Zmiany wylicza się miarą perspektywy i nabranego dystansu. Im więcej czasu upływa, tym bardziej widać różnicę, bo łatwiej ją zestawić z obecnym doświadczeniem, nastrojem… wszystkim. Nawet jeśli wspomnienia są wypaczone, jeśli pamiętamy coś inaczej niż w rzeczywistości coś zostało rozegrane (a jest to możliwe, wszak uczucia i emocje mocno wpływają na odbiór sytuacji), jakaś zmiana i tak mogła nastąpić.
Pełne wargi wygięły się w kolejnym z uśmiechów, gdy już odsunęła ich splecione dłonie od swoich ust – w odpowiedzi na podziękowanie, za ten czuły gest, za koc… Za cokolwiek tak naprawdę Laurent w ogóle dziękował. Za jej obecność? Słowa? Nie wiedziała, ale nie było to aż tak istotne, bo dla niej ważna była sama obecność Prewetta i że może do niego mówić, że on słuchał, zawsze słuchał.
– Ja… na pewien sposób niektórych rzeczy żałuję, że nie są takie jakie były, a niektórych ani trochę – żałowała, że jest taka zimna, że musi się z tym mierzyć, że niewiadoma jest aż tak wielka. I jednocześnie wcale nie żałowała, że weszła do Limbo, że miała w głowie wspomnienia swojej babci, że to wszystko popchnęło ją do eksploracji tematów przez niemal nikogo nie ruszanych. Nie żałowała, że wyniosła się z domu, chociaż żałowała okoliczności, jakie miały wokół tego miejsce… i tak dalej.
– Bo przyjdę, jak będziesz potrzebował pomocy? – uśmiechnęła się jednym kącikiem ust, spoglądając bokiem na Laurenta, nieco ubawiona obrotem ich rozmowy. – Tak zachowują się przyjaciele, nie bohaterowie – zachichotała krótko i cicho, przenosząc spojrzenie na ciężką, długą zasłonę na oknie, by kątem oka dostrzec ruch przy drzwiach do sypialni: brak hałasów na nowo zwabiał do nich jej koty, które najwyraźniej przepadały za towarzystwem, a skoro miarowe głosy Victorii i Laurenta ciągle stąd dochodziły, to nic dziwnego, że w pierwszej kolejności, dość ostrożnie, do pokoju wtoczyła się Luna. W ciemności korytarza widziała za to świecący punkt, niczym gwiazdkę na podłodze – Błękitnego Kwiatuszka, który obserwował z odpowiedniego dystansu. – Zawsze przyjdę, bo jesteś dla mnie ważny – i przecież Laurent zrobiłby dla niej to samo, prawda? Niezależnie od swoich wad, słabych stron, wiedziała, że to by go nie zatrzymało. – Jak ja potrzebowałam, to tez przecież byłeś obok.
– To pewnie kwestia przyzwyczajenia, tamtą miałeś… Pewnie od momentu jak dostałeś list z Hogwartu? – ona swoją miała właśnie tak długo… Ale nie każdy w dorosłości używał tej pierwszej różdżki. Zdarzało się, że rdzeń się wykańczał, albo że różdżka przestawała być kompatybilna… Albo się swoją zgubiło, zniszczyła się, powodów mogło być sporo. – Daj jej szansę, to dopiero kilka dni, nawet nie tydzień – wymruczała pod nosem, zerkając znowu na Laurenta. – Ta obecna też jest do ciebie dopasowana, wybrała cię, znaczy, że jesteście kompatybilni. Może jest dobra do innych rzeczy niż poprzednia i po prostu musisz ją wyczuć? To wymaga czasu – uśmiechnęła się do niego i znowu nakryła jego dłoń swoją. – Może już tego nie pamiętasz, ale w Hogwarcie też na pewno potrzebowałeś czasu, żeby wyczuć, w czym jest dobra ta, którą miałeś. Po prostu uczułeś się tego w trakcie nauki w Hogwarcie, a to były miesiące, lata, a nie pięć dni – być może brakowało mu odpowiedniej perspektywy do tego – tę Victoria miała, co prawda nie z własnego doświadczenia, ale miała przecież dużo młodszą siostrę, która za dwa tygodnie miała znowu być w Hogwarcie – na drugim roku. A przez poprzedni wymieniały listy, Liv była jej bliska, poniekąd ją wychowywała na wespół z rodzicami, bo całe jej dziecięce, świadome życie, była już w domu, po szkole, widziała ją wiec na co dzień i więź między siostrami była duża. To, że mogłaby być jej niemal druga matką, za sprawą różnicy wieku, to inna sprawa.
Nie, zupełnie nie patrzyła na Laurenta jak na ofiarę. Byli po prostu dobrzy w innych sprawach, a on tutaj poczuł się gorzej, zemdlał… więc oczywiste, że musiała się nim zająć. Bo chciała to zrobić – chociaż tyle mogła.
– Pewnie coś się stanie, skoro granica z Limbo znowu będzie się zacierać – westchnęła. – Ale teraz przynajmniej zdajemy sobie z tego sprawę. Co zrobi Ministra i Ministerstwo, czy znowu oleją ochronę sabatu, czy w ogóle ten się odbędzie… To się dopiero okaże – nakręciła na palec jeden kosmyk swoich ciemnych, cieeemnych, niemalże czarnych, włosów. Długich. Były teraz znacznie dłuższe, niż kilka miesięcy temu, w pędzie pogoni za życiem i wiedzą, pozwoliła im rosnąć i sięgały teraz już prawie do pasa. – Haha, no… Ja nie muszę. Zawsze jak robiłam te eliksiry, to dla kogoś – już Atreus się jej odgryzał, że wygrała z tym na loterii życia. Ponoć na Beltane leżała z głową w ognisku.
Uśmiechnęła się pod nosem, na kolejną wiadomość.
– Dobrze, w końcu – ucieszyła się, bo to naprawdę była dobra nowina. – Z wielką chęcią, kochanie. To większy dom? Niż twój obecny?