10.12.2024, 23:39 ✶
Nie miał bladego pojęcia o gotowaniu i pieczeniu - nigdy nie potrzebował go mieć. Jedzenie było przygotowywane ... gdzieś, zapewne w kuchni, prawdopodobnie przez skrzaty albo pojawiało się na stole, przyniesione przez obsługę lokalu. Nie zastanawiał się nad tym zbytnio, w końcu były to rzeczy małe i trywialne, niepasujące do istotnych czynności jakie wykonywał w ciągu dnia - spanie do południa, ćwiczenie gry na pianinie, tworzenie, pisanie nut, upijanie się do upadłego, kupowanie najnowszej kolekcji garniturów na Pokątnej, wysyłanie matce nowych pomysłów na biznes w rozmnażaniu skrzatów domowych. Przecież nie miał czasu na myślenie o przygotowywania sobie jedzenia, jego dzień był wypełniony ważnymi obowiązkami.
Głównie dlatego, gdy Desmond zaproponował pieczenie, był dość zaskoczony. Z początku nie docenił tej propozycji, choć nie wypowiedział tych myśli na głos, będąc świadomym, że Malfoy nieczęsto wychodził z tego typu inicjatywą. Po jakimś czasie przyzwyczaił się do tego pomysłu, a nawet mu się on spodobał. W końcu ciasto miało być upieczone dla niego, nieprawdaż? A cokolwiek, co jest robione lub przygotowane z myślą o nim powinno być doceniane.
Nie przesadzał z wykwintnością stroju, chociaż też nie przystał na szarą codzienność; jego wygląd był deklaracją, ubrania nie mogły być wykonane z byle jakich materiałów i wychodzić spod rąk anonimowych osób, biżuteria była widocznie elegancka w swoim wieku licząca tyle, co drzewo genealogiczne czarodziejskich rodów.
Włosy spiął w cienką kitkę pozwalając filuterności loków tworzyć rozplanowany nieład; gumka połyskiwała przyjemnością jedwabiu. Materiał chustki zawiązanej pod szyją spływał ciemną zielenią na klatkę piersiową i dopełniał biel kości słoniowej golfa wystającej spod luźno nałożonej koszuli. Ciemne, szerokie spodnie łapały materiał koszuli w pasie uwydatniając nogi i szerokość ramion w parareli do talii; na to czekoladowa kurtka z jagnięcej skóry, w końcu jesień stała za rogiem, zaglądała spomiędzy alejek powiewami chłodnego wiatru.
Drogę do mieszkania Desmonda znał na pamięć. Mijając niewielki skwer, z przemijającą zielenią lata w samym jego środku, widział jak spacerowiczom sprzedawane są różnego rodzaju ciepłe napoje. Wchodząc na zdobną klatkę schodową mijał witraż głównego wejścia, który urozmaicał wiktoriański mrok połozonych płytek. Zakręcone schody prowadziły prosto na drugie piętro, zaraz przy pękniętym stopniu skręcał w prawo, aby wejść na przedsionek, z którego wkraczało się do mieszkania Desmonda oraz osoby, która mieszkała na przeciwko. Dzisiaj jednak było inaczej. Tuż po przekroczeniu progu i postawieniu podeszw butów na zdobnej mozaice kafelków, wydało mu się, że coś jest nie tak. Miotła stojąca zazwyczaj w jednym i tym samym miejscu była przesunięta - postanowił to zignorować, choć pierwsze kroki na schodach stawiał ostrożniej niż zazwyczaj. Dopiero, gdy doniczka goszcząca roślinę o długich pnączach oraz strzegąca zapasowego klucza do komórki na poddaszu była przestawiona w całkiem inne miejsce, Oleander delikatnie wziął ją w ręce, początkowo by postawić na desygnowane miejsce; usłyszał czyjś oddech, a potem wymawiane pod nosem przekleństwa. Zmarszczył brwi i zamarł w połowie ruchu wstrzymując powietrze w płucach. Zaglądając zza winkla ściany dzielącej schody od holu prowadzącego do mieszkania, miał idealny widok na plecy nieznajomej osoby stojącej przed wejściem do mieszkania Malfoya. Na pierwszy rzut oka, młody chłopak mamrotał coś histerycznie pod nosem.
Pojeb jakiś, pomyślał Oleander Co mu się wydaje, że to szpital dla nie do końca trzeźwych umysłowo? dodał w głowie, acz obserwował, co takiego się wydarzy. Po serii usłyszenia uciętych słów, które wydawały się Crouchowi wyzwiskami, mężczyzna wyciągnął różdżkę i wycelował nią w drzwi. Nie myśląc za wiele, nie dzierżąc nawet swojej własnej różdżki, Oleander z całej siły uderzył doniczką w głowę zagradzającej mu wejście do mieszkania Desmonda osoby.
Serce zabiło mocniej, chcąc intensywnie wyskoczyć z klatki piersiowej i kontynuowało swój galop, sprawiając, że blade policzki Croucha zaczerwieniły się znacząco. Znokautowany ciężką doniczką mężczyzna zatoczył się i opadł na posadzkę, uderzając w nią głową.
Oleander dotknął wiotkiego ciała butem, w obrzydzeniu. Nie miał pojęcia kim ta osoba była ani co tu robiła.
Prawdopodobnie zaalarmowany hałasem Desmond, zaczął otwierać drzwi zza drugiej ich strony.
- Świetnie, nie dość, że nie dostanę teraz ciasta, to jeszcze pogięła mi się chusteczka. Brakuje tylko żebym się spocił ... - mruknął do siebie zanim drzwi w pełni się otworzyły.
Głównie dlatego, gdy Desmond zaproponował pieczenie, był dość zaskoczony. Z początku nie docenił tej propozycji, choć nie wypowiedział tych myśli na głos, będąc świadomym, że Malfoy nieczęsto wychodził z tego typu inicjatywą. Po jakimś czasie przyzwyczaił się do tego pomysłu, a nawet mu się on spodobał. W końcu ciasto miało być upieczone dla niego, nieprawdaż? A cokolwiek, co jest robione lub przygotowane z myślą o nim powinno być doceniane.
Nie przesadzał z wykwintnością stroju, chociaż też nie przystał na szarą codzienność; jego wygląd był deklaracją, ubrania nie mogły być wykonane z byle jakich materiałów i wychodzić spod rąk anonimowych osób, biżuteria była widocznie elegancka w swoim wieku licząca tyle, co drzewo genealogiczne czarodziejskich rodów.
Włosy spiął w cienką kitkę pozwalając filuterności loków tworzyć rozplanowany nieład; gumka połyskiwała przyjemnością jedwabiu. Materiał chustki zawiązanej pod szyją spływał ciemną zielenią na klatkę piersiową i dopełniał biel kości słoniowej golfa wystającej spod luźno nałożonej koszuli. Ciemne, szerokie spodnie łapały materiał koszuli w pasie uwydatniając nogi i szerokość ramion w parareli do talii; na to czekoladowa kurtka z jagnięcej skóry, w końcu jesień stała za rogiem, zaglądała spomiędzy alejek powiewami chłodnego wiatru.
Drogę do mieszkania Desmonda znał na pamięć. Mijając niewielki skwer, z przemijającą zielenią lata w samym jego środku, widział jak spacerowiczom sprzedawane są różnego rodzaju ciepłe napoje. Wchodząc na zdobną klatkę schodową mijał witraż głównego wejścia, który urozmaicał wiktoriański mrok połozonych płytek. Zakręcone schody prowadziły prosto na drugie piętro, zaraz przy pękniętym stopniu skręcał w prawo, aby wejść na przedsionek, z którego wkraczało się do mieszkania Desmonda oraz osoby, która mieszkała na przeciwko. Dzisiaj jednak było inaczej. Tuż po przekroczeniu progu i postawieniu podeszw butów na zdobnej mozaice kafelków, wydało mu się, że coś jest nie tak. Miotła stojąca zazwyczaj w jednym i tym samym miejscu była przesunięta - postanowił to zignorować, choć pierwsze kroki na schodach stawiał ostrożniej niż zazwyczaj. Dopiero, gdy doniczka goszcząca roślinę o długich pnączach oraz strzegąca zapasowego klucza do komórki na poddaszu była przestawiona w całkiem inne miejsce, Oleander delikatnie wziął ją w ręce, początkowo by postawić na desygnowane miejsce; usłyszał czyjś oddech, a potem wymawiane pod nosem przekleństwa. Zmarszczył brwi i zamarł w połowie ruchu wstrzymując powietrze w płucach. Zaglądając zza winkla ściany dzielącej schody od holu prowadzącego do mieszkania, miał idealny widok na plecy nieznajomej osoby stojącej przed wejściem do mieszkania Malfoya. Na pierwszy rzut oka, młody chłopak mamrotał coś histerycznie pod nosem.
Pojeb jakiś, pomyślał Oleander Co mu się wydaje, że to szpital dla nie do końca trzeźwych umysłowo? dodał w głowie, acz obserwował, co takiego się wydarzy. Po serii usłyszenia uciętych słów, które wydawały się Crouchowi wyzwiskami, mężczyzna wyciągnął różdżkę i wycelował nią w drzwi. Nie myśląc za wiele, nie dzierżąc nawet swojej własnej różdżki, Oleander z całej siły uderzył doniczką w głowę zagradzającej mu wejście do mieszkania Desmonda osoby.
Serce zabiło mocniej, chcąc intensywnie wyskoczyć z klatki piersiowej i kontynuowało swój galop, sprawiając, że blade policzki Croucha zaczerwieniły się znacząco. Znokautowany ciężką doniczką mężczyzna zatoczył się i opadł na posadzkę, uderzając w nią głową.
Oleander dotknął wiotkiego ciała butem, w obrzydzeniu. Nie miał pojęcia kim ta osoba była ani co tu robiła.
Prawdopodobnie zaalarmowany hałasem Desmond, zaczął otwierać drzwi zza drugiej ich strony.
- Świetnie, nie dość, że nie dostanę teraz ciasta, to jeszcze pogięła mi się chusteczka. Brakuje tylko żebym się spocił ... - mruknął do siebie zanim drzwi w pełni się otworzyły.
“Why can't I try on different lives, like dresses, to see which one fits best?”
♦♦♦