• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Poza schematem Wyspy Brytyjskie v
« Wstecz 1 2 3 4 5 … 10 Dalej »
[02.09.1972 - po południu] do i wanna know | Geraldine & Ambroise

[02.09.1972 - po południu] do i wanna know | Geraldine & Ambroise
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#1
13.01.2025, 18:45  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 13.09.2025, 22:47 przez Król Likaon.)  
adnotacja moderatora
Rozliczono - Geraldine Yaxley - osiągnięcie Badacz Tajemnic III
Rozliczono - Ambroise Greengrass - osiągnięcie Badacz Tajemnic II

02.09.1972 po południu; Piaskownica, Whitby


Jakoś udało im się dotrzeć do domu. Droga nie była prosta zważając na okoliczności, w jakich przyszło im wracać. Nie byli za bardzo trzeźwi, Yaxleyówna starała się jakoś trzymać pion, jednak średnio jej to wychodziło. Co chwila wiatr, tak to na pewno był wiatr (mimo, że dzisiaj przecież wcale nie było specjalnie wietrznie) przesuwał ją z drogi, to na lewo, to na prawo. Odruchowo gdzieś w trakcie złapała Ambroisa za rękę, chociaż to wcale nie ułatwiało sprawy, bo on również był nieźle wstawiony. Wlali w siebie w końcu już dzisiaj nieco alkoholu.

Trafili do celu, może trwało to zdecydowanie więcej czasu niż zazwyczaj, ale im się udało. Kolejny sukces, który wspólnie zaliczyli.

Wdrapała się całkiem zgrabnie po schodkach, aby otworzyć drzwi do domu. Po czym weszła do środka. W wolnej dłoni dzierżyła pustą butelkę po whisky, którą udało im się dokończyć podczas tego jakże udanego spaceru. Wypuściła dłoń Roisa ze swojej i udała się do kuchni, gdzie postawiła puste szkło na blacie.

Nie wydawało jej się, aby jeszcze mieli dość, postanowiła więc wleźć do spiżarki, aby rozpocząć poszukiwania. Nie miała pojęcia, czy faktycznie znajdzie coś wartego uwagi, w ostateczności będą mogli spróbować się odurzyć eliksirami, nie chyba nie była jeszcze tak bardzo pijana, aby robić takie głupoty.

Nie do końca miała świadomość tego, co będzie dalej. Czas spędzony na wrzosowisku był przyjemny, ich rozmowa przebiegała zupełnie inaczej niż wcześniej, trochę się obawiała, że dom, w którym się znaleźli spowoduje, że wrócą do tego, co mieli przed tym gwałtownym opuszczeniem go, może jednak zupełnie niepotrzebnie się tym przejmowała?

Byli pijani, mogli sobie pozwolić na więcej niż wcześniej i to tego zamierzała się trzymać. Przerzucała butelki jedna za drugą, zajmowało jej to dosyć dużo czasu, bo miała lekkie problemy z tym, aby przeczytać nazwy, które się na nich znajdowały. Zresztą większość z nich była opisana przez Roisa, co powodowało jeszcze większe utrudnienie, bo jego pismo... cóż, nie należało do tych najprostszych do odszyfrowania. Nie miała pojęcia dlaczego wszyscy lekarze posługiwali się tym dziwnym szyfrem...

Nie miała pojęcia, gdzie jest Roise, bo skupiła się na swojej misji poszukiwawczej. Czy faktycznie miał zamiar zająć się obiadem, czy postanowił ogarnąć kąpiel. Nie wiedziała, aktualnie jej wszystkie zmysły były zaangażowane w te jedno zadanie, które sama sobie wyznaczyła. W końcu jej się udało, dwie butelki! Dwie! To musiała być jakaś księżycówka od jej ojca, nie, żeby ją to szczególnie cieszyło, bo miała świadomość, spożywanie jej mogło się skończyć różnie, ale grunt, że mieli tutaj coś jeszcze, co mogli w siebie wlać.

- ZNALAZŁAM. - Krzyknęła jeszcze, aby podzielić się swoim szczęściem, po czym ruszyła w stronę stołu, przy którym wcześniej siedzieli. Postawiła je na nim, sama zaś sięgnęła po fajkę i wsadziła ją sobie w usta. Tak, potrzebowała zajarać. Nie wzięła ze sobą szlugów na wrzosowisko, bo opuszczali dom w pośpiechu i bardzo mocno doskwierał jej głód nikotynowy. Usiadła sobie na jednym z krzeseł, odpaliła szluga, zawiesiła wzrok na ścianie, która się przed nią znajdowała. Właściwie to nie myślała o niczym, a może trochę o tym, że zaczynała się robić głodna. Od rana nic nie jadła, wlewała w siebie jedynie alkohol. Nie sądziła, aby dobrym pomysłem było to, żeby Ambroise przygotowywał im teraz posiłek, bo jeszcze skończy się do na jakimś odcięciu palca, czy coś, wtedy chyba nie mógłby być już lekarzem? Chociaż, czy jeden palec robiłby aż taką różnicę? - Czy mógłbyś być lekarzem, gdybyś nie miał jednego palca, albo powiedzmy dwóch? - Rzuciła w eter, dosyć głośno, musiała zaspokoić swoją ciekawość.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#2
13.01.2025, 20:09  ✶  
Dotarli do domu. A właściwie do domu, bo to był ich dom, co nie? Ich własny dom. Jedyny właściwy, jaki kiedykolwiek mieli. To było jedyne miejsce, w którym kiedykolwiek czuł się tak naprawdę u siebie, bo od samego początku aż do tamtego ostatniego dnia, o którym obecnie nie chciał myśleć, Piaskownica była ich wspólnym świadomym wyborem.
To nie było mieszkanie przy Horyzontalnej, w którym spędzali wszystkie dni, gdy interesy lub po prostu życie wymagało od nich przebywania w Londynie. To nie była klitka przy Pokątnej, którą wynajmował, gdy szukali odpowiedzi na swoją klątwę, a którą pozostawił z czystej wygody, bo miała naprawdę dobrą lokalizację.
W tej chwili nie mając jeszcze szansy odzyskać kluczy od Roselyn ani nie myśląc o zerwaniu umowy, choć no właśnie - miał już własne mieszkanie. O ironio, również mieszczące się przy tej samej ulicy, przy której spędził wiele lat. I również nawet nie próbujące być jego miejscem na ziemi.
Nie był nim także jego dom rodzinny w Dolinie Godryka ani ten mały domek, gdzie obecnie urzędował, gdy przebywał w tamtej okolicy, zmęczony Londynem. Żadne z mieszkań przyjaciół, żaden z budynków, które wynajmował, gdy zdarzało mu się wyjeżdżać z kraju na konferencje naukowe czy zjazdy (bo na urlopy nie jeździł już od dawna).
Nie, żadne z tych miejsc nigdy tak naprawdę nie było ani nie miało być niczym choć trochę zbliżonym do ich domu w Whitby. To zawsze było całkowicie inne miejsce. Wspólne, łączone we wszystkich aspektach współwłasności. Jednogłośna decyzja dwojga ludzi pragnących uczynić sobie z chatki swoją weekendową, może letnią rezydencję, nawet nie zdających sobie wtedy jeszcze sprawy z tego, że kiedyś we wcale nie tak odległej przyszłości to miejsce stanie się czymś więcej. Będzie domem, może trochę niewielkim, czasami ciasnym, pełnym wad technicznych i wyzwań związanych z miejscem, w którym stał, ale domem.
To w Piaskownicy tak naprawdę potrafił wyobrazić sobie wszystkie późniejsze lata, które nigdy nie miały nadejść. Kolejne upierdliwe naprawy i remonty, z których mimo wszystko czerpałby satysfakcję, bo w istocie naprawdę lubił móc się wykazać.
Być prawdziwym panem domu, nawet tak niedużego. Właścicielem ziemskim, choćby to był ten malutki skrawek ogródka i nieduży kawałek plaży oraz nie do końca legalnie zagarniany kawałek wrzosowiska, który właśnie opuścili, chwiejąc się na nogach w powodu porywistego wiatru.
Bowiem tak. To z pewnością chodziło o silne podmuchy, które nagle zerwały się na tym bądź co bądź otwartym terenie. To one łopotały ich ubraniami, chcąc poprzewracać Ambroisa i Geraldine na boki. Rzucając im kolejne krzaczki wrzosów pod nogi i sprawiając, że musieli zataczać się na boki. A oni całkiem dzielnie walczyli z tymi niesprzyjającymi siłami natury.
W którymś momencie, sam dokładnie nie wiedział, w którym, chwycił Rinę za rękę. Nie zarejestrował tego, czy to ona pierwsza ją ku niemu wyciągnęła. Czy może to on bezwiednie ujął jej dłoń, nie tylko splatając ze sobą ich palce, ale w pełnej chwili przyciągając ją do siebie.
Zaśmiał się. Krótko i urywanie, tym typowym dla siebie szczekliwym śmiechem rozwianym wiatrem, którego echo poniosło się po wrzosowisku. Dawno nie miał okazji roześmiać się w ten sposób. Sam nie pamiętał, kiedy ostatnio przyszło mu tak łatwo, ale widok zataczającej się Yaxleyówny z jakiegoś powodu cholernie go rozbawił.
Objął ją ramionami. Nie do końca wiedząc (ani tak właściwie nawet nie myśląc) czy po to, żeby osłonić ją przed wiatrem, pomóc jej wesprzeć się na jego ciele, samemu się o nią oprzeć czy móc tak po prostu mieć pretekst, aby spleść ich dłonie pod jej piersiami.
Niezależnie od przyczyny i intencji, pchał ją do przodu, raz czy dwa pokuszając się nawet na to, aby musnąć wargami jej kark. Mimowolnie myśląc o wtoczeniu się razem do domu w bardzo jednoznaczny sposób, ale...
...no, właśnie. Mieli tę cholerną... ...nie, nie, nie cholerną. Bardzo dobrą, choć teraz cholernie pustą butelkę. I potrzebowali zaspokoić pragnienie po tej wielogodzinnej wspinaczce po schodach, która w istocie trwała nie więcej niż pięć minut (co i tak było zatrważającym wynikiem, patrząc na niewielką liczbę schodków).
No cóż.
Najebali się.
Upili się w cholernie dużo dup, ale przynajmniej pierwszy raz od dawna żadnej nie dali w swoich kontaktach. Nie pokłócili się. Wręcz przeciwnie. Dawno nie dogadywali się ze sobą w aż tak lekki sposób. Bez większego zastanowienia nad tym, co robią.
Nawet podział zadań przyszedł im odruchowo. Kiedy Geraldine wyruszyła na poszukiwanie większych ilości procentów, on stanął przed opcją wyboru tego, co tak właściwie było dla nich ważniejsze - wspólna kąpiel czy ciepły posiłek.
Ostatecznie doszedł do wniosku, że nie jedli nic od co najmniej dwudziestu godzin, co było całkiem niezłym wyczynem, nawet jak na niego. Zazwyczaj pilnowali się nawzajem, aby ta druga strona nie zafiksowała się na czymś aż tak mocno, aby zapomnieć o jedzeniu.
Więc teraz mimowolnie, praktycznie automatycznie skierował swoje kroki do kuchni, przeglądając poranne zakupy i zabierając się za to, na co Rina patrzyła z takim powątpiewaniem czy też wręcz z obawą. Za krojenie składników ich wczesnej kolacji tudzież późnego obiadu - nie ustalili, czym to było.
Ani nawet, jeśli miałby być szczery, jaka tak właściwie była aktualnie godzina. Wyłącznie słońce na nieboskłonie mogło ich o tym informować, ale Ambroise jakoś niespecjalnie chciał dociekać. Wolał zająć się posiłkiem, posyłając Geraldine uśmiech, gdy dziewczyna ponownie znalazła się przy nim w kuchni. Taki, który zdecydowanie jeszcze bardziej poszerzył się na widok trzymanego przez nią alkoholu.
Tamten triumfalny wrzask zdecydowanie zasługiwał na przyklask, bo choć nie była to ognista whisky, księżycówka również zdecydowanie mogła się nadać. Szczególnie, że obecnie chyba żadne z nich nie zamierzało być specjalnie wybredne.
Spuszczając wreszcie stanowczo zbyt długie i nazbyt intensywne spojrzenie, jakie kierował w stronę dziewczyny, Greengrass przeniósł wzrok z powrotem na deskę, tym razem zajmując się już nie krojeniem a naprawdę drobnym siekaniem. Po alkoholu szło mu to może trochę bardziej topornie, ale w gruncie rzeczy nie bez powodu szczycił się swoimi zdolnościami w kuchni, nie?
- Huh? - Rzucił w przestrzeń na zasłyszane pytanie, jednocześnie unosząc przy tym brwi. - A co? Myślisz, żeby upierdolić mi fakolce? - Tak, potrzebował wiedzieć, co miała na myśli zanim mógłby jej odpowiedzieć.
Ot, żeby nie palnąć żadnej pochopnej głupoty, choć czuł, że już to poniekąd zrobił.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#3
13.01.2025, 20:56  ✶  

Mieli kilka miejsc, w których spędzali razem czas, bądź pomieszkiwali. Jednak to jedno było wyjątkowe. Wybrali je sobie już wtedy, gdy pojawili się tutaj pierwszy raz, może wtedy nie do końca legalnie, jednak dosyć szybko się to zmieniło. Stało się ono ich wspólną własnością. Spędzili tutaj naprawdę wiele chwil, długich weekendów, wakacji, a nawet zostali tu na dłużej gdy wszystko się zaczęło sypać. To był ich dom, najbardziej ze wszystkich. Może teraz nieco zaniedbany,  pozostawiony sam sobie, ale nigdy nie wątpiła, że kiedyś do niego wrócą, razem, no poza tym jednym razem, gdy zjawiła się tutaj sama i znalazła na stole w kuchni te nieszczęsne dokumenty. Wiedziała, że lepiej było się tutaj nie pojawiać w pojedynkę, dlatego też unikała Whitby przez niemalże pół roku. To zawsze wydawało jej się być niewłaściwe.

Od samego początku czuła, że jest to ich miejsce na ziemi. Oddalone od świata, do tego nikt nie miał pojęcia o tym, gdzie zaszywali się, kiedy znikali ze stolicy. Bezpieczna przystań o której nikt miał nie wiedzieć. To było całkiem wygodne, bowiem dzięki temu nie pojawiali się tutaj nieproszeni goście. Gdy byli tutaj - nikt ich nie niepokoił. Mogli zajmować się sobą, no i domem, który wymagał sporej pracy, bo miejsca jak to tak już miały. Zawsze znajdowało się tutaj coś do naprawy. To nie było szczególnie męczące, wręcz przeciwnie wydawało jej się raczej odprężające, mogli siedziec tutaj całymi dniami i dłubać, kreować swój świat. Z czasem zaczęli wypełniać go swoimi pamiątkami przywożonymi z różnych stron świata, Roise zadbał o rośliny, ona stworzyła sobie tutaj swój mały arsenał broni. Było to ich własne miejsce na świecie, w którym potrafiła wyobrazić sobie ich dalsze życie. Może nie była to ogromna posiadłość, ale wystarczająca dla nich, i może kogoś więcej. Nie potrzebowali dużo do szczęścia, bo dom przecież nie był tylko i wyłącznie miejscem, raczej chodziło o to, przy czyim boku się go znajdowało. Miało ich tutaj spotkać jeszcze wiele dobrego, przynajmniej kiedyś tak sądziła, z czasem te wizje nieco się rozmyły, bo ich drogi się rozeszły, nie zmieniało to jednak faktu, że Piaskownica zawsze miała się jej kojarzyć tylko i wyłącznie z Roisem i ich wspólnymi marzeniami. To było niezmienne, nawet jeśli doprowadził do tego, że tylko ona widniała na papierze jako właściciel tego domu.

Cóż, alkohol może nie pomagał im przemierzać drogi, jednak zdecydowanie miał dobry wpływ na to, jak ze sobą rozmawiali. Było to całkiem zabawne, musieli wyglądać żałosnie z boku, kiedy przemierzali tę trasę, ale grunt, że dobrze się przy tym bawili, czyż nie? Dawno nie mieli szansy na aż taką beztroskę. Wszystkie ich problemy zniknęły niczym przez dotknięcie czarodziejskiej różdżki. Co do różdżki, nie mogła znaleźć swojej, ale chyba zostawiła ją w domu, co nie było do końca rozsądnym zachowaniem, ale w sumie, czy cokolwiek jej tu groziło? Nie, nie powinna się zupełnie tym przejmować, nie powinni przejmować się niczym. Szkoda by było zakłócić ten chwilowy spokój i radość.

Miała świadomość, że jeśli wleją w siebie kolejne trunki, to mogą pojawić się większe problemy z koordynacją, ale jakoś specjalnie się tym nie przejmowała. Byli w domu, zupełnie sami, nikt nie będzie ich oceniał. Mogli tu robić wszystko to, co im się żywnie podobało. To było pocieszające.

Właśnie dlatego z taką desperacją udała się do tej nieszczęsnej spiżarki, którą dogłębnie przeglądała. Wierzyła w to, że uda jej się znaleźć cokolwiek, co będą mogli w siebie wlać, w końcu kiedyś mieli tutaj naprawdę spore zapasy alkoholu. Zimą wcale nie tak prosto było się dostać do miasteczka, gdy mieli nałożone zaklęcia zabezpieczające nie mogli się teleportować, więc musieli sobie jakoś radzić.

Póki co zaliczyli sukces, sądziła, że te dwie butelki im wystarczą, aby utrzymać ten stan w jakim się znajdowali, tak właściwie to mogły go jeszcze pogłębić, bo nie był to byle jaki alkohol, tylko księżycówka, wątpliwego pochodzenia, więc pewnie była dużo mocniejsza. Na szczęście znajdowała się już na etapie, w którym obojętne jej było to co w siebie wleje, byleby kopało, więc nie zamierzała się tym specjalnie przejmować.

Miała duży fart, że Ambroise wykazywał jakiekolwiek umiejętności kulinarne. Ona sama - cóż, jadła cokolwiek, co była w stanie wyciągnąć z puszki, lub zalać wodą. Dzięki niemu jednak mogła nieco zróżnicować swoje posiłki. Zawsze dbał o to, aby zrobić im coś pysznego do jedzenia. W tym wypadku typowe w rodzinie role były u nich odwrócone, co uważała za spory plus. Gdyby to miało spaść na nią... pewnie umarliby z głodu dosyć szybko. Nigdy jednak nie wymagał od niej tego, że nadrobi braki. Wydawało jej się nawet, że karmienie jej sprawia mu przyjemność.

Nie musieli chyba nazywać jakoś konkretnie posiłku który mieli zjeść, miał być ich śniadaniem, obiadem, kolacją? Wszystkim po kolei, bo dawno nic nie jedli, co nie było do końca rozsądnym rozwiązaniem zwłaszcza, że wlewali w siebie spore ilości alkoholu. Nikt nie mówił, że będzie prosto.

Dawno straciła poczucie czasu, wszystko jej się zamazywało, wiedziała jednak, że dzień jeszcze trwa, bo nie było ciemno, ale jaką mieli godzinę? Czy to w ogóle było istotne, chyba nie. Przecież nigdzie się nie spieszyli, chyba?

Sięgnęła po gumkę do włosów, bo miała wrażenie, że jak dalej będą jej tak fruwać przed twarzą, to podpali je albo zapalniczką, albo szlugiem i związała swoje kudły w wysokiego kucyka. Tak zdecydowanie było prościej, przynajmniej miała pewność, że nie będą jej przeszkadzać. Zresztą nigdy jakoś specjalnie nie przepadała za tym  jak latały sobie samopas.

Nie otworzyła jeszcze żadnej z butelek, które udało jej się znaleźć, bo nie chciała zaczynać degustacji bez niego. Musieli pić równym tempem, chociaż i tak wiedziała, że nie do końca ma mu szansę dorównać, gdyby więc sama wychyliła kilka kolejek... pewnie zasnęłaby na tym stole i tyle byłoby z tego wszystkiego.

Obserwowała go uważnie, chociaż nieco jej się rozjeżdżał, właściwie to jeśli nie mrużyła oczu to widziała dwie sylwetki. Zdawała sobie sprawę, że jest porządnie nawalona. Nie przejmowała się tym jakoś specjalnie.

Obawiała się jednak tego, że on znajduje się w podobnym stanie, co ona, a jak wiadomo gotowanie mogło być bardzo, ale to bardzo niebezpieczną czynnością, szczególnie po pijaku. - Nie, jakbym chciała ci cokolwiek upierdolić, to pewnie odcięłabym od razu całe ręce. - Nigdy się jakoś za bardzo nie rozdrabniała, jej rozwiązania należały do tych najbardziej konkretnych. - Zastanawiam się po prostu, czy jak sobie ujebiesz palca to będziesz mógł być lekarzem, w sumie jakbyś to zrobił, to mogłabym go przyszyć i by jeszcze działał, czy raczej lepiej byłoby nim coś nakarmić? - Na pewno znalazłyby się jakieś stworzenia, które chętnie zjadłyby ludzkie mięso. W jej głowie pojawiało się coraz więcej głupich pytań, na które chciała uzyskać odpowiedzi.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#4
13.01.2025, 22:24  ✶  
To było coś, co kiedyś zdarzało im się naprawdę często. Nie tylko po alkoholu, lecz także tak po prostu. Bywały dni, kiedy budził się w łóżku tuż obok niej od samego rana zachowując się po prostu niepoważnie. Mając tak dobry, może trochę nazbyt głupkowaty humor, że cokolwiek by się stało, on i tak w dalszym ciągu miał mieć wyjątkowo udany dzień.
Tyle tylko, że nie pamiętał ostatniego takiego razu. Minęło bardzo dużo czasu odkąd mógł dać sobie spuścić z tonu. Przestać zachowywać się jak śmiertelnie poważny podstarzały kawaler, stateczny pan dohtor, czystokrwisty czarodziej, człowiek przepełniony chęcią pokazania się od tej momentami wręcz zbyt sztywnej strony.
Nie był sobie w stanie przypomnieć, kiedy ostatnio umiał w tak łatwy sposób zrezygnować z całej tej otoczki. Nie tylko z jakiegoś jej fragmentu. Nie tyle z części, wybiórczego kawałka, nie w taki sposób jak w tej chwili, bowiem teraz mogłoby się zdawać, że przez moment wrócili do jednego ze swoich pierwszych pobytów nad morzem.
Do czasów, gdy wszystko było jeszcze nie tyle całkowicie świeże i ekscytujące (bo przecież nawet po latach w dalszym ciągu pałał do niej tymi samymi naprawdę żarliwymi uczuciami), co po prostu znacznie prostsze i łatwiejsze. Wtedy nie musieli martwić się cieniem wojny ani nie spierali się o słuszność narzucanych decyzji. Zwłaszcza tak druzgocących jak ta, która zawisła nad nimi półtora roku temu i której cień nigdy ich nie opuszczał.
Nigdy, choć w istocie teraz zachowywali się, jakby go tam nie było. Obejmował ją podczas drogi do domu, stawiając tak rozkołysane i nieskoordynowane kroki, że równie dobrze mógłby spróbować z nią przy tym zatańczyć. Tak właściwie to przez ułamek sekundy pragnął tak po prostu chwycić dziewczynę w ramiona, obracając się z nią kilkukrotnie po kuchni, ale to chyba nie było dobrym pomysłem.
Wiedział to nawet w tej chwili, bo ledwo trzymał się na nogach, stojąc przy kuchennym blacie i usiłując wydać im obiadokolację zanim zapadnie zmrok. Zawsze bardzo poważnie podchodził do kwestii wspólnych posiłków. Nie tyle dla siebie samego, co dla swojej dziewczyny, bowiem odkąd się rozstali prawie już nie gotował.
Nie mając dla kogo tego robić, zrezygnował ze stania przy garach w celu robienia czegoś innego niżeli warzenia eliksirów czy tworzenia innych substancji. Znalezienie się w tym domu z nią u boku było niczym podmuch świeżego powietrza przynoszący ze sobą zapach wspomnień i motywację ku temu, by podjąć próbę nie pokrojenia sobie knykci przy czymś całkiem prostym, na co chyba powinno go być stać.
- No cóż, dobrze wiedzieć, że przynajmniej nie fiuta - stwierdził całkiem lekkim, może nieco nazbyt wyluzowanym i bez wątpienia rozbawionym tonem, przekrzywiając głowę w tył i rzucając Geraldine niezbyt przejęte spojrzenie. - Aczkolwiek, gdybyś kiedyś zamierzyła się, żeby uciąć mi ręce, bądź przy tym tak miła, aby zamiast tego tak po prostu od razu upierdolić mi głowę, w porządku? -
Nawet w tym momencie i w tym stanie upojenia alkoholowego doskonale pamiętał to, w jak gładki i możliwie bezbolesny sposób potrafiła wykonać podobne cięcie. Czy to przy pomocy ostrza, czy odpowiednio rzuconego zaklęcia. Bez wątpienia byłby to całkiem szybki, choć może nie do końca najlepszy koniec, jaki mogłaby mu zapewnić.
W tej drugiej kwestii już kiedyś miał okazję określić się Geraldine, co do sposobu, w jaki chciałby umrzeć w jej ramionach (czy tam udach, czy tam w ramionach, ale jednocześnie między udami). Natomiast jeśli już należałoby, by wybrał jedno z dwojga, wolał mieć uciętą głowę niż odrąbane ręce. Nie musiał mówić dlaczego, prawda?
Wyprostował szyję, przekrzywiając przy tym głowę to w jeden, to w drugi bok i poruszając ramionami, by pozbyć się zesztywnienia karku. Spanie na kanapie (jeśli w ogóle dało się powiedzieć, że tam spał a nie miotał się pod wpływem koszmarów) nie sprzyjało rozprężeniu mięśni i nawet niebotyczne ilości wlanego w siebie alkoholu nie mogły zmienić faktu, że od czasu podniesienia się z wrzosowiska, Ambroisa trochę bolały plecy.
Tak właściwie to jeszcze chwilę wcześniej zamierzał poprosić dziewczynę o pomoc w tym zakresie. Być może nie określili się całkowicie wprost, ale mieli wspólnie odbyć tą zaległą kąpiel i wtedy w żadnym wypadku nie zamierzał unosić się honorem. Wręcz przeciwnie. Planował pozwolić sobie na to, by oprzeć się o nią w wannie, korzystając z tego błogiego momentu, jaki mogliby razem mieć.
Nie musząc nawet zasłaniać się przy tym żadnymi wymówkami (nie mogę brać tej kąpieli samotnie, bo jeszcze się utopię a z odpływu kibla, niczym Marta, wyskoczy na mnie wąż rzeczny), bo alkohol zdecydowanie ułatwiał im sprawę. Mogli tak zwyczajnie, całkowicie niezobowiązująco powrócić do czegoś, co niegdyś brali za pewnik.
To kiedyś była ich niemalże codzienna rzeczywistość, tyle tylko, że bez zalewania się prawie do nieprzytomności. Bez konieczności wlewania w siebie alkoholu, aby podtrzymać ten błogi, szczeniacko roześmiany stan. Niegdyś potrafili tak po prostu cieszyć się swoim towarzystwem i tym wszystkim, co ich ze sobą łączyło.
Obecnie być może o tym nie mówili. Możliwe, że nawet nie myśleli o tym w ten sposób (a przynajmniej on tak teraz nie robił), ale dopiero uchlanie się razem sprawiło, że zaczęli zachowywać się jak tamci ludzie. Tamci trzeźwi ludzie. Jasne - też nie zawsze, czasami robiącymi sobie dwuosobową imprezę u podnóża kanapy w salonie albo w ogródku, gdzie procenty lały się litrami, ale na ogół nie musieli pić, by czuć się przy sobie swobodnie.
To była jedna z tych rzeczy, które się między nimi zmieniły. Jeden z fragmentów nowej rzeczywistości. Pokłosie tego wszystkiego, co się między nimi stało i co nigdy nie doszło do skutku. Zmarnowanej, naruszonej przeszłości i nieistniejącej wspólnej przyszłości. Teraźniejszość była łatwiejsza, kiedy alkohol buzował w głowie a myśli kierowały się głównie w stronę przyjemności.
- To zależy, którego palca miałbym sobie ujebać - odpowiedział, raczej nieudolnie udając, że się przy tym namyśla, z czego zrezygnował niemal w tym samym momencie, w którym niepilnowany nóż rzeczywiście niemalże omsknął mu się po skórze.
Obdarzył go karcącym spojrzeniem, nawet jeśli kierowała nim jego własna dłoń.
- Mogłabyś go - zaczął, jednocześnie dopiero w tej chwili dając reszcie słów Geraldine dotrzeć do jego mózgu.
Zamierzał stwierdzić, że tak, jasne. Mogłaby przyszyć mu palec czy tam palce, gdyby zajęła się tym odpowiednio szybko i we właściwy sposób, ale wtedy obdarzyła go tym tekstem o rzuceniu jego fragmentów czemuś na pożarcie i Ambroise momentalnie zastygł z nożem w dłoni.
Bardzo powoli odkładając ostre narzędzie na deskę do krojenia i jeszcze wolniej obracając się przodem do dziewczyny w celu posłania jej spojrzenia. Jeszcze bardziej oceniająco-karcącego spojrzenia niż te, które chwilę wcześniej skierował ku ostrzu.
- ...czy raczej lepiej byłoby nim coś nakarmić? - Powtórzył po niej całkowicie bez powagi, mimo to siląc się na powstrzymanie rozbawionego wyrazu twarzy. - Myślałem, że lubisz moje palce - zwłaszcza wtedy, kiedy skomentował coś, co jeszcze chwilę wcześniej wydawało mu się faktem a teraz nagle zrobiło się znacznie mniej oczywiste. - Mógłbym być uzdrowicielem bez części palców. Przynajmniej dopóki mam zęby, w których mogę trzymać różdżkę, wspomagając się zaklęciami niewerbalnymi - przypomniał jej o tym fakcie głównie po to, by zaraz dodać coś jeszcze. - W przeciwieństwie do twojego łuku. Jak tam by ci szło strzelanie z łuku bez palców? Tak samo źle jak z kuszy z palcami czy trochę lepiej? - Szach-mat.
Tak, usrał się z tą kuszą. Zdecydowanie nie zamierzał przestać.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#5
14.01.2025, 00:37  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 14.01.2025, 00:48 przez Geraldine Yaxley.)  

Kiedyś mieli to wszystko na wyciągnięcie ręki. Zdarzały im się dni, kiedy nie przejmowali się zupełnie niczym, wpadali w taki dziwny nastrój, podczas którego z wszystkiego sobie żartowali. W domu przecież mogli sobie pozwolić na wszystko, nie musieli nikogo grać, udawać poważnych ludzi znających się na swoich dziedzinach, mogli być sobą, zawsze. Tego jej brakowało. Tej odrobiny beztroski i luzu, która ostatnio nie towarzyszyła jej praktycznie wcale. Kłóciła się z bratem, doprowadzała do sprzeczek ze znajomymi, nie miała możliwości, aby zachowywać się w ten lekki sposób. Jasne, alkohol to dzisiaj ułatwił, ale kiedyś wcale go do tego nie potrzebowali. Potrafili zachowywać się w ten sposób zupełnie na trzeźwo, właściwie to nie potrafiłaby nawet określić kiedy ostatnio im się to zdarzyło, ale to, że dzisiaj to powtarzali było całkiem przyjemne. Nadal musiało to gdzieś w nich tkwić, może bardzo głęboko, bo ukazało się dopiero po wypiciu dwóch butelek whisky, ale można się było w tym doszukać całkiem pozytywnych znaków, o ile w ogóle ktoś chciał ich szukać.

Czuła, że to było im potrzebne. Pozbycie się tych wszystkich negatywnych emocji i skupienie na ich zupełnym przeciwieństwie, nie wracała do ich rozmowy, którą odbyli o poranku, czy w nocy, czy wieczorem. Skupiała sie na tej zupełnie beztroskiej chwili, która mogła się wydawać nic nie znaczyć, jednak dla Yaxleyówny dowodziła wiele.

Przestali myśleć o tych sztucznych, narzucanych sobie granicach, które nie były im do niczego potrzebne (przynajmniej jej zdaniem), pozowolili sobie zatracić się w tym dziwnym, nie do końca prawdziwym momencie, chociaż, czy naprawdę byliby w stanie się tak oszukiwać, nie - jej to przychodziło raczej naturalnie. Zwłaszcza, że dość mocno pijana nie do końca potrafiła panować nad naturalnymi odruchami.

Skończyła palić swojego szluga, skłonna była od razu wsadzić sobie kolejnego w usta, ale się przed tym powstrzymała, bo Roise przecież ich nie lubił. Może i była pijana, ale nie chciała ciągle powodować u niego dyskomfortu, więc po prostu przygasiła go w popielniczce. Nie miała czym zająć rąk, więc położyła je sobie na udach i przesuwała je to w górę to w dół. Nie zapytała go, czy potrzebuje pomocy z gotowaniem, bo to nie był najlepszy pomysł. Mogłaby zrobić im krzywdę, szczególnie w takim stanie w jakim się znajdowała. Może i norze był jej specjalnością, jednak nie w kuchni.

- Twój kutas może się jeszcze do czegoś przydać. - Powinna była się chyba ugryźć w język, ale tego nie zrobiła. Zresztą sam zaczął ten temat, czyż nie. Przygryzła dolną wargę trochę zbyt mocno, bo poczuła na języku smak krwi. Zdecydowanie nie była trzeźwa, ale nie miała zamiaru się tym przejmować. - Jasne, Twoje życzenie jest dla mnie rozkazem, chociaż nie wiem dlaczego rozmawiamy o możliwości odcinania Twoich kończyn przeze mnie. - Nie to miała na myśli, musiał ją źle zrozumieć, jednak skoro już doszli do tego tematu, to oczywiście, że zamierzała mu obiecać, że spełni jego ewentualne oczekiwania. Tak, pewnie sama wybrałaby podobną opcję. Lepiej nie mieć głowy niż rąk, niby to drugie można przeżyć, ale jakie właściwie życie wtedy pozostawało?

Potrafiła odcinać głowy. Jednym, precyzyjnym cięciem. Czy przy pomocy noży, czy zaklęć. Może jeszcze nigdy nie zrobiła tego z człowiekiem, kto jednak wiedział, kiedy przekroczy tę granicę, nie, żeby zależało jej na tym, aby tego spróbować. Była przecież wyłącznie łowczynią potworów, a nie morderczynią, ale nie mogła przewidzieć kiedy zostanie przyciśnięta do muru, kiedy faktycznie pojawi się powód, aby sprawdziła, czy podobnie dobrze radzi sobie z ludźmi. Oczywiście nie zamierzała korzystać z tych czynności w stosunku do Ambroisa, bo przecież nigdy nie zrobiłaby mu krzywdy, no nie takiej trwałej.

- Czy któreś palce są bardziej ważne od innych? - Musiała zweryfikować te informacje. Nie, żeby zamierzała mu je upierdolić, po prostu chciała wiedzieć, jak rysowała się ta cała sytuacja. Od tego w końcu zaczęły się jej pytania, coby było gdyby sam sobie zrobił krzywdę. Nie wiedzieć czemu przeszli od oodcinania przez nią jego różnych części ciała. Nie tego chciała się dowiedzieć...

Poczuła na sobie jego karcący wzrok, prowokował ją do walki na spojrzenia? Proszę bardzo. Przyglądała się mu bez mrugnięcia, chociaż oczy miała zmrużone, bo nadal nieco rozmazywała się jej jego sylewtka, z tym aktualnie nie mogła nic poradzić, bo była dosyć mocno wstawiona, ale dawała z siebie wszystko, chciał pojedynku - to go dostanie.

- Są całkiem ładne i przydatne, te Twoje palce, tak tylko zastanawiam się nad możliwościami. - Musiała wiedzieć, co powinna robić, gdyby pojawiła się taka ewentualność. Najebana Geraldine próbowała znaleźć odpowiedzi na każde nurtujące ją pytanie, musiała być w końcu gotowa na wszystko, czyż nie? Któż wie, co przyniesie im przyszłość. Przezorny zawsze ubezpieczony, czy coś.

- Nauczyłeś się zaklęć niewerbalnych, czy dopiero byś to zrobił? W sensie magii bez machania kijem? - Cóż, to mogła być kolejna rzecz, której o nim nie wiedziała, w końcu nie mieli praktycznie żadnej styczności przez ostatnie półtora roku. Była na tyle pijana, żeby mieszać magię niewerbalną z bezróżdżkową, cóż, powinien jej to wybaczyć.

- Wiesz, że pytam czysto hipotetycznie, co nie? - Wolała się upewnić, że wiedział do czego zmierza, bo naprawdę nie chciała mu zrobić krzywdy, nie teraz. To były tylko głupie pytania, które pojawiły się w jej głowie pod wpływem chwili.

- Musiałabym strzelać nogami, nie wiem, czy tak się da. - To była pierwsza opcja, która przyszła jej na myśli. Próbowała sobie to nawet zwizualizować, ale docierało do niej, że mogło być to całkiem problematyczne. - Złapię Cię kiedyś i przywiążę do drzewa, położę jabłko na czubku głowy i zademonstruję jak się strzela z kuszy, może wtedy przestaniesz mi wyrzygiwać ten jeden raz, kiedy mi się to nie udało. - Czy to była groźba? Nie, zdecydowanie raczej obietnica. Liczyła na to, że sytuację zagrażającą życiu zapamiętałby zdecydowanie lepiej od tej jednej, nieszczęsnej, zupełnie przypadkowej, kiedy faktycznie chybiła. To nie zdarzało się często, a on nie dawał jej o tym zapomnieć.

- Co gotujesz? - Rzuciła jeszcze, aby zmienić temat na mniej drastyczny, może faktycznie lepiej by im zrobiło gdyby przeszli do jedzenia, a nie gadając o odciętych głowach, fiutach, czy rękach, to nie do końca służyło apetytowi.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#6
14.01.2025, 03:30  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 14.01.2025, 04:21 przez Ambroise Greengrass.)  
Ten dzień był inny niż wszystkie dane im ostatnio przeżyć. Choć poranek zdawałoby się, że zweryfikował pewne oczekiwania, teraz na nowo pojawiło się między nimi coś, co jednak w dalszym ciągu istniało. Nie zostało wykrzewione, wyrwane z korzeniami, nie dało się wydrzeć przy pomocy brutalnych gestów czy ostrych i pochopnych słów. Powróciło w najmniej oczekiwanym momencie...
...choć czy aby na pewno? Nie bez powodu raczyli się tym alkoholem. Nie bez przyczyny mieli coraz mniej umiaru w piciu, pozwalając sobie nie tylko na podtrzymanie stanu upojenia niewielkimi dawkami alkoholu, lecz podejmując świadome kroki w celu nawalenia się w trzy dupy. O co nie było zbyt trudno, gdy nie jedli wcześniej ani śniadania, ani obiadu, natomiast ich kolacja składała się z zawartości jakiegoś słoika i jednej puszki dzielonej na pół.
Przynajmniej byli nad wyraz ekonomiczni. Dwie butelki później wydawało się, że nic nie mogło już powstrzymać ten nagle naprawdę barwnej atmosfery między nimi. Tego, że ani słowem nie postanowił zająknąć się w temacie śmierdzących fajek dziewczyny a ona nie sięgała po nie jedna po drugiej. Było...
...miło. Miło, ale nie tęsknie ani nie nostalgicznie. Głupkowato miło. Miło w tym sensie, w którym naprawdę nie potrzebowali zbyt wiele, żeby znaleźć wspólny język. Tak jak kiedyś. Tak jak zwykle. Tak jak to powinno być.
- Rozwiń ofertę - odbił niemalże w tej samej chwili, w której przyciągnęła jego uwagę swoimi słowami, ponownie przekrzywiając głowę w tył i rzucając spojrzenie przez ramię.
Oczywiście, że dostrzegł sposób, w jaki zaczęła przygryzać wargę. Niemal odruchowo zwrócił na to uwagę, wręcz poszukując wzrokiem dowodu na to, jak powinien interpretować słowa Geraldine i cóż raczej nie zawiódł się w tej kwestii. Parsknął cicho, unosząc kąciki ust, rozszerzając powieki i bardzo powoli, przesadnie wymownie mrugnął do niej jednym okiem.
W istocie chcąc osiągnąć efekt, od którego był tak daleki jak tylko mógł być. W swojej własnej głowie flirtował z nią z naprawdę wyśmienicie wyważoną lekkością. W sposób przepełniony  sugestywnością, ale nie niesmacznie oczywisty. Tak, by nie miała przy tym ochoty skopać mu kostek czy rzeczywiście obciąć rąk, które dzięki swoim czterem wysublimowanym krokom wprawionego uwodziciela (zobacz jak to robi i powtórz to na swojej dziewczynie) mógłby zamiast tego przestać trzymać przy sobie.
Czy na nożu, czy na desce do krojenia, czy na obranej cebuli albo kawałku selera naciowego, który średnio chciał z nim współpracować, przetaczając się po blacie, gdy Roise próbował sięgnąć po niego na oślep.
W jednym czasie usiłował połączyć zatem dwie rzeczy. Obie wymagające skupienia. Obie wychodzące mu coraz bardziej pokracznie, bo stan nietrzeźwości być może do pewnego stopnia sprzyjał kreatywności i nieszablonowemu zachowaniu. Natomiast ten poziom już dawno został przez nich przekroczony. Teraz oboje zachowywali się co najmniej głupkowato.
To, co miało być żarliwym acz wyważonym flirtem w rzeczywistości było próbami skupienia wzroku na rozjeżdżającej mu się Geraldine i zapanowania nad plączącym się językiem. Gdy do niej mrugnął, jednocześnie skrzywił się przy tym tak bardzo, że przez kilka sekund wyglądał, jakby coś sparaliżowało mu pół policzka.
Natomiast zamiast mówić pewnie, klarownie i zdecydowanie, odzywał się w sposób, jakiego wydawało mu się, że wyzbył się już co najmniej kilka lat temu. Przynajmniej przez większość czasu, bo gdy ze sobą byli, zdarzało mu się wracać do domu na tak absurdalnym wkurwie, że w żadnym razie nie był w stanie zapanować nad naprawdę głęboko zakorzenionymi naleciałościami z Doliny Godryka. Lub też w drugą stronę - w tych niespecjalnie licznych momentach całkowitego spuszczenia z tonu, gdy był w wyjątkowo świetnym humorze, chcąc rozbawić Geraldine, również pozwalał sobie na tę specyficzną miękkość tonu.
Na zlane, upraszczane słowa. Na bardzo ciepły, wyjątkowo swojski akcent z West Country, raczej dużo bardziej przystojący prostym rolnikom niż komuś usiłującemu nosić się w bardziej dystyngowany salonowy sposób. Tak samo w tej chwili bezwiednie pozwalał sobie na to, aby obdarzać ją czymś, co mimo wszystko nigdy nie zdarzało mu się zbyt często.
Tym bardziej nie w obliczu słuchania o tym, co mogła zrobić z jego członkiem czy członkami. O obcinaniu głów i innych części ciała, nawet jeśli gdyby się nad tym dłużej zastanowił, pewnie mógłby powiedzieć, że cięcie, jakie wykonała wtedy w jaskini całkiem mu zaimponowało. Było...
...makabrycznie ładne. Mimo to wzruszył ramionami, poruszając przy tym nosem i ponownie unosząc i opuszczając barki.
- A bo ja wiem? Mnie nie pytaj, sama zaczęłaś ten temat - odrzekł gładko, ani trochę nie przejmując się poruszanymi tematami.
Nie godziło w niego snucie rozważeń w taki a nie inny sposób. Tym bardziej, że raczej w dalszym ciągu wierzył w to, że nie zrobiłaby mu krzywdy. No, może poza pobiciem go jego własnymi kwiatami. Wtedy to było co innego.
- Ymmm - zawiesił się na coś, co w jego głowie było bliskie co najwyżej pół sekundy, natomiast w istocie trwało zdecydowanie dłużej.
Zmrużył oczy, choć właściwie cały czas to robił, jednocześnie parokrotnie uderzając językiem o podniebienie. Zazwyczaj nie musiałby zastanawiać się nad odpowiedzią, jednakże w tym momencie miał niemały problem ze sformułowaniem jasnej odpowiedzi, która mogłaby zabrzmieć zrozumiale zarówno dla niego, jak i tym bardziej dla Riny. Ostatecznie po prostu otworzył usta, pozwalając słowom znaleźć ujście.
- Najważniejszy jest kciuk. To jakieś czterdzieści... ...pięćdziesiąt procent wszystkich funkcji dłoni. Palec wskazujący to jakieś dwadzieścia procent ruchów, tak samo jak środkowy. To też plus minus dwadzieścia procent, przy czym przy okazji to też najsilniejszy palec, istotny zarówno z perspektywy zachowania precyzji, jak i siły. Poza tym można nim pokazywać fakolca, więc jest też niezrównany dla niewerbalnego przekazu - stwierdził powoli, ważąc każde słowo, przez co brzmiał bardziej tak, jakby czytał z niewidocznej kartki rozwieszonej w powietrzu tuż przed nim i to niekoniecznie potrafiąc płynnie to robić.
Mimo wszystko ostateczna odpowiedź w sprawie tego, który palec był najmniejszą stratą była raczej jasna.
- Jakbyś miała komuś odjebać najmniej istotny palec to decyduj się na serdeczny - zawyrokował zupełnie tak, jakby rozmawiali o czymś całkowicie normalnym, wcale nie absurdalnym ani nie lekko tracącym mafijnymi porachunkami. - Ale jak chcesz go na serio uszkodzić to odpowiedzią są kciuki. Najlepiej oba na raz, wtedy będzie jak pies - bo psy nie miały kciuków, prawda?
Zmarszczył czoło, usiłując wyobrazić sobie choć niewielki zakres psiej anatomii i to jak to musiało wyglądać w przypadku zwierząt, które Geraldine trzymała w domu. Od tego zaś było mu naprawdę blisko do kolejnego pytania, które wydostało się spomiędzy jego warg.
- Czy psy mają kurwa pięty? - Spytał bez ostrzeżenia, kierując wzrok ku Yaxleyównie.
Bo skoro nie kciuki, skoro miały jakieś dziwne boczne pazury i szorstkie poduszeczki, to czy te poduszeczki były w istocie piętami tak jak te boczne pazury powinny pełnić upośledzoną funkcję kciuków? Cholernie nie był sobie w stanie tęgo wyobrazić, nawet jeśli w zakresie ludzkiej anatomii czuł się lepiej niż świetnie.
Ale, ale! W końcu miał tu swoją specjalistkę od zwierząt. W tym również od ich obrabiania, toteż w tym momencie liczył na satysfakcjonującą odpowiedź. Taką, która padłaby z jej strony, wyczerpując temat w podobny sposób, w który on odpowiedział jej o ludzkich palcach.
Uśmiechając się szerzej, gdy usłyszał komplement z jej strony i nawet skłaniając się na niego nieznacznie, wyłącznie dla podkreślenia efektu.
- Niestety nie mogę ci pokazać magii bez machania kijem. Na tym polega cały mój urok. Potrafię naprawdę dobrze machać kijem - nie mógł się przed tym powstrzymać, po prostu nie potrafił tego zrobić, parskając niepowstrzymanym, choć krótkim śmiechem zanim nie udało mu się powstrzymać wesołości i pokręcić głową. - Magia niewerbalna to ta bez wypowiadania inkantacji. Masz na myśli magię bezróżdżkową, która mnie raczej nie interesuje - stwierdził tak prosto jak tylko mógł.
W istocie przecież magię niewerbalną stosowali niemal wszyscy czarodzieje. Nie było to nic wyjątkowego, natomiast magia bezróżdżowa? Ta wymagała już zdecydowanie zbyt dużo zachodu jak na oko Ambroisa, toteż Greengrass raczej nie zamierzał zawracać sobie tym głowy. Miał stanowczo zbyt wiele innych rzeczy na głowie.
Teraz zadziwiająco lekkiej i wypełnionej całkiem przyjemnymi myślami. Bąbelkami bez bąbelków, bo przecież do tej pory pili whisky.
- Przecież cię znam - skwitował krótko, posyłając Geraldine całkiem czułe spojrzenie, nawet jeśli moment później przeszedł od defensywy w ofensywę.
Zdecydowanie sobie na to zasłużyła. Sugestie odcinania mu palców były zdecydowanie zbyt poważne, aby mógł je jej tak po prostu odpuścić. Zwłaszcza, gdy miał w rękach (całe szczęście całych) wręcz doskonały argument.
- Nie wiem. Pewnie się da. Spytaj znajomka cyrkowca - stwierdził z błyskiem w oku, nie zamierzał bowiem proponować jej wspólnego wypadu w tamto miejsce, bo wtedy raczej trudno byłoby mu za siebie (o ironio) ręczyć.
Nie po tym, co stało się w ostatnim czasie. Tym, którego tematu obecnie nie poruszali, mając w myślach zdecydowanie dużo ciekawsze tematy do poruszenia niż jakieś szczurkowate skurwysyny, które pewnie potrafiły lepiej strzelać z ucha niż z ręki czy nogi.
- Nie ma szans, żebyś mnie złapała - stwierdził butnie, zdecydowanie wyzywająco, posyłając Geraldine naprawdę pewny siebie uśmiech. - Możesz spróbować mnie dorwać, ale nie mam zamiaru dać ci się złapać. Nie ma szans. Na zawsze pozostaniesz bez możliwości zrehabilitowania się w moich oczach - zapewnił nie bez szczerej wiary we własne słowa.
Usrał się - tak. Usrał się już wiele lat temu. Nie zamierzał tak łatwo odpuścić. Nie było wiele faktycznych możliwości, by zrobiła cokolwiek, co zmieniłoby jego zdanie. Wręcz przeciwnie. Mogła próbować go dorwać i zrealizować całą resztę swojej groźby, jednakże Ambroise zamierzał upierać się właśnie przy tym określeniu. Próbować.
- Poza tym nie wiem, czy zdajesz sobie sprawę - zaczął równie jawnie prowokacyjnym tonem, rozpinając mankiety rękawów i luzując je tak, aby móc w miarę swobodnie podwinąć jeden z nich. - Raczej nie sądzę, żeby twoje liny to utrzymały - tak, dokładnie tak - dumnie napiął mięśnie, bez wahania pozwalając sobie na jedno z tych zachowań przystojących bardziej nastoletniemu chłopcu z drużyny Quidditcha niżeli dorosłemu, poważnemu facetowi.
Tak, zdecydowanie tak. Szpanował przed nią wyglądem i sylwetką, przy okazji pokuszając się o odgarnięcie gęstych włosów z twarzy i posłanie Geraldine szerokiego firmowego uśmiechu. Co prawda nie posunął się aż tak daleko, aby rzucić do niej jakiś naprawdę niski, żenująco tani tekst na podryw a z jego ust nie padła żadna maleńka, bo to byłaby przesada nawet w tym stanie upojenia, w którym się teraz znajdował.
Darował sobie również przeciągłe heeeej, bo to nie miało działać bez maleńkiej a ona zdecydowanie nie była mała (i najpewniej natychmiast usłyszałby od niej równie dojrzałe mała to jest twoja pała; fałsz, ekhm). Zamiast tego zakończył wszystko czymś, co chyba miało jeszcze mniej sensu. Poruszył brwiami, jednocześnie klepiąc się w udo.
Moment później podwinął drugi rękaw, bo skoro już zrobił to z pierwszym to mógł również ułatwić sobie życie w przypadku poluzowania obu. Jednocześnie rozpiął także jeszcze jeden guzik koszuli. Teraz wysuniętej ze spodni, bo w pomieszczeniu zrobiło się całkiem gorąco. Tak, cisnęło mu się na usta, że tylko i wyłącznie za jego sprawą, jednakże w rzeczywistości chodziło o rozpalony ogień i to, co przygotowywał na patelni.
- Jagnięcina. Zapiekanka pasterska - tym razem całkowicie zwrócił uwagę na to, co robił, skupiając wzrok na tym, co znajdowało się przed nim. - Powiedzmy. W sobotę rano nie mieli zbyt wielkiego wyboru składników na cokolwiek - tym razem w jego słowach dało się wyczuć nawet całkiem sporo trzeźwej logiki, nawet jeśli zdecydowanie nie wyglądał na kogoś kto myślał zbyt jasno.
Zdecydowanie za bardzo mrużył oczy, mając niezaprzeczalny problem z tym, by zawiesić wzrok na dłużej w jednym miejscu. Mimo to wydawało mu się, że dokonał przyzwoitego wymierzenia sił na zamiary. Wystarczyło to pokroić, wstępnie przygotować, złączyć i zapomnieć o tym na dostatecznie długo, by mogli usiąść w salonie albo wziąć kąpiel, ale na tyle krótko, aby nie było ryzyka, że o tym zapomną i spalą swój kolacjoobiad.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#7
14.01.2025, 15:21  ✶  

Łatwo im to przyszło, no może nie zupełnie łatwo, bo musieli najpierw wlać w siebie dwie butelki whisky, ale to wcale nie było jak na nich jakimś ogromnym osiągnięciem. Zdarzało im się już razem spożywać podobne ilości alkoholu. Nie potrzebowali go, aby zachowywać się w ten sposób, ale wspólne imprezy też nie były dla nich niczym nowym.

Dobrze było zobaczyć, że ponownie to mają, nie wydawało jej się, aby było to związane tylko i wyłącznie z whisky, którą w siebie wlali. W końcu nie chodziło o alkohol, a o towarzystwo, a przecież miała to najlepsze. Z tym nie dało się dyskutować. Dawno nie bawiła się, aż tak dobrze, to było niezaprzeczalne, bo nawet jak piła to raczej miewała nie do końca przyjemne zjady, które przynosiły jej smutek i melancholię, a tego dzisiaj nie było, znaczy teraz nie było, bo w sumie nie da się zaprzeczyć, że jeszcze rano wyglądało to zgoła inaczej.

- Tu chyba nie ma nic do rozwijania, to bardzo prosta oferta Roise. - Nie zamierzała wprost mówić o co jej chodzi, ale to wydawało się jej być najbardziej oczywistą z oczywistości. No, chyba, że Roise mógł zaoferować coś jeszcze innego, ale miała na myśli raczej jedną, konkretną czynność. Mógł się domyślić o co konkretnie jej chodziło, właściwie to musiał to zrobić, tylko bez sensu próbował ją ciągnąć za język, a tej odpowiedzi akurat nie chciała dać mu wprost, i tak już wystarczająco mu przekazała.

Nie dostrzegła jego mrugnięcia, bo cóż, wszystko jej się nieco rozmazywało, więc niestety ominęła ją ta przyjemność, a szkoda, na pewno byłaby zachwycona jego umiejętnościami. Kto jak kto, ale on na pewno potrafił owinąć sobie kobietę wokół palca samym spojrzeniem... Gorzej, że trafił mu się taki element, który aktualnie nie do końca potrafił widzieć wszystko, co się wokół niego działo. Czasem niestety tak bywa. Na pewno to była ogromna strata, że nie mogła docenić tego jego jakże dyskretnego gestu.

- Nie ja do zaczęłam, to ty zacząłeś wymachując tym nożem. - Jeszcze tego brakowało, żeby to ją obwiniał o to, że zaczeli dyskuję o odcinaniu różnych członków tuż przed posiłkiem. To on był prowodyrem, bo w stanie upojenia alkoholowego prosił się o to, aby sobie coś odciąć. Yaxleyówna tylko i wyłącznie chciała się przygotować na ewentualności, które mogło to ze sobą nieść. Musiała być gotowa na to, co mogło się wydarzyć. Nie wiedzieć czemu w tej chwili nie do końca ufała jego zdolnościom kulinarnym, albo jej się wydawało, albo nadal nieco się chwiał na nogach, a może to jej obraz się rozmazywał? Trudno jej to było określić, wiedziała tylko tyle, że Roise jej się ruszał przed oczami. To wystarczyło, aby zadała te nie do końca przemyślane pytania. Nie chodziło przecież o to, że miała chęć sama odciąć mu różne części ciała, nie wkurzył jej na tyle, przynajmniej nie w tej chwili. To nie tak, że nie zdarzyło jej się to wcześniej. Zdarzały się momenty, gdy nie wiedziała co miała chęć zrobić bardziej, wydrapać mu oczy, czy złączyć ich usta w pocałunku. Od zawsze działał na nią bardzo intensywnie, wzbudzał zipełnie skrajne emocje. Cóż, tak już chyba musiało być.

Oparła sobie podbródek o rękę i wpatrywała się w mężczyznę, gdy w końcu przeszedł do tematu, który ją zainteresował. Słuchała go uważnie, mimo, że ciężko jej było się skupić. Miała nadzieję, że wszystko bardzo dokładnie zrozumiała.

- Wychodzi na to, że to całkiem proste, chcę kogoś wkurwić, to ucinam mu kciuki, nie chcę to palce serdeczne? Wtedy nie będą mogli nosić obrączek, po to są chyba te palce? Może lepiej pozbyć się małych? - Uniosła swoją własną dłoń w górę i przyglądała się jej uważnie. Poruszyła małym palcem. - Małe palce nie wyglądają na takie, które miałyby jakąkolwiek funkcję, więc może to jednak one są najmniej potrzebne? a nie serdeczne? - Tylko grzecznie zapytała, nie negowała jego eksperckiej opinii, chociaż może trochę?

Nie rozumiała trochę tego porównania człowieka do psa, dlatego zawiesiła na nim spojrzenie na dłużej. Psy miały łapy, cztery, ludzie dwie nogi i dwie ręce, to chyba nie do końca współgrało? W końcu ręce nie stałyby się nogami, gdyby ujebać im palce. Zamrugała kilka razy, kiedy próbowała sobie ułożyć to w głowie. Ta rozmowa po raz kolejny przyjęła bardzo dziwny bieg.

Z tych jakże głębokich przemyśleń wybiło ją jego pytanie. - Co, kurwa? - Ach, tak, powtórzyła je sobie w głowie, czy psy mają pięty. Pozostawało jej się więc popisać swoją specjalistyczną wiedzą. Wpatrywała się w niego, a raczej gdzieś obok, bo nadal się jej nieco rozjeżdżał. - Psy nie mają pięt, w sensie nie mają takich pięt jak mają ludzie. Zamiast pięt wystepują u nich poduszki łapowe, które maja podobne zadania co nasze pięty, w sensie mają amortyzować i chronić. Ogólnie to psy mają palce i opuszki na łapach, co nie? a jej tylnej części mają coś takiego jak trzeci palec, albo tylni palec, jak zwał tak zwał, niektórzy mówią, że to może być pięta, ale nie jest to taka pięta jaką mamy my. - Chyba skończyła, tyle, że nie miała pojęcia, czy zrozumiał coś z jej wywodu, w sumie dlatego właśnie postanowiła dodać konkretną odpowiedź na pytanie, które jej zadał. - Więc właściwie to nie, nie mają pięt. - O to mu chodziło, tak?

Miała nadzieję, że jej pozycja specjalistki od zwierząt nie zostanie zachwiana przez tę odpowiedź. Powinien jej wybaczyć, bo nie była do końca trzeźwa, ale w sumie chyba nie miała powodu do obaw, bo dostał konkretną odpowiedź, pewnie każdy kto znał się odrobinę na temacie udzieliłby podobnej.

- Cóż, choćbym chciała, to nie mogę zaprzeczyć. - Całkiem zgrabnie przeszli od tematu psich łap do innych ludzkich kończyn, to znaczy do patyków i różdżek, kijów, jak zwał tak zwał. - No jasne, skoro masz patyk, to po co Ci umiejętność czarowania bez niego, to jest zupełnie zbędne. - No, czasem mogło być przydatne, ale mieli tyle różnych możliwości, że bez sensu było się uczyć akurat tej, wystarczyło tylko odpowiednio zadbać o swoją różdżkę, aby nie musieć martwić się tym, że może jej kiedyś zabraknąć.

- Już się bałam, że pomyślisz sobie, że do reszty ochujałam. - Bo niby się znali, ale wiele mogło się przecież zmienić przez ten czas, kiedy nie trwali obok siebie. Kto tam właściwie wiedział, co mógł sobie o niej pomyśleć. Dlatego właśnie wolała to nieco sprostować. - Nie sądzę, żeby znajomy cyrkowiec miał chęć szybko ze mną rozmawiać. - Najwyraźniej Ambroise bardzo dobrze wiedział, gdzie uderzyć, ale nie zamierzała mu tego odpuszczać. Było jasne, że podczas ich jakże wspaniałej wizyty w jaskini wybrała inną stronę, niżeli znajomego cyrkowca, powinien to docenić, czy coś.

Parsknęła śmiechem. Jasne, nie było szans, żeby go złapała, chyba w jego głowie. - Ochujałeś do reszty, wiesz, że to dla mnie żaden wyczyn, prawda? Jesteś duży, na pewno biegasz wolniej ode mnie, bez urazy Roise, ale coraz młodszy też nie jesteś. - Uśmiechnęła się szeroko, bo właściwie to chętnie by mu zademonstrowała, że to on nie miał z nią żadnych szans. Może teraz nie była w najlepszej formie, bo była nawalona, ale chyba nawet pijana mogłaby spróbować to zrobić, bo on też był nawalony, więc właściwie to niczego nie zmieniało.

- Nie masz pojęcia, jakie liny potrafię wyczarować, nie byłbyś w stanie nic z nimi zrobić. - W końcu nie sugerowała, że będą to najzwyczajniejsze sznurki, których każdy mógł się pozbyć, no może nie każdy, ale on faktycznie miałby taką szansę. Chcąc nie chcąc przesunęła wzrok na jego mięśnie, którymi się teraz popisywał. No, wyglądał dobrze, było na czym oko zawiesić, ale to nie wystarczyłoby na starcie z nią. Powinien mieć tego świadomość, przecież nie była jakąś tam pierwszą, lepszą łowczynią, tylko najbardziej profesjonalną z profesjonalistek. Pokazałaby mu w końcu na co ją stać, skoro nadal miał ku temu jakiekolwiek wątpliwości.

- Wypadałoby to kiedyś sprawdzić, chciałabym na zawsze rozwiać te wątpliwości. - Oj tak, traktowała to jako wyzwanie, które musiała wygrać. Może wtedy przestałby się tak usrywać na tym wszystkim, tyle, że nie teraz, teraz mogło się to skończyć nie najlepiej, zważając na to, że jedno i drugie miało delikatne problemy z panowaniem nad równowagą swojego ciała.

- Mięso, wspaniale. - Tak, każdy posiłek bez mięsa był dla niej nieszczególnie atrakcyjny, na szczęście Ambroise o tym pamiętał, znając go na pewno będzie próbował przemycić do tego posiłku jak najwięcej warzyw, bo inaczej Yaxleyówna pewnie zeżarłaby po prostu kawał mięsa. Jakoś tak od zawsze miała, to chyba kolejna rzecz, którą niósł ze sobą wykonywany przez nią zawód.

- Nie wiem, czy to było takie rano, wydaje mi się, że dotarłeś do miasta przed południem. - W końcu zdążyli o poranku odbyć jeszcze tę fascynującą rozmowę w kuchni, która zakończyła się, jak się zakończyła. Nie było teraz sensu do tego wracać, bo aktualnie dogadywali się zdecydowanie lepiej.

- Potrzebujesz jakiegoś wsparcia technicznego? - W końcu i tak tutaj siedziała i gadała głupoty, to może mogłaby się na coś czytać. Nie najgorzej przecież radziła sobie z nożami, możnaby wykorzystać te umiejętności do czegoś użytecznego.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#8
14.01.2025, 19:45  ✶  
A więc zamierzała twierdzić, że to było takie banalne i że nie kryło się pod tym nic więcej? Ot, czysto fizyczne zachcianki?
- Mam wierzyć, że nie ma w niej żadnych kruczków ani dodatkowych przypisów? - Spytał bez wahania, pozwalając sobie na sugestię, że jakoś jej kurwa nie do końca wierzył.
Jednakże przecież miał ku temu naprawdę solidne podstawy. Czyż nie? Mimo tak dużego znaczenia, jakie miały dla nich te fizyczne aspekty, ta cała kreatywność, możliwość bycia ze sobą tak naprawdę niezależnie od tego, gdzie się znajdowali i co robili, bo zawsze potrafili znaleźć chwilę i stworzyć sobie odpowiednie okoliczności, jeśli tego chcieli.
Ich relacja nigdy nie opierała się wyłącznie na tym. W żadnym momencie nie była wyłącznie cielesna. Nie była płytka i pozbawiona jakichkolwiek innych aspektów niżeli wyłącznie ciągnięcia się nawzajem do łóżka.
Jasne, byli w tym raczej całkiem otwarci, prawdopodobnie nawet trochę niereformowalni. Mimo upływu lat, potrafili w dalszym ciągu zachowywać się jak napalone małolaty, które korzystały z każdej możliwej okazji, by sobie pofolgować.
Patrząc na to wszystko, co wydarzyło się między nimi od powrotu do Whitby, to także niespecjalnie się między nimi zmieniło. Zdecydowanie dali się sobie ponieść. Tego poranka również prawie to zrobili. A gdy Geraldine w taki sposób ujmowała swoją ofertę, trudno mu było tak po prostu wykluczyć tę możliwość i stwierdzić, że to nie wchodziło w grę.
Wręcz przeciwnie. Mimo komentarza dotyczącego tych ukrytych aspektów składanej propozycji, nie mógł powstrzymać szerokiego uśmiechu wpływającego mu na usta. Nie potrafił ukryć tego, że miała w tej chwili jego pełną uwagę (nie to, aby wcześniej się na niej nie skupiał; natomiast usiłował patrzeć na deskę, by nie pokroić sobie palców).
- To doskonale się składa, bo ja jestem bardzo prostym człowiekiem - dodał w końcu, poniekąd odpowiadając sam sobie, bo nie zamierzał dawać Yaxleyównie zbyt wiele czasu czy możliwości przemyślenia tego, o czym mówiła.
Tak, zdecydowanie nie planował, bo gdy tak o tym mówiła (niby nie w żaden specjalny sposób, ale cholera, nawet zamazana była gorąca) nie miał cienia wątpliwości, że wybranie obiadu, którego nie trzeba było aż tak bardzo pilnować bądź też mieszać było idealnym wyborem.
Potrzebowali tego. Kilku godzin dla siebie. Paru wypitych butelek alkoholu. Wymienionych spojrzeń. Uśmiechu pozbawionego smutku czy rozgoryczenia. Paru momentów niemal dziecinnej swobody. Czegoś, co pierwszy raz od tak dawna rzeczywiście znajdowało się na wyciągnięcie ręki. Żałowaliby, gdyby z tego nie korzystali.
Tym bardziej, że przecież i tak mieli żałować już wielu innych rzeczy. Stanąć przed koniecznością poradzenia sobie z wieloma konsekwencjami ostatnich dni czy miesięcy. Wobec tego wszystkiego, danie sobie odrobiny radości bez namysłu i patrzenia w przyszłość nie brzmiało jak coś złego. Nie było złe.
- W celu zrobienia nam obiadu? - A nie amputowania palców sobie czy tobie?, niewypowiedziana część całkiem jasno wybrzmiała w wypowiedzi Greengrassa, która również przy okazji nie była też pytaniem.
Nawet mimo pytającego tonu. W końcu kto jak kto, ale on raczej potrafił radzić sobie z nożami. Ostrza nie były mu obce. Mniejsze czy większe, dłuższe albo krótsze. To nie miało aż takiego znaczenia przy fakcie, że raczej nie było zbyt dużego prawdopodobieństwa, aby się teraz aż tak uszkodził.
Poranił? Rozciął sobie skórę? Cóż, był całkiem blisko, gdy odruchowo przenosił uwagę na dziewczynę, ale mimo to jakoś sobie radził. To było coś, co potrafił robić, teraz też ponownie czerpiąc przyjemność z możliwości spędzania z nią czasu w ten sposób. Brakowało mu tego. Zdecydowanie nie zamierzał popsuć chwili zadawaniem sobie obrażeń. Niedoczekanie.
- Zgadza się - obcięcie komuś kciuków zdecydowanie miało wkurwić tę osobę, natomiast przypadek palców serdecznych był nieprzyjemny, ale nie jakoś wyjątkowo wadzący w życiu; to, że sprowadziła ich rolę do noszenia obrączek rozbawiło go na tyle, że nie zamierzał tego rozwijać. - Tak. Nie będą mogli nosić obrączek. Popsujesz im szanse na zaślubiny. Zniweczysz plany na ślub. Bez ślubu nie będą mieć żony. Bez żony nie będzie dzieci. Bez dzieci umrą samotnie i ich linia się zakończy. Nikt ich nie pomści. Długofalowo pozbędziesz się problemu przy zaledwie małej ofierze - parsknął rozbawiony tą wizją, jednocześnie nie potrzebując wiele czasu, aby dojść do wniosku, że byłoby to całkiem zajebiste rozwiązanie, gdyby tylko miało cokolwiek wspólnego z prawdą.
- Małe palce zostaw na okoliczność, gdy już staniesz się królową degeneratów i żebraków - odpowiedział, jednocześnie całkiem bezmyślnie unosząc dłoń, by pokazać jej, co miał przy tym na myśli. - Obcinając mały palec, masz jedyną taką okazję, aby zrobić to z przekazem nie tylko dla tej osoby, ale też dla reszty, nie? - To mówiąc, obrócił rodowy sygnet (jeden z dwóch noszonych niemal przez cały czas poza pracą w szpitalu) na palcu i wymownie pomachał ręką w stronę dziewczyny. - Wysyłasz palec z pamiątką, metaforycznie godzisz w status i przy okazji grozisz wszystkim innym - nie to, żeby kiedykolwiek posunął się do czegoś takiego, ale to raczej powinno wyglądać w ten sposób.
Tym bardziej, że przecież wcale nie działo się tak rzadko. Co rusz ktoś gdzieś tracił jakieś palce. Ujebanie tego odpowiedzialnego za możliwość noszenia rodowych czy prywatnych symboli statusu było...
...istotnym zabiegiem.
Za to jego pytanie o psie pięty już nim nie było. Naprawdę starał się słuchać wywodu Geraldine, jednak zawiesił się przy tym już na samym co kurwa, następne minuty spędzając na wgapianiu się w nią z nie do końca rozumnym wyrazem twarzy i rozchylonymi ustami. Jedynym, co ostatecznie opuściło zaś jego usta było:
- O kurwa - co w połączeniu ze wcześniejszą co kurwą chyba było wystarczające?
Czy jego też pojebało? Od tego machania tudzież niemożności machania patykiem?
- Nie muszę tego dociekać ani nic sobie teraz myśleć czy rozważać - stwierdził bezbłędnie, unosząc jeden kącik ust. - Ja wiem, że ochujałaś - mógłby jej tym dociąć, jasne, ale sposób, w jaki to zrobił był bardzo daleki od pasywno-agresywnego wytykania Geraldine, że w istocie ochujała; tym bardziej, że zaraz wzruszył ramionami. - Oboje to zrobiliśmy. Jesteśmy ochujani i co z tego? - Pytał czysto retorycznie, bo nic sobie nie robił z tego faktu.
W ich świecie trudno było być normalnym. W domach, w których się wychowali i przy statusie społecznym, jaki miały ich rody, nie dało się nie zauważyć pewnych niestandardowych zachowań. Co prawda dla nich to było ze wszech miar normalne, toteż nie musieli się niczym przejmować, ale niektórzy reagowali na to w naprawdę osobliwy sposób.
No cóż. Nie wszyscy potrafili tak po prostu zaakceptować fakt, że w obecnym świecie każdy był trochę ochujany. Nie każdy umiał patrzeć na siebie z dystansem (echem) i tak po prostu akceptować własną wyjątkowość. Co poniektórzy zachowywali się tak, jakby mieli kije w dupie. Kije od namiotów cyrkowych, między innymi.
- I tak był cwelem, więc jego strata - odpowiedział bez zastanowienia, bo po co tu się było namyślać?
Od samego początku nie zapalał specjalną sympatią do znajomego Geraldine, ale raczej był całkiem neutralny w stosunku do człowieka, który okazał się kanalią. Najgorszym sortem jaskiniowego szczurka. Kimś kto zdecydowanie nie zasługiwał na to, żeby określać się mianem sojusznika czy tym bardziej przyjaciela kogoś, na kogo jednocześnie był w stanie bez wahania naskoczyć, wytykając mu wyjęte z dupy winy (a kijek nadal został tam nieruszony, ironia).
Oczywiście, że Ambroise doceniał opowiedzenie się po jego stronie. To było coś, co jeszcze bardziej zbliżyło ich do momentu, w którym się teraz znaleźli. Pierwsza z szeregu rzeczy, dla których odpuścił, zaczynając dawać lodowej skorupie topić się i rozmywać fragment po fragmencie. Aż do chwili, w której jakimkolwiek chłodem emanowali wobec siebie nawzajem, już go tu nie było. Było ciepło, cholernie ciepło. Pełnia lata, nie ostrożna wiosna. Od zimy od razu wkroczyli właśnie w ten stan.
- Co? To, że jestem duży i silny niby oznacza, że nie mogę być też zabójczo szybki? - No, posłał jej w tej chwili naprawdę niedowierzające spojrzenie, kwitując to cichym parsknięciem. - Poza tym nie rób ze mnie starca. Jestem w kwiecie wieku, Rina, z powodzeniem mogę ci to udowodnić. Tyle tylko, że mi się nie chce - zakończył w taki sposób, aby nie wyjść na kogoś kto nawet przez chwilę wątpił w swoje naturalne talenty i szanse na powodzenie.
Oczywiście, że była najlepszą łowczynią, jaką znał. Ekspertką w swojej dziedzinie, prawdziwym asem polowań i tak dalej. Postawiłby na nią niemalże w każdym przypadku. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że mogła wygrać praktycznie każde starcie.
Tyle tylko, że zdecydowanie nie z nim i nie teraz, bo choć może byli pijani to wciąż miał sporo doświadczenia z tym, w jaki sposób zachowywała się jego była dziewczyna. Znał ją. Mógł przewidzieć jej ruchy, nawet jeśli od czasu, kiedy mieli okazję spędzić ze sobą tak dużo czasu minęło półtora roku.
Jeśli to w ogóle było możliwe, pijany Ambroise był jeszcze bardziej pewny siebie. Odpowiadając zaczepnym uśmiechem na spojrzenie Yaxleyówny i zapraszająco zezując w swoją stronę. Mogła znaleźć się w jego ramionach, wtedy przestałby je napinać w ten sposób, pozwalając sobie za to na coś innego. Na uniesienie jej w górę i przyparcie do ściany w pocałunku, na posadzenie na blacie, by mogli znaleźć się naprawdę blisko siebie.
Na cokolwiek, co by im pasowało, bo siedzenie przy stole wprowadzało całkowicie niepotrzebny dystans. Zdecydowanie wolałby, aby znów (tak jak rano) wybrała szafkę kuchenną. Poza tym zabierając ze sobą zdobyte butelki, dzięki czemu mógłby jednocześnie sięgnąć ku niej i ku księżycówce. Opcja idealna.
- Na pewno nie wiem? - Odchrząkując znacząco, posłał jej spojrzenie spod uniesionej brwi; no, nie był tego aż taki pewien, bo raczej wydawało mu się, że co nieco to jednak wiedział. - Śmiem w to wątpić - raczej nie wydawało mu się, by stała przed nim mistrzyni w kształtowaniu czegokolwiek prócz swojego niezmiernie zgrabnego, wyćwiczonego ciała, na którym teraz ponownie zawiesił oko na dłuższą chwilę. - Tak właściwie to jawnie kwestionuję wszystko - stwierdził bez oporów, zdecydowanie nie zamierzając jej tym prowokować, bo nie chciał, żeby próbowała go wiązać do drzewa i wpychać mu jabłka we włosy...
...ale może jednak nie był w stanie powstrzymać się przed chociażby drobną prowokacją? Niewielką werbalną zaczepką? Czymś na kształt ustnego podszczypnięcia jej w ten krągły tyłek, na którym teraz siedziała dopytując go o cały przekrój rzeczy? Od tych banalnych i logicznych jak menu na obiad, poprzez strzelanie do owoców na jego głowie po amputację palców ze szczególnym uwzględnieniem intencji i celu ich ujebania.
Był cholernie wesoły. Zdecydowanie weselszy niż jeszcze rano czy tak właściwie to kiedykolwiek przez ostatnie miesiące. Co prawda jednocześnie naprawdę mocno kręciło mu się w głowie, świat wirował przed jego oczami, kontury deski i noża rozmywały się a następnie ponownie się wyostrzały zaś Geraldine raz była pojedyncza, raz natomiast podwójna (o kurwa, nie kłamała). Jednak to wszystko zdecydowanie było warte i tego stanu.
- Jeśli chcesz, możesz tu do mnie podejść - odpowiedział miękko, pomijając kwestię tego czy do miasta poszedł rano, czy w istocie doszedł tam dopiero w okolicach południa, bo to w gruncie rzeczy było bez znaczenia. - Chcesz spróbować? - Spytał jednocześnie, posyłając spojrzenie w kierunku patelni i mięsnego sosu, który zamierzał niedługo umieścić w naczyniu żaroodpornym.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#9
14.01.2025, 21:41  ✶  

- Sądzisz, że mogłabym chcieć Cię wykorzystać? - Nie śmiałaby tego robić, gdzie tam, jej zamiary były bardzo jasne. No, chociaż może trochę chciała go wykorzystać, ale nie w taki sposób, który by mu się nie spodobał.

Nie, żeby chciała od niego tylko i wyłącznie tego, bo to zawsze było coś więcej, ale szkoda by było nie skorzystać z okazji, która się nadarzyła, skoro już zaczął rozmawiać o swoim fiucie. Nie omieszkała nie poruszyć tego tematu, bo była nawalona, zdecydowanie za bardzo, inaczej pewnie by go nie pociągnęła. To nie tak, że jej do niej nie ciągnęło, przecież to też już się wydarzyło odkąd się tutaj znaleźli, nadal nie do końca potrafili zapanować nad swoimi pragnieniami, gdy znajdowali się zbyt blisko siebie, a że pragnęli przede wszystkim swojej bliskości... to cóż. Jakoś tak wyszło. Nie był to pierwszy raz. Zawsze potrafili znaleźć czas na cielesne uniesienia i inne przyjemności. Więź która ich połączyła była bardzo silna i łączyła w sobie chyba każdy możliwy aspekt obecności drugiego człowieka. To było coś niezwykłego. Od samego początku przecież to sobie powtarzali, byli wyjątkowi w tym wszystkim, nie wątpiła, że nadal gdzieś tam w nich to było, zresztą wychodziło już na zewnątrz. To nie mogło się zmienić, było trwałe i niezaprzeczalne, bez względu na to, jak mocno nie walczyliby z tym uczuciem.

- Z tym nie mogę się zgodzić Roise, nie jesteś prostym człowiekiem, ale dobrze, że w tej pierwszej części się zgadzamy. - Cóż, mogli chociaż tyle ustalić. Zamierzała skorzystać z nadażającej się okazji, nie czuła, żeby to była desperacja, bo skoro jedno i drugie tego chciało, to dlaczego mieliby się wstrzymywać przed daniem sobie kolejnej chwili zapomnienia, szczególnie, że miała spowodować to popołudnie jeszcze bardziej przyjemnym. Bardzo dobrze, że mieli tutaj zgodność, bo szkoda było zmarnować szansę, która się nadarzyła.

Nie wydawało jej się, aby mogło to jakoś bardziej skomplikować to, co się między nimi działo, bo i tak wszystko już było mocno pokręcone i niejasne, jeden krok w jedną, czy drugą stronę raczej nic nie zmieniał, zresztą aktualnie miała to w głębokim poważaniu, była nawalona, mogła sięgać po wszystko na co miała ochotę. Najwyżej jak otrzeźwieje pojawi się kac nie tylko ten standardowy, ale też moralny. Czy byłby to pierwszy raz? Nie, zresztą to był Roise, a nie żaden obcy typ, z dwojga złego zawsze lepiej w tę stronę.

- Tak, ale nie wiem, czy to dobry pomysł robić go w takim stanie. - Nie, żeby miała mu do zarzucenia to, że był pijany, bo przecież ona sama również była, chodziło bardziej o okazanie troski o jego zdrowie, może robiła to w nieco pokrętny sposób, ale tak już miała, a alkohol zdecydowanie tylko jeszcze zwiększał jej problem ze składaniem myśli w słowa. Bardzo łatwo przychodziło jej sięganie do dziwnych skrótów, które nie zawsze do końca mogły sugerować o co jej chodzi. Tak było i tym razem, bo jakimś cudem od tego jednego, głupiego pytania wylądowali w miejscu w którym Yaxleyówna odcinała mu kciuki, czy inne palce, ale nie tylko. Pięknie się to rozwinęło.

- To jest plan godny prawdziwej królowej Nokturnu, nie sądzisz? - Zniszczenie wszystkich, ważnych rodzin należących do elity. Powinna się nad tym zastanowić, szczególnie, że wymagało to tylko i wyłącznie odcięcia palców serdecznych, to nie był zbyt wielki problem. Szkoda tylko, że sama należała do tej elity... ale kto by się tam tym przejmował. Wydawało jej się to całkiem zabawne, doprowadzenie do upadku rodziny, tylko i wyłącznie przez to, że mogłoby zabraknąć im tego najważniejszego palca, gdy Ambroise o tym w ten sposób mówił brzmiało to naprawdę śmiesznie. Nie, żeby sądziła, że palce by ich ograniczały... no ale dzisiaj rozmawiali o tak abstrakcyjnych sytuacjach, że ta również nie wydawała jej się specjalnie dziwna. Nie mogła powstrzymać uśmiechu, który zaczął pojawiać się na jej twarzy.

- To też jest całkiem niezłym rozwiązaniem, zmieściłby się do dyskretnej koperty, strata nie boli, aż tak bardzo, cenna uwaga, na pewno ją sobie zapamiętam. - Prawdopodobieństwo, że stanie się królową żebraków i degeneratów przecież było naprawdę ogromne, czyż nie? Musiała nauczyć się podstaw, dobrze, że Ambroise udzielał jej dzisiaj tych lekcji. Szkoda, że pewnie o tym zapomni, cóż może to i lepiej, bo przy okazji wyprze z pamięci sam pomysł zostania ich królową.

- No, kurwa, kurwa, ale chyba to wystarczy, nie? - Mogłaby się wdać w jakieś większe szczegóły, tyle, że nie sądziła, że one by go faktycznie interesowały. Odpowiedziała mu w końcu na to najważniejsze pytanie, nie, psy nie miały pięt, koniec. Ciekawe, czy to do niego w ogóle dotarło. Nie miała pojęcia po co mu były te informacje, ale przypomniało jej to o jej psach, które aktualnie były skazane na Astarotha i Triss, miała nadzieję, że jakoś to przeżyją. Powinna je tutaj ze sobą zabrać, jeśli faktycznie zamierzali spędzić w Piaskownicy więcej czasu. Na pewno polubiłyby to miejsce.

- Jesteś tego strasznie pewien. - Nie, żeby ją to dziwiło. Faktycznie ochujeli, już dawno temu, zdawali sobie z tego sprawę, co było całkiem właściwe, bo przecież dużo gorzej by było gdyby nie mieli tej samoświadomości. To, że nic z tym nie robili to był ich własny wybór, tak dobrze było wierzyć w to, że mieli jakikolwiek wybór.

- Ochujanie to synonim wyjątkowości, co nie? - Wolała upewnić się, że patrzą na to w ten sam sposób, chociaż Roise również podchodził do tego lekko, więc nie powinna mieć żadnych wątpliwości. Nie w tej chwili, teraz wszystko wydawało się być takie proste i lekkie. Było to zgoła odmienne od ich wcześniejszych wspólnych momentów, które spędzili tutaj od powrotu z jaskini.

- Tak, jego starata. - Jakoś nie ubolewała nad tym, że grono jej znajomych mogło się pomniejszyć o jednego osobnika, nie po tym, co jej pokazał, jak się zachował. Nie spodziewała się, że może ją wystawić w podobny sposób, wydawało jej się, że będzie jej sojusznikiem, jak widać nie do końca znała się na ludziach. Powinna się trzymać tych, którzy faktycznie dobrze jej życzyli, tych którzy zawsze byli przy niej. Czasem jednak wybierała prostsze rozwiązania, bo nie do końca chciała się mierzyć z ocenianiem przez tych, na których jej naprawdę zależało. To było łatwiejsze wyjście, przynajmniej praktycznie nikt z jej bliskich nie widział, jak upadała. Wolała uchodzić za silną, chociaż nie zawsze jej się to udawało, ostatnio coraz częściej dawała dupy, zdecydowanie dużo częściej niż by tego chciała.

To przyszło jej naturalnie. Mimo tej niechęci, którą próbowała mu demonstrować, to jeśli pojawiał się jakikolwiek wybór to zawsze by go wybrała. Nikogo nie postawiłaby przed Roisem, to też się nie zmieniło. Nie sądziła, że ktokolwiek byłby w stanie zrozumieć ją tak jak on, nawet jeśli nie odzywali się do siebie przez półtora roku, zawsze będzie miała do niego sentyment i nikt nie będzie w stanie zająć miejsca nad nim w jej hierarchii.

- Tak, to oznacza, że nie można mieć wszystkiego. - Znaczy się ona mogła, była silna, szybka i zwinna, ale nikt inny nie mógł mieć wszystkiego. No jasne, musiała być najlepsza, przynajmniej w tym. Mógł z tym zrobić co chciał, ale na pewno by mu to udowodniła w praktyce. Lubiła mieć rację, zmierzyła go jeszcze przy tym wzrokiem od stóp do głów, jakby w głowie szacowała swoje szanse. No, była pewna, że wygra, ale nie można było lekceważyć przeciwnika. Roise był wysportowany, ale na pewno nie poświęcał, aż tyle czasu treningom co ona. Bardzo chciałaby mu utrzeć nosa na tej płaszczyźnie. - No jasne, nie chce Ci się, to wszystko wyjaśnia. - Łatwy sposób na wykręcenie się od ewentualnej konfrontacji. - Tchóóóórz. - Mruknęła jeszcze cicho pod nosem, bo wiedziała, że to może spowodować, że zmieni zdanie.

- Skarbie, prosisz się o to, abym przywiązała Cię do drzewa i zostawiła tam na całą noc. - Byłaby skłonna to zrobić, aby tylko mu udowodnić, że ma rację. Może nie była niewiadomo jak wybitna z kształtowania, ale, akurat te zaklęcia stosowała dość często, może nie na ludziach, ale ludzie tak naprawdę praktycznie niczym od zwięrząt, przynajmniej w tej kwestii.

- To uderza w moje ego. - Tak, robił to, żeby ją sprowokować i całkiem mu się to udawało, wiedział, że w nią to uderzy, bo przecież od zawsze musiała udowadniać wszystkim na co ją stać. Bardzo chętnie podejmowała wyzwania, aby pokazać, że faktycznie zna się na rzeczy. Nie rzucała słów na wiatr, nie kiedy nie była pewna tego, że może sobie z czymś poradzić. Nie wątpiła w to, że mogłaby sobie poradzić z nim. Może nie w tym stanie, w którym się aktualnie znajdowała, ale gdyby była trzeźwa? Cóż, zakładała, że wszystko poszłoby po jej myśli, chociaż Roise na pewno należałby do trudnych przeciwników, ale przecież nie z takimi sobie dawała radę.

Zresztą to wszystko o czym rozmawiali było tylko głupią prowokacją, dopiekali sobie, humory im dopisywały, było całkiem miło i przyjemnie, wędrowali od jednego banalnego tematu do drugiego z ogromną lekkością, nic chyba nie mogłoby jej w tej chwili popsuć tego błogiego nastroju.

Czy chciała do niego podejść? W sumie sama mu to zaproponowała, więc nie było sensu dalej siedzieć przy tym stole, gdy mogła się znaleźć znacznie bliżej, po co mieli utrzymywać ten sztuczny dystans, który był im aktualnie zupełnie niepotrzebny. Uniosła się więc z krzesła i nieco chwiejnym krokiem ruszyła w stronę mężczyzny. Próbowała iść prosto, jednak nie do końca jej się to udawało. Zdecydowanie była nawalona, może nawet bardziej niż jej się wydawało kiedy siedziała na krześle.

Gdy znalazła się tuż obok niego przystanęła, jako, że mężczyzna spoglądał na zawartość patelni, to oparła się o jego ramiona i wychyliła się zza niego, aby spojrzeć na to, co przygotowywał. - Nie wygląda najgorzej. - Przynajmniej, gdy mrużyła oczy. Zresztą tak naprawdę nie mogła się do końca skupić na tym jedzeniu, ale to też nie było szczególnie ważne. Wolałaby, aby nie przyłapał ją na tym, że nie dość, że plątały jej się nogi, to jeszcze rozmazywał wzrok.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#10
15.01.2025, 15:11  ✶  
- Fałsz - nawet nie mrugając, posłał Geraldine jednoznaczne spojrzenie. - Liczę na to, że chcesz mnie wykorzystać - a to zdecydowanie była bardzo duża różnica.
Nie chciał dać sobą manipulować. Nie zamierzał prowadzić kolejnych rozmów, które nic nie mogły zmienić w ich życiu. Takich, które prowadziły jedynie do kolejnych kłótni i narastającego dystansu. Jeśli chodziłoby o te kruczki, o zamiar wciągnięcia go w grę, w którą nie zamierzał grać (bo nie mógł, co wielokrotnie powtarzał) musiałby przełknąć to wszystko, co rodziło się teraz w jego ciele.
Jakoś stłumiłby te wszystkie instynkty. Falę gorąca, wygłodniałe spojrzenie, uniesione kąciki ust i powolne kiwnięcia głową na myśl o tym, że mimo wszystko mieli tu jasność. Na ten typ propozycji nie tylko chciał dać zgodę. Dążył do tego odkąd wrócił do domu. Być może stan upojenia miał w to swój stanowczo zbyt duży wkład, ale cóż. Darowanej księżycówce nie zagląda się w korek.
Zamierzał wypić z nią te dwie pozostałe butelki. Nie tyle dla kurażu (bo to nie było mu potrzebne), co dla pretekstu, aby faktycznie pchnąć ich w tę stronę, później mogąc w razie potrzeby zwalić wszystko na alkohol. Nawet jeśli doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że oboje tego chcieli. Potrzebowali tylko wykonać pierwszy ruch. Bardzo prosta sprawa, bo i on był prostym człowiekiem. Tu nie było miejsca na niedopowiedzenia. Pragnął jej.
- No cóż. Nic nie poradzę, że nie umiesz czytać instrukcji - bezwiednie wzruszył ramionami, doskonale zdając sobie sprawę z tego, że sobie tym grabi, ale całe szczęście ton ich rozmowy zdecydowanie mu na to pozwalał.
Nie to, by Ambroise tak naprawdę kiedykolwiek odczuwał szczególną chęć pilnowania się w zakresie tego, co opuszczało jego usta. Wręcz przeciwnie - zazwyczaj był raczej bezpośredni i na tyle szczery, na ile mógł być bez ryzyka utraty fiuta, palców, głowy czy czegoś jeszcze innego.
Szczególnie w przypadku Riny raczej wybierał prawdę niż kłamstwo, bo to drugie miało tendencję do wypływania w najmniej oczekiwanym i zdecydowanie nieodpowiednim momencie. Mimo to ich ostatnie rozmowy zdecydowanie nie sprzyjały zachowywaniu tej swobody wypowiedzi. No, może poza tamtą wieczorną kłótnią, od której wszystko się zaczęło.
Oboje cholernie mocno usiłowali zachowywać neutralność, przez co stawali się nieświadomie sztywni. Zbyt chłodni i oficjalni. Zupełnie jak nie oni, przynajmniej nie w stosunku do siebie nawzajem, bo przy sobie zawsze byli inni. Nie musieli udawać, nie musieli się powstrzymywać. Znali się niemalże od podszewki.
A przynajmniej tak wydawało im się przez większość wspólnego życia. Pogodzenie się ze świadomością, że miało to więcej wspólnego z myśleniem życzeniowym niżeli z prawdą było wyjątkowo bolesne. Do tej pory było mu ciężko zaakceptować ten fakt, nawet jeśli nie chciał poruszać tego tematu.
A jednak gdzieś w tym wszystkim okazywało się, że wciąż potrafili być obok siebie w ten dawny sposób. Może trochę niedojrzały. Być może dziecinny, trochę zaczepny i chaotyczny, ale to wszystko nadal w nich żyło. Nie zniknęło ani nie wyparowało, nie odeszło.
Zaś alkohol, jak złym nie byłby rozwiązaniem większości problemów, pozwolił im porzucić wszelkie opory przed pokazaniem tego, na co było ich stać. Przed ponownym odnalezieniem w sobie wewnątrz i w sobie nawzajem tej niedużej iskierki wesołości, wyluzowania, ale też przekory.
Oj tak. Nawet nie próbował nie być przekorny.
- Ale tak właściwie to nic dziwnego. Moja prostota przypomina proces tworzenia eliksirów - nie musiał dodawać, że wobec tego jasne było, że nie potrafiła dostrzec logiki w złożoności jego charakteru, prawda?
To było jak próba wystawienia ryby w konkursie wspinaczki górskiej. Po prostu. Rina miała swoją własną niszę, ale to zazwyczaj w niczym im nie przeszkadzało. Niegdyś częściej niż rzadziej zdarzało się, że akurat nadawali na tych samych falach. Ostatnio miał wrażenie, że jednak na prowadzenie zaczęło wychodzić to rzadziej. Rzadziej niż kiedykolwiek wcześniej, bo zawsze jakoś potrafili poradzić sobie z trudnościami. Tyle tylko, że w tej chwili naprawdę nie chciał o tym myśleć. Nie próbował tego analizować. Dał się ponieść rozmowie. Pozwolił sobie popłynąć z prądem.
Być może nadużywając wodnych porównań, ale w tym momencie o tym także nie myślał. Poddawał się temu przyciąganiu, magnetycznemu wrażeniu nasuwającemu mu na myśl jakieś morskie stworzenia. Syreny? Nigdy żadnej nie spotkał, więc za cholerę nie wiedział czy to było trafne porównanie, lecz z pewnością jakieś gdzieś istniało. Gdyby spytał o to Yaxleyównę, pewnie nawet by mu odpowiedziała, ale nie zamierzał aż tak bardzo się wygłupiać. Postanowił pozostać przy twierdzeniu, że dało się opisać to wszystko określeniem nieco zwodniczej, niebezpiecznej istoty żyjącej w wodnej toni.
Takiej, której pożądanie z pewnością miało przynieść konsekwencje, lecz ucieczka nie wchodziła w grę. Nie chciał tego. Odsuwanie się i dystans były ostatnim, co powinni teraz robić. Zresztą. Przecież byli tylko ludźmi, prawda? Nie obcymi sobie przypadkowymi osobami. Kimś, kto kiedyś bez chwili zastanowienia wyciągał rękę ku tej drugiej osobie, więc czemu nie mógł tego zrobić również w tej chwili? I tak mieli żałować wszystkiego, co stało się w ostatnich dniach. Nie powinni sami sprowadzać na siebie jeszcze tego żalu za niespełnione pragnienia i kolejne niewykorzystane szanse.
- Nie wiem, o czym mówisz. Jestem w wyśmienitym stanie - odparł, wyrywając się z rozważań i mimowolnie (a może jednak częściowo, aby się odgryźć?) używając jej ulubionego określenia. - Zresztą, królowo Nokturnu. Czy gdybym nie był to potrafiłbym wyjaśnić ci wszystko, o co pytasz? No nie - odpowiedział sobie w razie, gdyby ona nie była tego taka pewna.
Choć szczerze mówiąc pewności jej dziś nie brakowało. Pijana wręcz emanowała poczuciem własnej wartości, co jednocześnie cholernie mocno go kręciło i chyba na swój sposób przerażało, bo odnosił wrażenie, że naprawdę była gotowa zacząć obcinać ludziom palce i wysyłać je sowią pocztą. No, ewentualnie rzucać je bezpiętczastym psom na pożarcie. Mimowolnie uśmiechnął się pod nosem.
- Ano. To symbol wybitności. Jestem tego pewien - stwierdził bez mrugnięcia okiem, przerzucając siekaną cebulę na patelnię. - Twój poziom popierdolenia dopełnia mój. Dlatego tak nam wyśmienicie - skwitował bez zastanowienia.
Kiedyś to było prawdą. Niegdyś rzeczywiście mogli tak o tym powiedzieć. Bardzo łatwo było im stać po tej samej stronie. Później, gdy wszystko się rozpadło, mogło się zdawać, że to stracili. A jednak rzeczywistość pokazywała inaczej.
- No, jego stara...staratatata...sratatata tak właściwie - rzucił ciągiem, nie mogąc się powstrzymać, choć mocno plątał mu się przy tym język. - Zresztą jego sratatata, jego stara. Jeden pies. Czy tam suka - no cóż, zdecydowanie nie zapałał sympatią do tego człowieka i nie zamierzał próbować tego ukrywać, szczególnie nie przy Geraldine, która została potraktowana znacznie gorzej od niego.
On sam zdecydowanie mógł sobie z tym poradzić. Gdyby ich nie rozdzieliła, rzuciłby się na Crowa bez chwili zastanowienia. Bez wahania strzeliłby mu w japę, chwytając go za fraki i spotykając jego ryj z nekromantycznymi grzybami. Zresztą dokładnie tym, które miał gdzieś w fiolce w swoich rzeczach, o czym jeszcze jakoś nie miał okazji powiedzieć Geraldine. A chyba powinien?
Mimo tego wszystkiego, co się między nimi działo zanim zaczęli wlewać w siebie wprost nieprzyzwoite ilości alkoholu, nadal mimowolnie usiłował być z nią szczery. Nie próbował udawać czegoś, co może przywróciłoby konieczny dystans. Ani przez moment nie usiłował zmusić się do wypowiedzenia tych trzech słów, które byłyby wierutnym kłamstwem. Zamiast tego przyznał się do tego, czego przecież powinna być świadoma.
W dalszym ciągu ją kochał. Kochał ją i nie sądził, aby to mogło się kiedykolwiek zmienić. Była miłością jego życia. Jedyną kobietą, przy której potrafił zachowywać się w tak wiele różnych sposobów. Wszystkie prawdziwe, wszystkie niewymuszone.
Byli uwikłani. Nie dało się tego ukryć na dłuższą metę. Zresztą, kiedy przechodziło mu to przez myśl, raczej z rozgoryczeniem dobierał to określenie, by opisać nim ich obecną relację. Coś, co kiedyś było po prostu miłością, teraz brzmiało jak wpadnięcie w pułapkę bez wyjścia. Poplątanie, pogmatwanie, uwikłanie prowadzące do tego samego, co wiedział od zawsze, ale zupełnie inną ścieżką. I bez tego jasnego punktu światła na horyzoncie. Bez nadziei na to, że podejmowane decyzje i dokonywane poświęcenia będą czymś więcej niżeli tylko wyrazem tego oddania i lojalności, której nie umiał się wyzbyć.
Udowodnił to zresztą parokrotnie w przeciągu ostatnich miesięcy. Począwszy od rzucenia się na Astarotha po tamtych słowach skierowanych przez wampira w stronę starszej Yaxley. Poprzez uparte wepchnięcie się w sprawę z dopplegangerem. Aż do momentu, gdy stanął w jednym z tuneli w obliczu wyboru między dwoma osobami, na których cholernie mocno mu zależało.
I bez chwili zawahania wybrał ją. Zawsze wybrałby ją. Nawet jeśli nie był już skłonny o tym mówić, bo to jeszcze bardziej by wszystko pokomplikowało. Zaś oni zdecydowanie nie potrzebowali jeszcze bardziej się wikłać. Wystarczyło, że robili to mimowolnie. Coraz bardziej z każdą mijającą sekundą tuż obok siebie. Jeszcze nie w swoich ramionach, ale tego przecież też byli blisko. Nawet nie próbowali tego ukrywać.
Natomiast mogli to z powodzeniem odroczyć w czasie, bo skoro zostawali tu na dłużej (teraz nie zastanawiał się już na jak długo) mogli wpierw zająć się bardziej naglącymi sprawami. Na przykład tym, kto w istocie był lepszy w fizycznych potyczkach. W spierdalaniu czy ściganiu.
Za chuja nie była to Geraldine. Może była szybka i zwinna, zdecydowanie znał i doceniał jej giętkość i wyćwiczone ciało, ale był cholernie pewny swego.
- Bujda. Jeśli się czegoś dostatecznie mocno chce, to można - znała jego filozofię, prawda?
To nijak nie zmieniło się przez ostatnie pół roku. Nie miało się zmienić. Nigdy. Natomiast w tym momencie był chyba zdecydowanie zbyt pijany, aby jej to udowadniać bez ryzyka, że jego wygrana byłaby zbyt miażdżąca i niszczycielska. Tak, tak. Zdecydowanie o to chodziło. O nic innego. A już w żadnym razie nie o to, że pozabijałby się o swoje nogi. Wzruszył ramionami.
- No, nie chce mi się - powtórzył po dziewczynie, jednocześnie odwracając się, aby zamieszać zawartość patelni, kiedy dotarło do niego to jedno naprawdę niskie, wyjątkowo nieprzemyślane słowo na T.
Ambroise momentalnie zastygł, niemalże strzygąc uszami. Z ręką w górze zatrzymaną w połowie ruchu, bardzo powoli obrócił głowę ku Geraldine i posłał jej karcące, niezamierzenie naburmuszone spojrzenie.
- Że co? Słucham? - Bezwiednie wydął wargi, kręcąc głową z niedowierzaniem. - Dla dobra twojego ego udam, że tego nie słyszałem - parsknął pod nosem, tylko z pozoru znowu obracając się ku patelni, bo wcale nie zamierzał odpuścić jej tej zniewagi.
Jedynie potrzebował wpierw osiągnąć słuszną przewagę, bo inaczej podjęcie rzuconego mu wyzwania wiązałoby się z szeregiem trudności. Zbyt dużych dla przytępionych zmysłów. Musiał znaleźć odpowiednią okazję, nie mógł dać się temu tak po prostu ponieść. Szczególnie po pijaku, kiedy jakoś łatwiej było mu być knujem (a przynajmniej tak sądził).
Zresztą. Przecież mógł sam stworzyć sobie odpowiednie warunki. Na przykład korzystając z tego, co miał przed sobą. Z oferty złożonej mu przez dziewczynę, która tak ochoczo sama do niego przyszła, opierając się na nim i na moment sprawiając, że niemal zapomniał o swoim planie. Przynajmniej do czasu tej zniewagi, jaką wypowiedziała.
- Nie wygląda najgorzej - powtórzył po niej dokładnie takim tonem, jakiego z pewnością mogła się spodziewać, gdy mówiła te słowa. - Nienajgorzej - kolejny pomruk wydobył się spomiędzy warg Ambroisa, który w tym momencie niemal zrównał swoje brwi z linią włosów, co samo w sobie było nie lada wyczynem.
Zaś jego potrawy? Jego kuchnia była czymś więcej niż usilnie sugerowała mu jego dziewczyna (tak, w tym momencie nie umiał dodać tam tego koniecznego była; nie, gdy zdecydowanie zachowywała się tak jak wtedy, kiedy pełniła tę rolę wrzoda na jego dupie). Jego kuchnia była wyśmienita. Szczególnie wtedy, kiedy przykładał bardzo dużo wagi do tego, aby się popisać a to bez wątpienia był jeden z takich momentów.
Kiedy tylko zaczęła dawać mu do zrozumienia, że kwestionowała jego umiejętności jednoczesnego krojenia i wyczekiwania na butelkę mogącą zapewnić mu jeszcze głębszy stan nietrzeźwości. Kiedy zadała pytania o poobcinane palce. Gdy tylko posłała mu naprawdę jednoznacznie spojrzenie, które co prawda rozmyło mu się przed oczami, ale na pewno pojawiło się na twarzy Yaxleyówny.
To wprost wymagało, aby coś jej udowodnił. W pierwszej kolejności zamierzając dokończyć gotowanie, później zaś zabierając się za całą resztę. Nawet wtedy, gdy oparła dłonie na jego ramionach, ogarniając go tym znajomym ciepłem i zapachem. Nawet wtedy, gdy nachyliła się, żeby spróbować sosu z łyżki, którą ku niej wyciągnął...
...choć jednocześnie...
...zapiekanka mogła poczekać. Chyba jednak zmienił zdanie.
Koniec sesji


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek:
Podsumowanie aktywności: Geraldine Yaxley (5824), Ambroise Greengrass (7907)




  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa