Spędzili ze sobą stanowczo zbyt wiele lat, by nie był świadomy tego, co siedziało w jej głowie, gdy się na coś usrała. Mógł się spodziewać, że wróci do tego tematu.
- Nie mamy jabłek - zakomunikował z taką prostotą, jakby naprawdę sądził, że to mogło wystarczyć, żeby odwlec (a nawet wymazać) wykonanie na nim wyroku.
Nie mieli jabłek w domu. Ani jednego małego zasuszonego kawałeczka, więc nie mogła spełnić swojej groźby. Jeśli chwilę wcześniej w dalszym ciągu śmiał się z absurdu tej chwili, teraz wybuchnął jeszcze głębszym rechotem. Bardziej triumfalnym, pełnym nieskrywanej przekory, bo oto może i wygrała, ale jednocześnie przegrała, bo nie mieli jabłek.
Jego ogólna neutralność wobec tych owoców pierwszy raz uratowała mu głowę. To, że zazwyczaj wybierał gruszki czy śliwki jeszcze nigdy nie okazało się tak pozytywne w skutkach. Bawił go fakt, że dzisiejszego poranka (no, dobrze - czy tam popołudnia, jak sama wcześniej zauważyła) na targu zgarnął siatę brzoskwiń i moreli, ale ani jednego jabłka.
Szach-mat, Geraldine.
Poza tym jakoś nie widziało mu się wstawać z tej podłogi, szczególnie po to, aby dać się związać i narazić na potencjalne obrażenia. Większe niż te, które obecnie sam sobie zadał tą wariacką ganianiną po domu. A które teraz powoli zaczęły się odzywać, choć alkohol nieco otumaniał zmysły Greengrassa, nie dając mu jeszcze odczuć wszystkich konsekwencji nieodpowiedzialnego (ale niesamowicie satysfakcjonującego) zachowania.
Teraz ponownie znaleźli się blisko siebie. Zupełnie tak, jakby nigdy nie było między nimi żadnego dystansu. Zaśmiewając się w głos jak dwoje całkowicie normalnych ludzi. Mieszkańców nadmorskiego miasteczka. Kogoś, kto mógł tak po prostu cieszyć się życiem bez martwienia się o przyszłość.
Być może właśnie o to chodziło. O tę niemożność kontynuowania wszystkiego, co kiedyś mieli. Wplatania gestów, nie słów w ich wspólną rzeczywistość. Nie mieli do siebie wrócić, nie mieli na powrót tworzyć wspólnego domu, robić tych wszystkich rzeczy, które niegdyś były dla nich niemal tak naturalne jak oddychanie.
Więc co im tak właściwie pozostało? Zwłaszcza teraz, gdy alkohol szumiał w głowie, ale też w tych wszystkich chwilach wcześniej? Bez przyszłości nie było szans na to, by w dalszym ciągu okazywał Geraldine uczucia poprzez gesty. Trzymając się na dystans, nie powinien przekraczać fizycznych granic, jakie mieli sobie narzucić po wyjściu z tego domu.
Zostały tylko słowa. Pierwszy raz w życiu miały tu tak duże znaczenie. Nigdy wcześniej nie sądził, że potrzebowali obdarzać się tak trywialnymi wyznaniami. Owszem, raz na jakiś czas mówił jej, że ją kocha, jednak zdecydowanie nie nadużywał tych słów. Nie zdarzało się to zbyt często, zdecydowanie nie tak często jak podczas tych dwóch dni.
Od chwili, gdy znaleźli się blisko siebie, szukając utraconego ciepła i poczucia bezpieczeństwa. Nie liczył, ile razy powiedział dziewczynie, że ją kocha. Chyba nawet nie chciał przeznaczać na to uwagi, woląc tak po prostu powiedzieć to po raz kolejny. Drugi, trzeci, ósmy? Jeśli potrzeba to jedenasty i setny. Tysięczny, niezliczony.
Żaden z nich nie był przesadą w jego oczach. Nie towarzyszyły temu żadne bardziej wydumane określenia. Wciąż nie używał zawiłych metafor. W dalszym ciągu nie ubierał tego w określenia godne niespełnionego poety. To były po prostu te dwa słowa. Same w sobie w zupełności wystarczały, by określić wszystko, co chciał powiedzieć.
Nic nie musieli. On nie musiał tego mówić, ona nie musiała mu na to odpowiadać. Nie dało się wypowiedzieć tych deklaracji dostatecznie mocno, by wypełnić nimi przyszłość. Nadrobić zaległości. Czasów, gdy nie wydawały się konieczne. Ani powiedzieć ich w taki sposób, żeby wypełniły pustkę, jaka miała zagościć między nimi w przyszłości.
A jednak w pewnym sensie chyba to próbował teraz zrobić. Każdą z tych rzeczy. Nawet nie do końca świadomie. To było zbyt przykre. Za smutne i nazbyt żałosne, by myśleć o tym w momencie, w którym wszystko układało się tak jak w czasach, gdy ich życie było jeszcze całkiem proste.
Odruchowo przycisnął policzek do dłoni Yaxleyówny, gdy zaczęła go po nim gładzić, wyciągając rękę, żeby ją do siebie przyciągnąć. Otulając dziewczynę ramieniem i zatrzymując spojrzenie na jej oczach. Może uspokoił już własny śmiech. Zamknął usta, oddychając trochę głębiej i spokojniej, ale wciąż się uśmiechał. Łobuzerskie iskierki w dalszym ciągu lśniły w jego oczach, wargi wyginały się w wyrazie rozbawienia.
- Łajza - powtórzył, nie mogąc przecież zostawić jej mienia ostatniego słowa.
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down