, aby Ambroisowi spadł tutaj chociaż jeden włos z głowy, już ona się o to postara. Już ona udowodni tej czarownicy, że nie ma pojęcia, z kim właściwie postanowiła zadrzeć. Tak, teraz unosiła się dumą, nie mogła pozwolić na to, by jej ukochanemu stała się krzywda. Szczególnie, że tamci nie grali czysto, nie, żeby ona unosiła się honorem, bo przecież pojawiła się tutaj znikąd, nagle po prostu dołączyła do tej nierównej walki. Na pewno się nie spodziewali, że jest tu ktoś jeszcze, zresztą sam Roise pewnie będzie zdziwiony, gdy ją zobaczy, ale tym będzie się martwić później.

Dobrze, że to dziwne uczucie się pojawiło, że się przebudziła, postanowiła wyjść z ciepłego łóżka i znaleźć się tutaj, bo tamci najwyraźniej nie potrafili znieść odmowy, nie rozumieli sugestii o tym, że mają się wycofać, zdecydowanie potrzebowali innego sposobu na przemówienie im do rozsądku. Już ona się postara o to, aby dotarło do nich to, co miał im do powiedzenia Roise. Może nie taka powinna być jej rola, w ogóle nie miało jej tutaj być, nie miała jednak problemu z tym, aby włączyć się do walki, ani chwili zawahania - wiedziała co musi robić, co było słuszne. Nie zamierzała się nawet na moment zatrzymywać.

Rozglądała się uważnie w poszukiwaniu drobniejszej sylwetki, mężczyzny trudno było nie zauważyć, bo był większy i od niej i od Roisa, co nie zdarzało się często.

Kątem oka zauważyła ruch, i lecące w powietrzu zaklęcie z innej strony niż te, które leciały w stronę jej ukochanego wcześniej, skłoniło ją to do działania, chciała dorwać tę czarownicę i udowodnić jej że popełniła błąd. Tak, nie widziała innej możliwości.

Ruszyła się do przodu, w końcu mogli ją dostrzec, nie szukała spojrzenia swojego chłopaka, bo aktualnie nie miała zamiaru na niego patrzeć, wiedziała, co dostrzegłaby w jego oczach - byłoby to najpewniej rozczarowanie i chciała się z tym zmierzyć później, nie teraz, to nie był odpowiedni moment. Musieli jakoś pozbyć się towarzystwa i wtedy będą mogli przejść do swoich dramatów.

Skupiona była na czarowaniu kolejnych zaklęć, rzucała nimi jedno za drugim i szła przed siebie, aby zbliżyć się do tej drobniejszej od siebie czarownicy. Umykała, (a przynajmniej próbowała to robić) zwinnymi ruchami przed zaklęciami latającymi w powietrzu, trochę jakby tańczyła nad ziemią, lata trenowania szermierki wprawiły ją w tym tańcu. Potrafiła się poruszać naprawdę zwinnie, kiedy tylko tego chciała.

- Wypierdalaj stąd suko. - Wysyczała jeszcze przez zęby, gdy zbliżyła się odpowiednio blisko kobiety, która nie potrafiła zrozumieć tego, co zostało jej powiedziane wcześniej.

Nie miała pojęcia, czy łatwo się jej pozbędzie, czarownica wydawała się być mocno zdeterminowana, aby osiągnąć swój cel, ale Yaxleyówna również była uparta, tego nie można jej było odmówić. Nie wiedziała na ile może sobie pozwolić, nie zamierzała jej skrzywdzić za bardzo, chociaż z drugiej strony może powinna? Może właśnie tak wypadało zadziałać. Chciała zranić Roisa, co jeśli zechce to zrobić jeszcze raz? Nie musiała szukać kolejnych argumentów, ten jeden był wystarczającym, aby sięgnęła po swój sztylet. Tak, zdecydowanie wolała korzystać z noży podczas walki. Złapała go wyjątkowo w prawą rękę, bo w lewej trzymała różdżkę, nie był to więc taki pewny chwyt jak zazwyczaj. Przypomniała sobie, co mówił Roise, gdzie powinna celować, aby upuścić krwi, ale jej nie zabić, wbrew pozorom lekcje, których jej udzielił na coś mogły się przydać.

Kolejne zaklęcie przeleciało jej tuż obok twarzy, przez co oczy jej zapłonęły, była wkurwiona, bardzo wkurwiona, nie zamierzała pozwalać na to, aby tamta po raz kolejny ją zaskoczyła. Machnęła różdżką, chcąc ograniczyć jej ruchy, zatrzymać ją w miejscu, aby za chwilę mogła do niej podejść i wbić jej w klatkę piersiową swój srebrny sztylet, tak - bardzo chciała to zrobić, była pełna złości i gniewu.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#13
22.11.2024, 19:19  ✶  
Ambroise teoretycznie mógł się spodziewać, że ten moment nadejdzie. Od wielu lat wydawało mu się, że skutecznie wymyka się konieczności wciągnięcia Geraldiny głębiej w interesy, które postanowił (a miał jakiś wybór?) robić w dalszym ciągu, nawet pomimo tamtego marcowego potknięcia. Nie mógł ani tak właściwie nie chciał się z tego wycofać. Po prostu ograniczył konieczność mieszania się w najmniej potrzebne akcje. Do minimum zredukował wszelkie ciekawe, interesujące, ale jednocześnie absurdalnie ryzykowne układy.
Między innymi dokładnie takie jak ten, który odrzucił chwilę temu, choć od samego początku nie był do niego przekonany. Tak czy siak by go nie przyjął. Kwestia tego, że przez lata zaczął odrobinę zmieniać własne priorytety, patrząc na wszystko w szerszym zakresie niż z perspektywy czubka swojego nosa była nie do zaprzeczenia.
Starał się być godnym zaufania towarzyszem życiowym kogoś, kto zdecydowanie nie zasługiwał na kolejne dramatyczne sceny i powtórkę tego, co wydarzyło się późną zimą zeszłego roku. Roise usiłował być lepszym człowiekiem. Wartościowym, wspierającym chłopakiem. Partnerem, na którego zawsze mogła liczyć, nawet wtedy kiedy wszystko zaczynało się komplikować.
Był w stanie bez słowa stanąć po stronie swojej dziewczyny, również w tych chwilach, w których los nie był po ich stronie a fakty nakazywały postąpić przeciwnie. Nie musiał kierować się chłodną logiką.
Ba. Gdy chodziło o nią, potrafił zacięcie kłócić się, że szare jest białe a białe to kremowy. A zdecydowanie nie był daltonistą, pracując z eliksirami, przy których minimalna różnica w kolorze mogła mieć kardynalne znaczenie.
Oczywiście później w domowej przestrzeni wzdychał głośno, unosił wzrok w kierunku sufitu, ostentacyjnie kręcił głową, nie miarkował się w komentarzach, ale takie były fakty. Na zewnątrz stanowili jeden wspólny front, nawet jeśli czasami był to front burzowy.
I nawet, jeżeli wewnątrz również potrafili ścierać się ze sobą niczym fale powietrza tuż przed tą burzą. Zwłaszcza wtedy tuż po tamtym wypadku, kiedy musiał raz po raz dawać Rinie do zrozumienia, że nie zamierza odpuścić. Nie chciał jej w tej przestrzeni swojego życia. Nie przez to, że nie mógłby jej zaufać.
Tak, byliby razem świetni, przecież miał na to dowody wszędzie indziej. Z uwagi na to, co wielokrotnie mu powtarzano. To, co sprowadziło marny koniec na Marlowa. Nie wątpił, że nigdy nie doszłoby między nimi do czegoś takiego, ale istniało jeszcze to drugie ryzyko.
Nie zamierzał go podejmować. Nawet dla własnej wygody. Szczególnie nie dla widzimisię jego ukochanej. Zostawiał jej kartki ze szczątkowymi informacjami albo mówił o swoich planach. Co prawda nigdy nie pisząc ani nie wspominając wprost, co i gdzie, i z kim, i kiedy - zbyt duża ilość informacji sprzyjałaby szansom na to, że któregoś dnia stanie się...
...no właśnie. Dokładnie to, co się stało.
Zazgrzytałby zębami, gdyby mógł. Najpewniej posłał bardzo błyszczące, cholernie ciskające gromami spojrzenie w stronę Geraldine. Nie był w stanie stwierdzić, bo nie miał ku temu możliwości. Z pewnością po pierwszym szoku, jaki przepłynął przez jego twarz, całe szczęście zasłoniętą, po prostu się wkurwił. Zirytował, zawiódł, rozdrażnił na tyle, że kolejne zaklęcie, które rzucił miało okazję idealnie trafić w jego przeciwnika.
Z tym, że tamten nic sobie z tego nie zrobił, bo jednocześnie ktoś osłonił go tarczą.
Leta.
Tym razem to była Leta.
Nie miał czasu obserwować tego, co działo się między kobietami, które mierzyły się ze sobą w zdecydowanie bardziej finezyjnej walce. Wystarczyło, że dostrzegał sposób, w jaki obie się poruszały, jakby jednocześnie próbowały nie zetknąć się ze sobą w zabójczym tańcu.
Nie potrzebował na to patrzeć, aby zdawać sobie sprawę z tego, że to równie wyrównana, lecz dużo bardziej płynna, niemalże wyrafinowana walka. Coś znacznie bardziej wysublimowanego, pewien rodzaj eteryczności nie pasującej do morderczych intencji niż to, w czym on sam mierzył się z człowiekiem górą.
Nawet dostrzegając twarde, toporne rysy twarzy przeciwnika nie miał zielonego pojęcia, kim jest ten człowiek. Wydawało mu się, że zna niemalże wszystkich czarodziejów działających w tej samej niszy, którą on parał się od kilkunastu lat. Jednakże nie tym razem. Wzrost i postura najpewniej biznesowego (a może też życiowego, skoro Sonny wypadł z gry) partnera Lety mogły sugerować jakieś domieszki krwi olbrzyma, jeśli nie bycie nim w jednej drugiej. Pół olbrzymem, pół skurwielem.
Za to całkiem szybkim jak na swoją wagę. Poruszał się siłą rozpędu napierając jak taran, zmuszał Ambroisa do szeregu szybkich ruchów w bok, poniekąd także do manewrowania wokół siebie nawzajem, jednak nie w żadnym wprawnym tańcu. Daleko było im do czegoś, co robiły kobiety. Raz jeden, raz drugi napierał do przodu, rzucając w przeciwnika gradem zaklęć.
Za każdym razem odbijanych kontrą, która wystrzeliwała na boki wywołując jeszcze większy zamęt w magazynie. Strzelały skrzynki, sól rozsypywała się na podłogę, kartki papieru wzlatywały w górę i opadały w strzępach. Z sufitu huknęła lampa rozdzielając ich na chwilę, gdy szkło odbiło się od brudnego, zaśmieconego betonu pokrytego warstwą czegoś smolistego a ostre odłamki rozbryzgły się dookoła.
Wymiana zaklęć trwała przybierając na sile. Zaś te były cholernie wyrównane. Trudno byłoby, aby nie były, skoro walczył z kimś o tych samych technikach. Lawirował wokół przeciwnika, w którymś momencie zbliżając się do Yaxleyówny na tyle, żeby nie obracając ku niej głowy móc syknąć wściekle.
- Co do kurwy? - Nie oczekiwał odpowiedzi, oczekiwał natomiast czegoś zupełnie innego, szczególnie że nie wyglądało na to, żeby jakoś wyjątkowo wychodziło im to, co robili do tej pory.
Jasne, udawało im się wychodzić bez szwanku, utrzymać gardę, odbijać i ciskać zaklęciami, ale bez rewelacji i zdecydowanie bez osiągnięcia jakiejkolwiek przewagi prócz tej z początku, gdy jego Najmilsza postanowiła być tak Miła i zaangażować się w całą sytuację.
Jakoś nie poprawiało mu humoru to, że najpewniej, zdecydowanie ratując mu tym dupę.
- Podmianka - brał Żmiję. W zamian oddawał Grubego.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#14
22.11.2024, 23:08  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 23.11.2024, 00:31 przez Geraldine Yaxley.)  

To musiało się wydarzyć i tak naprawdę długo trzymała się od tych jego interesów z daleka. Nawet wtedy gdy wrócił do domu ledwie żywy nie udało jej się z niego nic wyciągnąć, nie nalegała, nie chciała kolejnych kłótni. Zazwyczaj rozmowy o sprawach związanych z Nokturem nie kończyły się zbyt dobrze, właściwie to był chyba jedyny temat na który nie do końca umieli rozmawiać. Ustalili coś kiedyś, co miało działać, ale nie do końca tak było, nawet jeśli mu wydawało się inaczej. Ona nie była zadowolona z tego układu, nawet nie udawała, że jest. Faktycznie ostatnio raczej nie było momentu, w którym wydawałoby się jej, że coś jest nie tak, widocznie Roise starał się tak jak i ona dokładniej wybierać zlecenia, nie wątpiła w jego intencje, tyle, że dzisiaj, dzisiaj coś jej się nie podobało. Przebudziła się w środku nocy i wiedziała, że powinna być gdzieś indziej, czuła, że to może być ten moment, w którym faktycznie będzie jej potrzebował. Nie musiała się nad tym długo zastanawiać, po prostu podążyła za przerzuciem. Miała zamiar tylko sprawdzić, czy wszystko jest w porządku i z początku przecież tak to wyglądało, gotowa była wrócić do domu. Tyle, że okazało się, że to dziwne uczucie jednak jej nie myliło, bardzo dobrze się stało, że się tutaj znalazła, że mogła mu pomóc.

Wiedziała, że nie będzie z tego szczególnie zadowolony, ale gotowa była się zmierzyć z jego złością, cóż, przynajmniej wyjdzie stąd żywy i w jednym kawałku. No, nie mogła być właściwie pewna, że nic im się nie stanie, ale mieli większe szanse w walce, kiedy robili to razem. Szczególnie, że przeciwników było dwóch i wcale nie byli słabi, wręcz przeciwnie, miała wrażenie, że szanse mogą być wyrównane, co wcale jej się nie podobało. Wolała nie myśleć o tym, co mogłoby się stać, gdyby Roise miał się mierzyć z nimi w pojedynkę, na szczęście była tu, ze swoją różdżką i sztyletem. Gotowa skrzywidzić każdego, kto będzie chciał im stanąć na drodze.

Nie spoglądała na Ambroisa, wiedziała, że nie jest zadowolony z tego, co zobaczył, to nie było nic, czego by się nie spodziewała. Miała też świadomość, że tutaj muszą działać razem, zresztą przypominały jej o tym zaklęcia, które co chwila padały w ich stronę, nie mieli czasu na złość, to nie był odpowiedni moment, aby oblewać się pomyjami. Zajmą się tym w domu, była tego pewna, na pewno nie ominie jej reprymenda, która średnio ją obchodziła. Mógł jej zacząć pierdolić o zaufaniu, ale nie zamierzała dłużej tego wysłuchiwać.

Zaczęło się robić naprawdę chaotycznie. Pękały skrzynki, lampy, robił się tu niezły burdel. Tyle, że walka wydawała się wcale nie postępować. Atakowała kobietę i odpierała jej ataki, a ona robiła to samo. Trudno jej było walczyć z kimś, kto sięgał po podobną technikę do tej jej, wkurwiała się niemiłosiernie, że nie jest w stanie raz, a dobrze jej przypierdolić. Nie znosiła, gdy walka, aż tak rozciągała się w czasie. Z magicznymi bestiami szło jej zdecydowanie szybciej.

Kilka razy spojrzała w stronę swojego chłopaka, żeby sprawdzić, jak jemu szło, ewentualnie wesprzeć go jednym, lub dwoma zaklęciami rzuconymi w pośpiechu z troski o to, aby ten wielki typ nie zrobił mu krzywdy. Naprawdę był ogromny, wydawało jej się, że wyczuwa w nim krew olbrzyma, a przynajmniej o tym wspominały jej zmysły, te, które odziedziczyła po rodzinie ojca. Nie miała pojęcia skąd się to brało, ale potrafiła stwierdzić, czy ktoś miał w swojej krwi coś nietypowego. Cóż, Yaxleyowie od pokoleń polowali na magiczne bestie, to zapewne przez to.

W końcu jakimś cudem, znalazła się blisko Roisa, wiedziała, że jest tuż obok. Tak, jak się spodziewała - nie był szczególnie zadowolony z tego, że się tutaj pojawiła. Cóż, jego strata, gdyby miał inne podejście, to mogliby jeszcze miło wspominać to starcie, kiedy już stąd wyjdą, gdy uda im się pokonać przeciwników. Nastawiała się jednak na kolejną pogadankę na temat tego, że zachowała się nieodpowiedzialnie, że nie panowała nad swoimi emocjami i całą resztę tych podobnych wysrywów.

- Też się cieszę, że cię widzę. - Odburknęła jeszcze do niego, gdzieś między tym, jak rzucała jedno zaklęcie, a drugie. Oczywiście, że nie mógł bardziej się wysilić, tylko przywitał ją kurwą. Czego więcej mogłaby się po nim spodziewać w tej chwili.

Nie musiał jej dwa razy powtarzać, gdy tylko się odezwał odwróciła się, aby zająć jego miejsce, w zamian zostawiła mu do zabawy to babsko które okropnie ją irytowało, niech teraz on spróbuje się nią zająć.

To wcale nie był taki głupi pomysł, może teraz uda im się zyskać jakąś przewagę, chociaż cóż, Gruby, Gruby okazał się być naprawdę wielki. Kiedy stanęła tuż przed nim wiedziała, że jej zmysły się nie pomyliły, on musiał mieć w sobie krew olbrzyma. Wiedziała, że zrobienie mu krzywdy wcale nie będzie takie proste, skóra ludzi, którzy byli z nimi spokrewnieni była grubsza od tej zwyczajnej, musiała celować w miejsca, gdzie była najcieńsza, nie było to jedyne, co ich charakteryzowało - olbrzymy były też zdecydowanie głupsze, to akurat mogła wykorzystać.

Wolała się do niego za bardzo nie zbliżać, ale wiedziała, że to może być konieczne. W jej głowie pojawił się pomysł, całkiem prosty chciała odwrócić jego uwagę, a później sięgnąć po sztylet i wbić mu go pod kolanem, tam skóra powinna jej na to pozwolić.

Zaczęła więc machać różdżką, jeszcze szybciej niż wcześniej, słowa inkantacji w pośpiechu opuszczały jej usta, ale to miało go tylko zmylić, w między czasie wyczarowała wokół siebie kopułę, która miała ją ochronić przed ewentualnym atakiem i pobiegła bardzo szybko przed siebie. Na pewno się zdziwił, bo to raczej nie było normalne zachowanie, nikt normalny nie zamierzał wbiec w olbrzyma. Tyle, że gdy znalazła się odpowiednio blisko wykonała coś podobnego do piruetu, aby go minąć i wtedy wbić mu ten nieszczęsny sztylet pod kolano. Nawet nie zakładała, że jej się nie uda, bo była od niego zdecydowanie szybsza, Gruby był Gruby i poruszał się jak słoń w składzie porcelany, więc to wcale nie było takie trudne. Szybki ruch, najpierw jedna noga, później druga noga, aż w końcu olbrzym padł jak kłoda.

Była tak zajęta swoim przeciwnikiem, że nie dostrzegła tego, co działo się obok. Dopiero kiedy tamten wylądował na ziemi zauważyła, że Roise pozbył się żmii, ona również leżała na ziemi, nieruchomo. Najwyżej wymiana przeciwników okazała się być całkiem słusznym rozwiązaniem. Zbliżyła się w końcu do swojego ukochanego, złapała go za rękę, żeby wyjść z tego nieszczęsnego magazynu, czy tego chciał czy nie. - W domu... - Dodała tylko, była zmęczona, jeśli się będzie z nim miała kłócić to tylko tam.


Koniec sesji
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek:
Podsumowanie aktywności: Geraldine Yaxley (5125), Ambroise Greengrass (6103)


Strony (2): « Wstecz 1 2


  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa