• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Poza schematem Retrospekcje i sny v
« Wstecz 1 2 3 4 5 … 14 Dalej »
[31.07.1967] Fear makes the horse bigger than he is | Geraldine & Ambroise

[31.07.1967] Fear makes the horse bigger than he is | Geraldine & Ambroise
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#1
25.11.2024, 20:20  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 13.09.2025, 23:28 przez Król Likaon.)  
adnotacja moderatora
Rozliczono - Ambroise Greengrass - osiągnięcie Badacz Tajemnic I
Rozliczono - Geraldine Yaxley - osiągnięcie Badacz Tajemnic IV

Był sam środek lata, słońce prażyło okropnie, na niebie nie było ani jednej chmurki. Góry, zazwyczaj otulone chłodnym wiatrem, teraz lśniły w pełnym blasku. Powietrze było ciepłe i wilgotne, a szczyty gór otulone lekką mgłą, ukrywały się przed upałem. Ścieżki w dolinach były suche, a woda w strumieniach płynęła powoli, jakby starała się schować przed letnim żarem.

Pojawili się w Snowdonii, bo obiecała rodzicom, że wreszcie ich odwiedzą, nie zamierzała tutaj zostać podczas sabatu, zdecydowanie wolała, żeby z Ambroisem znaleźli się nad morzem, więc wyciągnęła go w góry dzień wcześniej. Lubiła pojawić się tutaj raz na jakiś czas, było to miejsce z którego pochodziła, w którym spędziła dzieciństwo, w okolicznych lasach uczyła się polować. Miała do niego pewien sentyment, ale od dawna nie uważała go za swój dom.

Nie zamierzała marnować czasu i spędzać tego dnia w rezydencji. Pogoda przecież była przepiękna, rzadko kiedy zdarzało się, aby w tym miejscu aż tak bardzo sprzyjała, zresztą podejrzewała, że za kilka godzin wszystko się zmieni, pojawi się wiatr, jakaś letnia burza, można było wyczuć w atmosferze to specyficzne, stojące powietrze charakterystyczne dla tego momentu przed oberwaniem chmury.

Chciała zaprowadzić Roisa nad jezioro (tak, to jezioro w którym prawie zabiła ją kelpie), nie miała do niego żadnych uprzedzeń, nie zraziła się do tego miejsca. Zresztą z tego co wiedziała, to ojciec zabił to stworzenie, które zrobiło jej krzywdę, gdy tylko zobaczył co się jej przytrafiło. Trochę żałowała , że załatwił te bestię, bo chętnie by jej się sama odwdzięczyła pięknym za nadobne, gdy już wstała na nogi. Cóż, Gerard ją uprzedził, bardzo łatwo było się domyślić po kim Geraldine miała swój uroczy charakter.

Szli więc przed siebie, złapała go pod rękę, uśmiech nie schodził jej z twarzy. Całkiem gładko poszła jej dzisiaj pogadanka z matką, miała wrażenie, że odkąd zaczęła pojawiać się tu z Ambroisem jako swoim chłopakiem, była w stosunku do niej mniej uszczypliwa, a może jej się tylko wydawało, nie, na pewno coś w tym było. Bez mniejszego problemu udało im się wymknąć z rezydencji, musieli tylko obiecać, że będą się pilnować i wrócą na obiad w miarę punktualnie, cóż nawet jeśli im się to nie uda, to trudno, jakoś wytłumaczą się Jen.

Zbliżali się już do jeziora, mogli dostrzec z daleka jego taflę, niemalże idealną, niewzruszoną wiatrem, promienie słońca odbijały się w niej na wszystkie strony. Był to całkiem malowniczy widok. Istna sielanka.

- Masz chęć się zamoczyć, czy nie dzisiaj? - Zapytała swojego chłopaka, gdy zbliżyli się do brzegu jeziora, sama pewnie chętnie by do niego weszła z racji na ten gorąc, czuła bowiem, że sukienka zaczęła jej się kleić do ciała.

Ledwie jednak się odezwała coś poruszyło się w okolicznych krzakach, odruchowo odwróciła się, żeby zobaczyć, co lub kto tym razem postanowiło ich zaskoczyć, właściwie nie musiała tego robić, bo zwierzę wbiegło tuż przed nich. Zwierzę zarżało głośno, ale zatrzymało się przed nimi.

Musiał to być jeden z koni z ich rodzinnej stajni, podejrzewała, że któryś z koni ojca, nie była szczególnie zadowolona z tego, że powinna go teraz łapać, ale nie mogła też zostawić go sobie samopas, kto wie, czy coś w lesie nie będzie chciało go zeżreć.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#2
25.11.2024, 22:19  ✶  
Było naprawdę przyjemnie ciepło. Słońce oświetlało taflę okolicznego jeziora, drzewa rzucały długie cienie na trawnik. Szum wody i śpiew ptaków tworzyły idealną atmosferę wyłącznie upiększając otaczającą ich scenerię.
Aż trudno było uwierzyć, że w tych samych odmętach jeszcze kilka lat wcześniej czyhało niebezpieczeństwo, z którym oboje zawalczyli pewnego popołudnia. Każde na swój sposób, każde z osobna, ale poniekąd wciąż wspólnie, nawet jeśli wtedy nie byli zbyt skłonni do współpracy.
Teraz byli tu ponownie w zupełnie innych okolicznościach. Nie pierwszy raz zresztą, ale tego dnia było tu szczególnie malowniczo. Wręcz idealna pogoda na to, żeby spędzić ją na zewnątrz, być może nawet trochę przeciągając wspólny spacer, choć w przeciwieństwie do Geraldine, Ambroise szanował obiadowe godziny w domu Yaxleyówny. Odkąd zaczęli się ze sobą spotykać, starał się być niemalże idealnym chłopakiem, wyśmienitym czystokrwistym kawalerem, o którym nie można było powiedzieć złego słowa.
Nawet przy tym, że już podczas pierwszego oficjalnego spotkania wymknął się ze swoją dziewczyną na górę do biblioteki, zdecydowanie nie czytając z nią tam poezji. Co było raczej dostrzegalne, gdy wrócili na resztę wspólnego czasu, później stosunkowo szybko zbierając się do mieszkania, o którym wprost błyskawicznie wydali się, że tak właściwie to je już wspólnie dzielą.
Nie warto było pytać czy to zostało odnotowane, czy umknęło ich gospodarzom. W istocie nijak ich chyba nie dotknęło, nie zostało poruszone na głos a od jakiegoś czasu wszelka korespondencja ze strony Gerarda czy Jennifer była do niego kierowana właśnie na Horyzontalną. Jeśli miałby być szczery to pierwszy raz chyba tydzień po tamtej wizycie.
No cóż. Ambroise jakoś niespecjalnie przejmował się tą drobną niezręcznością, jaką najwidoczniej wszyscy dyskretnie ominęli. Kolejna wizyta przebiegła w naprawdę dobrej atmosferze. Następna tak samo. Właśnie to już na sam koniec tej drugiej mimowolnie przeciągnęli ją w trzecią, bo warunki atmosferyczne utrudniły im teleportację i musieli wrócić do rezydencji.
Pijąc wpierw herbatę z prądem na rozgrzewkę a do północy również nieludzkie ilości bimbru, po którym może tego nie przyznał na głos, ale zdychał cały następny dzień. Spędzony, na jego nieszczęście, nad wyraz aktywnie. Nie znano tu pojęcia litości. To zdecydowanie był w stanie stwierdzić, gdy wlókł się noga za nogą za resztą domowników.
Później niechętnie reagował na ofertę powrotu do Snowdonii. Rzecz jasna nie powiedział tego wprost, po prostu znajdował kolejne wymówki a jako uzdrowiciel miał ich całkiem sporo. To było niezmiernie dogodne i trwało całkiem sporo czasu, dopóki jego wybranka najwyraźniej nie uznała, że w ich domu też przestawano respektować pojęcie litości.
Całe szczęście pogoda była na tyle piękna, że mogli wymknąć się na zewnątrz, dając znać, że wrócą w okolicach obiadu. Dał się złapać pod rękę i pociągnąć w nieokreślonym kierunku. Po prostu maszerował obok swojej dziewczyny. Był w całkiem dobrym, wręcz wyśmienity nastrój.
Uśmiechy, żarty i swobodna rozmowa wypełniały ich wspólną chwilę, stwarzając niespieszny klimat radosnego zanurzenia w naturze, może również w lśniącym jeziorze... ...bardzo prawdopodobnie w sobie nawzajem?
Mieli dostatecznie dużo czasu na kąpiel w przyjemnie chłodnej wodzie i wszystko później, po czym zapewne ponownie będą zmuszeni trochę się ochłodzić, no ale to akurat ani trochę mu nie przeszkadzało. Szczególnie przy sposobie, w jaki sukienka Geraldine opinała się wokół jej ciała. Otworzył już usta, kiedy coś zaszurało w okolicy.
Spojrzenie Roisa przeniosło się w kierunku zarośli lokalizując te, w których coś bez wątpienia zaczęło się poruszać. Z początku były to wyłącznie jakieś ciemne kształty, kołyszące się w rytmie wiatru, toteż Roise w pierwszym momencie nie zwrócił na to większej uwagi. Jednakże kilka sekund później jego uwagę przykuł intensywny zapach, który wypełnił powietrze. Coś, co powinno zaciekawić, wywołało w nim lekkie podejrzenie. Śmierdziało stodołą. Nie, nie stodołą a stajnią.
Ja pierdolę.
Jak na zawołanie z niskiej leszczyny wyłoniło się ogromne, niezwykle majestatyczne, kurewskie stworzenie. Koń. Piękny, wysoki, lecz zupełnie nieproszony w tej idyllicznej scenerii.
Greengrassowi serce momentalnie podeszło do gardła. Zdążył zauważyć, że jego dziewczyna zatrzymała się, intensywnie nad czymś myśląc, chyba chcąc zbliżyć się do konia, ale on zareagował zupełnie inaczej. Z sercem bijącym jak szalone zrobił dwa kroki w odwrotną stronę - wycofując się i napinając wszystkie mięśnie.
Dla niego koń nie był majestatycznym przyjacielem człowieka, lecz potworem wyjętym z najgorszego koszmaru.
Co prawda wcześniej pewnie zmierzał w kierunku jeziora, dowcipkując, ale moment, w którym jego wzrok natknęli się na to niecodzienne zjawisko, zrujnował wszystkie jego wcześniejsze przekonania i plany.
Nienawidził świni, nienawidził krów, nienawidził gryfów, hipogryfów, testrali, owiec, kóz, ale przede wszystkim nienawidził koni. Zwykłych, najzwyklejszych.
Niby to o bydle mówiono, że ma ludzkie oczy, jednakże to właśnie te końskie - te, które teraz się w niego wpatrywały były zdecydowanie najgorsze. Nie mógł oderwać od nich wzroku. Wpatrywał się prosto w nie, łypiąc na stworzenie, które prawie na pewno odwzajemniało jego wszelką niechęć.
Nawet przez chwilę nie spojrzał w kierunku Geraldine. Po prostu zastygł w miejscu niemalże jak uderzony Drętwotą albo na pograniczu spetryfikowania. Zamurowało go. Puls mu przyspieszył a serce szarpnęło się wewnątrz już nie klatki piersiowej a właśnie tego gardła, jakby zamierzało za chwilę stamtąd wyskoczyć.
W jednej chwili zapomniał, że potrafi chodzić. Zrobił te trzy kroki w tył i tyle. W momentach paniki, jakie przecież nieczęsto go dotykały, jego ciało reagowało w sposób, którego sam nigdy nie był w stanie przewidzieć. Czuł jak adrenalina zaczyna krążyć mu w żyłach, jak nogi wreszcie się ruszają, chcą same obrócić się na pięcie, ale niewidzialny łańcuch coraz ciaśniej oplata mu kostki.
Poza tym przecież wiedział, że instynktowna ucieczka wyglądałaby bardziej zabawnie niż sensownie, więc po prostu przystanął w połowie ruchu, próbując zrozumieć, co ten czterokopytny potwór z wyłupiastymi oczami i masywną sylwetką w ogóle robi w promieniu niecałych dwóch metrów od jego osobistej strefy komfortu. Nie miał stajni czy coś? No kurwa.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#3
25.11.2024, 23:11  ✶  

Nie spodziewała się, że ktoś lub coś przerwie im ten krótki spacer. Jasne, okoliczne lasy były pełne dzikiej zwierzyny, ale raczej musiała jej szukać w ich głębi, pojawiały się przy jeziorze wieczorami, kiedy nie można tu było spotkać żywego ducha. Przez chwilę myślała, że może to jakiś jeleń zdecydował się ich zachwycić swoim towarzystwem, może sarna, nic szczególnie wyszukanego, ale okazało się, że był to koń. Najzwyklejszy koń, pewnie jej ojca, który zapewne spierdolił ze stajni. No, zdarzały się takie rzeczy, szczególnie, że ich stajenny nie należał do osób, które jakoś specjalnie dbały o porządek. Nie miała pojęcia dlaczego jej ojciec nadal tu trzymał, może z sentymentu. Stajenny miał już swoje lata i był związany z ich rodzinną rezydencją od dawna. Pewnie to przez to. Nie zmieniało to jednak faktu, że takie sytuacje nie powinny się zdarzać, to zwierze miało być w tej chwili gdzieś indziej. Westchnęła nieco rozczarowana, bo nie spodziewała się, że ich wspólny spacer zostanie tak szybko przerwany.

Mieli już przecież wejść do jeziora, cieszyć się chwilą, którą udało im się znowu wykraść od losu, skorzystać z okazji, bo przecież zawsze to robili. Wykorzystywali każdy moment, kiedy mogli się do siebie zbliżyć. Nie dało się ukryć, że żar między nimi nigdy nie gasł, wręcz przeciwnie, miała wrażenie, że z każdym dniem był coraz silniejszy, jakby w ogóle to było możliwe. Cóż, było. Ich relacja była tak bardzo intensywna, że nawet nigdy nie zakładała, że będzie jej dane przeżyć coś podobnego, nie kwestionowała tego, szukali odpowiedzi o tym co ich połączyło, kiedy jeszcze to kwestionowali. Z czasem po prostu chyba zaakceptowali to, że byli czymś więcej, stworzeni, aby spędzić ze sobą życie. Cóż, miała jednak sporo szczęścia w swoim życiu, że w tak młodym wieku udało jej się znaleźć tego jedynego. Nigdy nie zakładała, że spojrzy w podobny sposób na kogokolwiek, nie szukała zobowiązań, w tym przypadku nie widziała innej opcji, jak w tym przepaść. Pokochała go całym swoim sercem, wpuściła do swojego życia, była pewna, że zostanie w nim na zawsze, bo przecież tak silnego uczucia nie dało się zniszczyć. Mieli być ze sobą na zawsze, to było niesamowite, ale nie zakładała, że mogłoby się zdarzyć inaczej.

Kiedy zwierzę się do nich zbliżyło skupiła się na nim. Nie zauważyła na początku reakcji swojego chłopaka, próbowała ustalić, co to za koń, nie udało jej się jednak tego zrobić, zapewne z racji na to, że cóż, nie pojawiała się tutaj często, a kiedy już to robiła to raczej nie chodziła do stajni. Zajmowała się tym gdy jeszcze tutaj mieszkała, a to nie był jej dom już od kilku lat. Zresztą, czy rozpoznanie konia właściwie coś zmieniało? Nic. To zwierzę nie powinno się tu znaleźć, tyle, tego była pewna.

W końcu zainteresowała się swoim chłopakiem, bo miała wrażenie, że gdzieś się odsunął, tylko dlaczego, tego nie była pewna. Odwróciła się na pięcie i zobaczyła Roisa, który wyglądał, cóż, zdecydowanie nie wyglądał jak jeszcze chwilę wcześniej. Nie było w nim już tej beztroski, sielanki, którą miał w sobie właściwie parę sekund temu. Jedyne co się zmieniło to to, że pojawił się ten nieproszony gość, tyle, czy faktycznie, czy mógł się przestraszyć konia? Nie zamierzała tego komentować, wiedziała, że są osoby, dla których towarzystwo zwierząt było mocno niewygodne, nawet jeśli to był tylko koń, który swoją drogą teraz stał w miejscu i się tylko w nich wpatrywał. Nie wydawał z siebie już żadnych dźwięków, po prostu sobie patrzył.

Zrobiła kilka kroków do przodu, ale nie miała pojęcia, jak właściwie powinna zareagować, miała się zajmować zwierzęciem, czy Roisem? Cóz, aktualnie Ambroise wyglądał, jakby miał jakiś problem, więc to ku niemu postanowiła się skierować. Stanęła tuż przed nim, właściwie to tyłem do zwierzęcia, co też nie było szczególnie rozsądne, ale trudno. Chciała, żeby dostrzegł to, że oddzielała je od tej krwiożerczej bestii, albo jej się wydawało, albo zbladł? To musiało być dla niego traumatycznym przeżyciem.

Wyciągnęła dłoń, żeby złapać go za rękę, chciała mu dać jakiekolwiek poczucie bezpieczeństwa, swoją drogą działała instykontownie, bo nie miała pojęcia w jaki sposób właściwie miała się zachować w takiej sytuacji. Jeszcze nigdy nikt w jej towarzystwie nie zareagował w ten sposób na konia.

- Czy wszystko jest w porządku? - Głupie pytanie, przecież widziała, że nie było. Zdecydowanie coś się zjebało w chwili w której ten dostojny jegomość postanowił im towarzyszyć w tym spacerze. Zresztą najwyraźniej nie zamierzał zostać tutaj dłużej, po po raz kolejny zarżał i zniknął w lesie. Tyle go widzieli, będzie musiała poinformować kogoś o tym uciekinierze, w końcu w lasach mogły czaić się bestie, dla których mógł się stać obiadem, albo kolacją.

- Wyglądasz, jakbyś zobaczył ducha. - Spróbowała po raz kolejny jakoś się do niego odezwać. Nie miała pojęcia, że lęka się koni, dlaczego jej nigdy o tym nie wspomniał, jak to właściwie możliwe, że jeszcze o tym nie wiedziała? Jak widać codziennie dowiadywali się o sobie czegoś nowego.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#4
26.11.2024, 03:03  ✶  
Nie miał najmniejszego problemu z tym, aby spędzać czas w domu rodzinnym swojej ukochanej. Przynajmniej tak to ubierał w słowa, kiedy mówił o tym, czemu tego konkretnego weekendu raczej nie uda mu się tam wyrwać, bo ma dużo spraw do załatwienia, dyżur w szpitalu, poważną konferencję za pasem i tak dalej. Setki powodów, przez które ten i niemal każdy kolejny termin był niedogodny.
W istocie po tamtym doświadczeniu z drugiej wizyty będącej jednocześnie trzecią wizytą, Ambroise po prostu nie zamierzał szybko tego powtarzać. Wcześniej pojawiał się tu jako prywatny uzdrowiciel, więc miał ułatwioną możliwość wykręcania się z pewnych aktywności, ale jako niemalże swój człowiek (no, praktycznie swój, bo przy okazji teraz już również darmowy medyk od wszystkiego) zdawał sobie sprawę z tego, że prędzej czy później pewne rzeczy go nie ominą.
Był wprawiony w piciu. Oczywiście, że był. Natomiast picie na hejnał w taki sposób, w jaki robił to Gerard zdecydowanie nie było na jego głowę. Niemalże nie dotrzymywał tempa, choć zabawa przy tym była raczej przednia, więc akurat z tym nie miał najmniejszego problemu. Natomiast zdecydowanie nie marzył o tym, aby następnego dnia ledwo zwlec się z łóżka z kacem tak dużym, jakby był szczeniakiem, który schlał się po raz pierwszy.
A potem kompletnie nie widział się w roli towarzyskiego i aktywnego człowieka, gdy ledwo powłóczył nogami. Jasne - na własne życzenie, ale wolałby móc spędzić ten czas na rozmowach w bibliotece albo salonie. Nie zaś na zewnątrz, gdzie przyszły teść próbował testować jego sprawność a teściowa po prostu stała i patrzyła.
Łypała na niego może znacznie lepiej niż ten koń. Ona chyba całkiem go lubiła, szczególnie że wcześniej mieli na tyle dobrą relację, że pewnie gdyby tylko miała ku temu dogodne okoliczności to prędzej czy później próbowałaby go swatać ze swoją córką. Cóż, była święcie przekonana, że jej się to powiodło, nawet tego dnia chyba pałała dumą sama z siebie, bo wyjątkowo szybko wypuściła ich ze swoich szponów.
Mogli mieć dla siebie naprawdę miłe przedpołudnie i początek popołudnia. Kierując się w stronę jeziora, mimowolnie uśmiechał się pod nosem, bo zdecydowanie mogli odczarować sobie to miejsce. Tutaj, teraz we dwoje. Tylko oni, koc w torbie, którą niósł, woda, jezioro, słońce i...
...jebany gigantyczny koń, który pojawił się dosłownie znikąd. Był dosłownie największą bestią jaką Roise kiedykolwiek widział. Większą od akromantuli, znacznie większą od rogogona. No, po prostu olbrzymim, bardzo nienawistnym zwierzęciem, do którego jego dziewczyna podeszła tak lekko. W dodatku szybko decydując się, żeby stanąć tyłem do konia.
Błąd, gigantyczny błąd a on nie potrafił się ruszyć, żeby ją przesunąć. Żenujące. Naprawdę.
- Mhm - odpowiedział odruchowo, nadal mierząc się wzrokiem z koniem za plecami Geraldine i ani na sekundę nie przenosząc na nią wzroku, dopóki zwierzę nie zaczęło wycofywać się w tylko sobie znaną stronę.
Bardzo możliwe, że do ognistych piekielnych czeluści, z których się wywodziło wraz ze wszystkimi swoimi krewniakami i tym podobnymi. Szczególnie z jebanymi testralami, które w ogóle nie powinny mieć racji ani prawa bytu, bo wyrwały się z najgorszych koszmarów.
Choć w gruncie rzeczy to, że były jawnie widmowe i nie ukrywały swojej mrocznej natury było przyjemnie orzeźwiające w zestawieniu z tymi w teorii zwykłymi rumakami, które kryły swoje paskudne zapędy pod błyszczącą sierścią (czy tam włosiem) oraz bujną grzywą.
Ambroise zdecydowanie miał wszelkie powody, żeby nie pałać entuzjazmem na widok zwierząt, na które małe dziewczynki rzucały się z głośnym piskiem. Nigdy, zdecydowanie nigdy nie czuł potrzeby nawiązywania bliższego kontaktu i nawet jeśli zdecydowanie nieźle by wyglądało, gdyby potrafił dosiadać konia (to bez wątpienia byłoby plus dziesięć do respektu) to nie planował tego robić.
Nie tyle nawet w najbliższej przyszłości co po prostu wcale. Nigdy, przenigdy. Mimo to w dalszym ciągu usiłował robić dobrą minę do złej gry, starając się utrzymać pokerową twarz, nawet jeśli po wyrazie jego oczu z pewnością mogła zobaczyć, że żadne mhm nie wchodziło w grę. Nieważne jak bardzo starałby się, by wchodziło.
- Co? Niee. Wszystko jest... ...w porządku - nic nie było w porządku.
W żadnym razie, ale w dalszym ciągu usiłował zgrywać kogoś, kto tylko przypadkiem cały zastygł, zamarł, zatkało go, pobladł i niemalże zlał się zimnym potem w samym środku gorącego lata. Przecież to było całkowicie normalne.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#5
26.11.2024, 10:03  ✶  

Wizyty w Snowdonii rządziły się swoimi prawami. Życie płynęło tu zdecydowanie wolniej, niemalże sielsko, rodzice Geraldine chętnie przyjmowali u siebie gości, potrafili o nich zadbać. Gerard bardzo lubił biesiadować, więc gdy ktokolwiek się tutaj zjawiał to sięgał po swoje zapasy trunków, którymi raczył odwiedzających. To rzadko kiedy kończyło się dobrze. Mało kto był w stanie dotrzymać mu kroku, jeślu chodzi o spożywanie trunków, sama Geraldine miała z tym ogromny problem, chociaż bywała tutaj przecież dosyć często i została wychowana w tym domu. Niestety pod tym względem nie była w stanie doścignąć ojca, może kiedyś jeszcze uda jej się wprawić.

Najgorsze było to, że mieszkańcy tego miejsca na drugi dzień wydawali się być zawsze zupełnie nie poruszeni tym, co działo się wieczorem. Jakby górskie powietrze powodowało, że zupełnie nie dotyczyły ich konsekwencje tego, co w siebie wlewali. Budzili się wcześnie rano i liczyli na to, że goście będą im dorównywać kroku w codziennych czynnościach - to wcale nie było takie proste, zwłaszcza z ogromnym bólem głowy, wrażeniem, że słońce głośno świeci i całą resztą następstw spowodowanych spożywaniem zbyt dużej ilości trunków.

Niestety trudno było im odmówić, bo nie przyjmowali sprzeciwu, właśnie dlatego lepiej było omijać to miejsce szerokim łukiem, bo powrót do rzeczywistości potrafił zajmować tydzień lekką ręką. Sama Geraldine pojawiała się tutaj raczej sporadycznie, bo bała się, że utknie w Walli na dłużej.

Nie przeszkadzało jej to, że Roise wykręcał się od wizyt w tym miejscu, zauważała to, chociaż jego argumenty były całkiem trafne. Jej rodzice mieli świadomość, że jest on dosyć mocno zapracowany, nigdy więc nie naciskali jakoś specjalnie na to, aby pojawiali się tu częściej. Zresztą byli dorośli, mieli swoje życia, Gerard i Jen to rozumieli. Od czasu do czasu jednak musieli się pojawić w Snowdonii, żeby nie było, że zupełnie zapomnieli o tym, że Yaxleyówna ma tutaj rodzinę.

Dzisiaj nie planowali zostawać tu dłużej, niż to było konieczne. Wystarczyło, że odbębnią ten nieszczęsny obiad i będą mogli się stąd zwinąć i znaleźć się w Whitby. Odliczała do tego momentu, nie mogła się doczekać, kiedy znowu znajdą się w domu.

Roise nie był szczególnie rozmowny. Geraldine wpatrywała się w niego dłuższą chwilę. Jak nic koń mu się nie spodobał, tylko dlaczego? Nie takie straszne, szczególnie w porównaniu do tych bestii, na które przyszło jej polować. Konie nie robiły na niej żadnego wrażenia, najwyraźniej jej chłopak miał na ten temat nieco inne zdanie, czego musiała się domyślać, bo póki co nie powiedział na ten temat ani słowa.

Koń się wycofał, zniknął między drzewami. Powinna była zawiadomić stajennego, że wypadałoby, aby odprowadził go do stajni, tyle, że nadal nie do końca była pewna, czy powinna się stąd ruszyć, bo postawa Ambroisa wcale nie świadczyła o tym, że wszystko z nim było w dobrze.

- Jesteś pewien? Nie wyglądasz, jakby było w porządku. - Cóż, nie zamierzała ukrywać tego, że nie wyłapała zmiany w jego zachowaniu. Jeszcze przed chwilą wydawał się być w wyśmienitym nastroju, a teraz, cóż, wręcz przeciwnie.

- Czy ty boisz się koni? - Cóż, to było jedyne, co zmieniło się w ich otoczeniu. Pojawiło się zwierzę, wyszło z krzaków, próbowało zwrócić na siebie ich uwagę, a później zniknęło. Nie wydawało się, żeby mógł być inny powód zmiany jego zachowania.

Nigdy nie wspominał jej o tym, że są zwierzęta, które wzbudzają w nim lęk, swoją drogą dlaczego były to właśnie konie? Naprawdę z lekkością byłaby w stanie znaleźć stworzenia, które były dużo straszniejsze i faktycznie mógły przynosić koszmary, ale koń? Nie do końca rozumiała co w nim było takiego strasznego.

- Wiesz, że możesz mi powiedzieć o wszystkim, prawda? - Tak, próbowała nieco rozwiązać mu język, bo chciała usłyszeć wprost, co właściwie się wydarzyło, mogło jej to pomóc unikać sytuacji, które mogłyby powodować u niego dyskomfort w przyszłości. Nie chciała, żeby czuł się nieswojo, kiedy się tutaj pojawiali, zresztą nie tylko tutaj, dobrze byłoby, aby zdawała sobie sprawę o tym, co wzbudzało w nim niepokój.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#6
26.11.2024, 13:59  ✶  
To miał być miły spacer. Jeden z gatunku tych, które już wielokrotnie odbywali. Co prawda jeszcze nie w tym miejscu, ale widok jeziora, sukienka Geraldine opinająca się wokół jej ciała i piękna pogoda sprawiały, że ich kolejne godziny jawiły się tu dosyć rozkosznie. Przynajmniej do pewnego momentu.
Ciało Ambroisa mimowolnie napięło się, gdy wyczuł bliskość konia. Nie potrzebował zbyt wiele, by wyczuć co się święci. Ten zapach mógłby rozpoznać dosłownie wszędzie. Nawet na otwartej przestrzeni, gdzie odór szybko rozwiewał się na lekkim wietrze, piekielna woń i tak trafiała wprost w nozdrza Greengrassa uprzedzając go o tym, co miało nadejść.
I rzeczywiście. Skurwysyn pojawił się niemalże od razu. Dumnie jak na swoim terenie, poniekąd to był teren zwierzęcia, koń wyłonił się z krzaków leszczyny, praktycznie od razu usiłując zaznaczyć swą dominację. Masywna, ciężka sylwetka pierdolonej bestii z piekła rodem zdawała się dominować w otoczeniu.
Każdy szmer kopyt na ziemi wywoływał w Roisie fale niepokoju. Stukot za stukotem, krok za krokiem aż koń wreszcie stanął w miejscu, obdarzając ich oceniającym spojrzeniem. Skurwysyn wyczuwał słabość, karmił się nią jako dodatkiem do siana. Skoro się tu pojawił, to pierwsze źródło pożywienia najpewniej już mu się skończyło. Teraz wybierał strach i zamęt.
I choć Ambroise w teorii zdawał sobie sprawę z tego, że powinien spróbować wygrać potyczkę na spojrzenia. Wiedział, że powinien się uspokoić, by nie dawać stworowi pożywki, jego myśli wciąż kręciły się wokół tego jak kurwa gigantyczny był ten zwierzak. No co najmniej trzy razy większy od największej akromantuli.
To, co działo się teraz w jego umyśle ani myślało pozwolić mu na głębszy oddech. Starał się oddychać głęboko, ale brzuch miał równie napięty, co całą resztę mięśni na ciele zaś w płucach czuł duszący ucisk. Nie miał zyskać nawet chwili wytchnienia, nie dopóki nadal tu stali, łypiąc na siebie groźnie. Nawet nie próbował patrzeć na Geraldine.
Koń zupełnie ją ignorował. To jego tu kurwa zauważył, jego wybrał na swój obiekt zainteresowania, jemu usiłował narzucić swoją dominację. Stanowczo zbyt ciemne oczy stworzenia błyszczały w słońcu. Zastygła, niewymuszenie powściągliwa postura zwierzęcia zdawała się mówić: wiem, że się boisz. Masz czego, kurwa.
Co gorsza, kiedy koń zniżył głowę a jego wielkie, czarne oczy skoncentrowały się na Greengrassie, ten instynktownie cofnął się nieco w tył, nie mogąc powstrzymać się od irytacji wobec samego siebie.
Niby Ambroise starał się powtarzać sobie jak mantrę, że to tylko zwierzę, materiał na koninę albo salami, ale mimowolnie wzdrygnął się, gdy koń niespodziewanie zrobił krok w jego stronę. A może nie zrobił? Może tylko mu się wydawało? Bowiem Geraldine zdecydowanie nie ruszyła się przy tym z miejsca, nadal stojąc pomiędzy nimi. Zapewne z miną, której Roise zdecydowanie nie chciał widzieć.
Brakowało tylko tego triumfalnego rżenia. Dźwięku, który rozdarłby powietrze znacznie głośniej niż jakikolwiek huk wystrzału, by wymusić na nim jakąś bardziej stanowczą reakcję. Przynajmniej tak podpowiadał mu głos w tyle umysłu, który w tym momencie dopuszczał do siebie, bo cholera, nie chciał zachowywać się jak ostatni tchórz. Po prostu go wmurowało.
Widząc, jak koń spogląda w jego stronę, czuł jak napięcie w jego ciele narasta. Wewnętrznie żałował, że nie może po prostu odejść i zignorować tej sytuacji, jednakże przecież nie był cykorem, nie? To byłoby jak błyskawiczne przyznanie się do porażki.
Rina w życiu nie przestałaby mu tego wytykać, więc stał. Stał mierząc się wzrokiem z koniem a jego rozbiegany umysł działający teraz na zwiększonych obrotach wyłapywał każdą drobną reakcję bestii oceniając jak bardzo śmiercionośne były intencje kurwikonia.
Aż wreszcie stworzenie postanowiło ich opuścić. Czemu? Za cholerę nie wiedział. Może dostatecznie podkreśliło swoją dominację, może zamierzało wrócić w najmniej oczekiwanym momencie? Może miało wobec nich jakieś inne plany wymagające już teraz ataku z zaskoczenia?
Ambroise wiedział jedno: za cholerę nie zamierzał zostawać przy tym jeziorze. Tak właściwie to nawet w Snowdonii, przynajmniej po obiedzie, do którego mieli jeszcze na tyle dużo czasu, że podświadomie zaczął zastanawiać się, jak bardzo mogli wykręcić się od wspólnego posiłku, z początku ignorując zasłyszane pytanie. Potem zaś gwałtownie kręcąc głową.
Nie było chuja w mieście... ...czy tam na wsi, żeby przyznał się Yaxleyównie do słabości, którą od lat ukrywał w sobie.
- Jest w porządku - odmruknął, próbując zbudować wokół siebie mentalny mur obronny, wypierając z siebie wszystkie nieprzyjemne myśli.
Za cholerę mu to teraz nie wychodziło. Nie, gdy koń nadal znajdował się w zasięgu wzroku. Tam na horyzoncie w linii drzew. Ambroise jeszcze raz zetknął na niego, po czym ponownie pokręcił głową, zaciskając usta w wąską linię.
Każde wspomnienie, każda sytuacja związana z tą bestią wywoływała u niego palpitacje serca i gęsią skórkę. Jego serce waliło jak młot, każde uderzenie zdawało się być cholernie intensywne.
- Co za głupie pytanie - kolejne mruknięcie wydostało się z jego ust, gdy przeniósł spojrzenie na dziewczynę, łypiąc na nią niemal tak samo jak przed chwilą na konia.
Zacisnął szczęki i uniósł podbródek, starając się przyjąć postawę sprzed kilku chwil. Wrócić do tej niezmąconej pewności siebie, nawet jeśli jego ukryte w kieszeniach spodni dłonie drżały (sam nie wiedział, kiedy je tam wsunął) a palce zacisnęły się na tkaninie podszewki, próbując zatrzymać przypływ paniki.
Naprawdę usiłował zreflektować się i ogarnąć, doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że nijak mu to nie przystoiło, lecz w tym momencie każdy szmer, każde szurnięcie zdawało się przypominać mu o strachu, który tkwił w nim od dzieciństwa.
Próbował, zdecydowanie próbował skupić wzrok na jeziorze, aby wyprzeć z pamięci potężne kopyta, wielki błyszczący łeb i ogromne inteligentne oczy, które w tej chwili mogły go obserwować, bo cholera wiedziała, gdzie teraz znajdowało się to kurwie zwierzę.
- Możemy stąd iść? Powinnaś chyba zgłosić skur... ...konia, nie? To chyba nietypowe, że biegają tu kompletnie samopas? - Tak, w tym momencie oczekiwał twierdzącej odpowiedzi, ani myśląc tu wracać, jeśli Yaxleyowie po prostu puszczali luzem swoje ogiery. No nie. Za cholerę.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#7
26.11.2024, 23:04  ✶  

Nigdy nie można być pewnym tego, że wszystko ułoży się dokładnie tak, jak się zakładało. Geraldine nie sądziła, że coś może popsuć im plany na ten dzień. Nawet jej matka miała wyjątkowo dobry humor. Cóż, niszczyciel dobrej zabawy postanowił pojawić się właściwie znikąd, wyszedł z lasu i ich zaskoczył. Tak, była pewna, że nagła zmiana nastroju Roisa była spowodowana tym, że zwierzę postanowiło ich nawiedzić.

Nie spodziewała się jednak, że jej chłopak będzie się chciał do tego przyznać, tyle, że na to było już nieco za późno. Dostrzegła jego reakcję. Wiedziała, że niektórzy zachowywali się w podobny sposób, kiedy pojawiały sie przed nimi smoki, gryfy, czy inne groźne stworzenia, najwyraźniej tutaj problematyczny okazał się koń. Nie miała zamiaru tego lekceważyć, chociaż zaczęła się zastanawiać skąd właściwie mu się to wzięło. Czy był to jakiś uraz z przeszłości? Nie miała pojęcia, zresztą nigdy nie chwalił się jej tym, że boi się koni. To było coś zupełnie nowego, jak widać Roise nadal potrafił ją zaskakiwać.

Koń zjawił się na chwilę, popatrzył spode łba na jej chłopaka i sobie poszedł. Nie było to nic wielkiego, krótka chwila, która minęła, zwierzę przepadło ponownie wśród drzew, jego obecność była ledwie zauważalna, przynajmniej dla niej. Ambroise wyglądał na kogoś, kto mierzył się właśnie z najstraszniejszym potworem, jaki chodził po ziemi.

To nie tak, że gdyby wziął nogi za pas to by go wyśmiała, może trochę? No nie spodziewała się zupełnie takiego obrotu sytuacji. Nie wydawało jej się, że to było coś wielkiego - trochę się zdziwiła, ale tylko trochę. Zresztą starała się nie dać tego po sobie poznać. Chyba jeszcze nigdy nie widziała go w podobnym stanie, właściwie to w tej chwili próbowała odnaleźć w głowie jakąś sytuację i nie, nic nie nasuwało jej się na myśl, to był pierwszy raz.

- Tak, widzę, jest bardzo w porządku. - Czy na pewno sądził, że mu w to uwierzy, czy myślał, że łyknie to kłamstwo? Nie znali się przecież od dzisiaj, potrafiła z niego czytać, nie potrzebowała wcale jego potwierdzenia, aby mieć pewność, że coś było nie tak. Jej chłopak bał się koni. Udało mu się całkiem długo ukrywać przed nią ten swój lęk, w sumie zdarzało im się bywać w rezydencji jej rodziców, zawsze omijali stajnię z daleka, więc nie było możliwości, aby zauważyła jego reakcję na te zwierzęta. W Londynie nie mieli szansy ich spotkać, a Whitby, no Whitby było odludziem, na którym pełno było ptactwa, tam też nie było opcji, aby zobaczyli gdzieś konia. Jakimś cudem udało mu się zataić przed nią tę informację.

- Nie ma głupich pytań Roise. - Ton jego głosu świadczył o tym, że miała rację. Wpatrywała się w niego dłuższą chwilę, bo trochę jej to do niego nie pasowało, no spoglądając na Ambroisa w życiu nie wpadłaby na to, że może się bać jakiegoś zwierzęcia, jeszcze konia? Były to przecież całkiem urocze stworzenia. Najwyraźniej nie dla wszystkich, cóż, będzie musiała nad tym popracować, z drugiej strony każdy miał prawo się czegoś bać, najwyraźniej jej chłopak lękał się słodkich koników.

- Czasem uciekają, nie zdarza się to zbyt często, no ale się zdarza. - Będzie musiała przekazać stajennemu, że jeden z ich zwierzaków biega sobie samopas, tak, wypadałoby to zrobić.

- Możemy już iść, rozumiem, że nie możesz się doczekać obiadu? - Rzuciła całkiem lekkim tonem. Cóż, ich plany, kąpiel, wszystko poszło się jebać przez tego durnego konia, nie do końca była zadowolona z tego, że tak się stało, ale też nie chciała męczyć Roisa, jeśli chciał wracać, to czas najwyższy oddalić się w stronę rezydencji.

- Nikomu nie powiem, że się boisz koni. - Tak, zostanie to ich słodką tajemnicą, jedną z wielu, nie łykała tego, że wcale tak nie było, mógł jej próbować udowadniać, że coś jej się przywidziało, ale no, nie ma szans, że w to uwierzy.

- Muszę wejśc do stajni, czy zamierzasz iść ze mną zgłosić uciekiniera? - Starała się na niego nie patrzeć w tej chwili, bo czuła, że może nie być zachwycony takim pomysłem, ale dzięki temu zyska pewność, że miała rację. Powoli ruszyła w stronę domu, nie odzywała się jednak ani słowem, nie chciała zaburzać jego spokoju, po takiej reakcji pewnie potrzebował chwili aby się ogarnąć, nie - nie wierzyła w tę pozę, którą przybrał. Najwyraźniej chciał przed nią ukrywać swój strach, no ale na to było już nieco za późno.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#8
26.11.2024, 23:49  ✶  
Nigdy nie planował przyznawać się do tak żenującego faktu jak to, że nie był wyjątkowym entuzjastą niczego, co dotyczyło koni. Tak właściwie to tylko cudem przetrwał te wszystkie podróże z Hogsmeade do Hogwartu, bo jakimś szczęśliwym trafem dopiero po fakcie odkrył, że powozy nie były zaczarowane, żeby jechać same tylko ciągnęły je testrale. Widmowe czy nie, konie zdecydowanie do niego nie przemawiały, nawet jeśli skrzętnie starał się ukrywać ten fakt.
To nie tak, że celowo zatajał go przed swoją dziewczyną. Zdawał sobie sprawę z tego, że w ich przypadku to tak nie działało. Posiadanie i chowanie sekretów nie miało żadnej, nawet minimalnej racji bytu. Natomiast w żadnym wypadku nie oznaczało to, że musiał od razu wysprzęglać się przed nią ze wszystkiego, co składało się na to kim został w dorosłym życiu. Kim był teraz - jak już chyba miała jasność: nie entuzjastą rumaków, nawet takich z pewnością przez kogoś uznawanych za piękne.
Ambroise po prostu nie planował jej teraz mówić, jak cholernie przytłoczyło go to kopytne kurwidło. To nie było coś, z czego mógłby być zadowolony. Nie żywił potrzeby opowiadania jej o swoich przebojach z dzieciństwa z udziałem koni. O tym, że z tego powodu stosunkowo szybko zrezygnował ze współpracy z Prewettami. Zwłaszcza w szerszym zakresie, bo większość z nich miała według niego jakiegoś pierdolca na punkcie tych zwierząt.
Paradoksalnie jak na to, że nie planował poruszać z Riną tego tematu, miał pełną świadomość tego, że teraz będzie zmuszony do przeznaczenia jakiejś tam ilości czasu na wyjaśnienie jej, że nie, nie boi się koni, za to konie powinny bać się jego, bo ta z pozoru wycofana reakcja to wstęp do planowania zagłady, więc unikając interakcji w istocie on zwyczajnie robi im wszystkim przysługę.
Ta. Jasne.
Próbując rozluźnić spięte ramiona i napięte mięśnie, ponownie wciągnął nosem powietrze do płuc i wypuścił je bardzo powoli przez usta. Jego ręka mimowolnie powędrowała w kierunku tylnej kieszeni spodni, wysuwając się na chwilę z przedniej, tylko po to, żeby mógł stamtąd wyciągnąć srebrną papierośnicę i wcisnąć sobie szluga w usta. Potrzebował zapalić.
- W istocie, natomiast to twoje jest wyjątkiem podkreślającym regułę - mruknął, zapalając fajkę, którą niemal od razu się zaciągnął.
Jeszcze przed tym jak wyciągnął resztę w kierunku swojej nieprzekonanej, kwestionującej go damy. Zdecydowanie nie potrzebował, żeby go teraz o to wypytywała. W dalszym ciągu miał miękko-sztywne nogi (taki tam paradoks) i przyspieszony puls.
Nadal wodził wzrokiem po najbliższej okolicy. Tak w razie, gdyby kurwikoń postanowił nieoczekiwanie powrócić. Nie chciał zostać ponownie zaskoczony, może teraz nawet otwarcie zaatakowany. W tamtych ślepiach kryła się jawna groźba.
Czasem uciekają wystarczyło, żeby Roise zignorował resztę odpowiedzi. W dupie miał to, że nie robią tego często, dla niego istotne było to, że potrafiły tak robić. Kwestia spotkania jakiegoś ponownie nie napawała go entuzjazmem ani ochotą do dalszego spaceru.
Nawet nie do letnich igraszek na łonie natury, których zazwyczaj nie odmawiał (a nawet często sam je prowokował), no nie widziało mu się z gołą dupą i fujarą na wierzchu uciekać przed końskimi zębiskami. Zwłaszcza na terenach należących do rodziny Geraldine. Aż tak nie chciał informować teściów, kogo wzięła sobie ich córka. Nie chciał, żeby poznali go totalnie od dupy strony.
Wolał przyjąć wersję z powrotem na obiad, który może był już gotowy. Co z tego, że wyszli z domu niespełna pół godziny temu? Nic im nie broniło upewnić się, czy mogli spożyć go wcześniej i po prostu wrócić do siebie do domu na wrzosowiska, na których żadne konie nie miały racji bytu. Nie urzędowały tam, całe szczęście, a mewy nie były już aż tak wkurwiające, gdy Ambroise pomyślał o tym w ten sposób.
- Powtarzam ci, że to głupia sugestia, że mogę bać się koni. Oczywiście, że nie boję się koni. No niby z jakiej racji miałbym bać się koni? - Starał się brzmieć na tyle zdecydowanie, żeby odbić ten zarzut, nawet nie dostrzegając tego, że zaczął się teraz powtarzać.
Wszędzie wciskał te konie. A kompletnie nie chciał tego robić.
- Zwyczajnie jest tak jak mówisz. Zgłodniałem, spacer mnie wyczerpał. To chyba najlepsza pora wrócić do dworu - postarał się lekko wzruszyć ramionami.
Ot, tylko tyle, nic więcej, nie tyle, bardzo dużo więcej, nie musiała go tym wprawiać w zakłopotanie. Tak samo jak proponować mu czegoś, na co Ambroise momentalnie zareagował podwójnym mrugnięciem i przełknięciem śliny.
- Mhm. Na pewno. Tak. Chodźmy. Na pewno, na pewno, pewnie, jasne, zobaczymy czy ktoś tam w ogóle będzie i czy w ogóle warto wchodzić, czas pokaże - pokiwał głową, zdecydowanie nieprzekonany do tego pomysłu.
To było chujowe posunięcie ze strony jego dziewczyny. Naprawdę niskie, ale szedł w zaparte. Przed kim jak przed kim, przed nią chciał być poważnym człowiekiem. Poważnie nienawidzącym koni. Na poważnie wrabianym w pójście do stajni, gdzie uwaga uwaga, kurwa jego mać z pewnością było pełno koni.
No, chyba że wszystkie uciekły, ale ta myśl też nie napawała Roisa optymizmem.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#9
27.11.2024, 01:53  ✶  

Nie mogła zrozumieć dlaczego nie chciał tego tak po prostu potwierdzić, nie widziała nic złego w tym, że się czegoś bał. Nawet jeśli tym czymś były konie - zrozumiałaby to. Zamiast tego zmierzał w zaparte w to, że problem nie istniał, no nie, już jej nie oszuka. Widziała swoje, nie odzobaczy tego, chociaż próbował jej sugerować, że to wcale nie było tym, czym się wydawało.

- Jasne, jasne, skoro tak mówisz. - Nie zamierzała ciągnąć go za język, była w końcu człowiekiem czynów prawda? Stąd stwierdziła, że zabierze go do stajni, aby potwierdzić swoje przypuszczenia. Może było to nieco drastyczne, ale na pewno miało przynieść oczekiwany efekt. Nie, żeby chciała się nad nim znęcać, to nie było jej zamierzeniem, może trochę podroczyć? Powinien zapamiętać na przyszłość, że dużo prostszą metodą jest po prostu przyznawanie się do swoich słabości, ona na pewno nie miałaby oporów przed tym, aby podzielić się z nim swoimi lękami - o ile by istniały.

Och, wcale się nie denerwował, wcale go to nie ruszyło, dlaczego więc odruchowo sięgnął po fajkę? Kolejne potwierdzenie, które uzyskała. Na pewno nie zapomni o tym, jak zareagował na tego wspaniałego rumaka, na pewno wróci do tematu, bo przecież po lasach też biegały konie, magiczne, ale poza tym nie różniły się za bardzo od tego, którego przed chwilą spotkali. Bywało, że z nią polował, powinna mieć świadomość tego, że może zareagować w podobny sposób podczas polowań, w końcu przez to mogła mu się stać krzywda, szczególnie kiedy spotykali te mniej oswojone stworzenia od koni.

Centaurów też się bał? Nie chciała jeszcze o to pytać, bo sprawa była świeża, ale centaury to były przecież pół konie - pół ludzie. Zastanawiała się, jakie ma do nich podejście. Nie sądziła jednak, że jest to odpowiedni moment na zaspokojenie swojej ciekawości. Roise wyglądał jakby go coś ugryzło, chociaż ten koń tak naprawdę nie zdążył się nawet do niego za bardzo zbliżyć.

- Głupia sugestia, rozumiem, tak, coś mi się musiało wydawać. Wybacz. - Dalej brnął w to, że wcale się ich nie boi, był w tym całkiem uroczy, ale chyba zapomniał z kim rozmawiał. Za dobrze go znała, żeby uwierzyć w to, co mówił. Nie oszuka jej, wystarczyło, że na niego spojrzała i wiedziała, że naginał prawdę.

- Szkoda, że nie udało nam się w pełni wykorzystać tego dnia, ale rozumiem, jedzenie jest dosyć istotną sprawą. - Nie przewidywała, że tak szybko zakończą swój spacer, ale Roise najwyraźniej bardzo już chciał wracać, cóż, może zaciągnie go znowu do biblioteki, tam na pewno nie przeszkodzi im żaden koń.

- Tak, zobaczymy, już zaraz zobaczymy, czy ktoś tam będzie. - Tak naprawdę poprowadziła ich dłuższą drogą, dzięki której skutecznie mogli ominąć stajnię, chciała się z nim jedynie podroczyć, a nie spowodować, że jego trauma miałaby się stać jeszcze większa. Nie była, aż taka wredna.

Powrót do rezydencji zajął im nieco dłużej, właśnie przez to, że wybrała okrężną drogę, żeby nie daj Morgano żaden koń ponownie nie wyskoczył im z krzaków, obawiała się bowiem, że Ambroise mógłby nie przeżyć powtórki z rozrywki.


Koniec sesji
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości
Podsumowanie aktywności: Geraldine Yaxley (3232), Ambroise Greengrass (3371)




  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa