—1969—
Dzielnica czarodziejów, Londyn Elias Bletchley & Prudence Bletchley |
Jak nic kogoś zgniotą w tym tłumie, skomentował bezgłośnie Bletchley, wsuwając swoje okulary przeciwsłoneczne głębiej na nos. Takie spędy nie mogły się obyć bez jakiegoś wypadku. Mecze quidditcha? Kibice przeciwnych drużyn musieli sobie dać po mordzie. Wielkie festyny? Jakiś dzieciak musiał się zgubić, a rodzice musieli zrobić aferę na całą imprezę. Jeden z marszów charłaków? Wysokie ryzyko potencjalnie niebezpiecznego incydentu. I to akurat w wolny weekend. — Czy to już ten moment, w którym mogę powiedzieć: a nie mówiłem? — spytał jękliwym głosem, trzymając się jakieś pół kroku za swoją siostrę, trzymając splecione ze sobą ręce za plecami. — Trzeba było wybyć do Doliny Godryka na obiad, tak jak zasugerowałem. — Nie zrobił tego. Teraz tego żałował. — Nikt o zdrowych zmysłach nie otworzy dzisiaj lokalu. Nie ma sensu szukać knajpy w samym środku tego... Tego czegoś. Machnął niezobowiązująco ręką na ulicę przed nimi, która była pogrążona w totalnym chaosie. Przynajmniej jak na standardy znane Eliasowi. Nie, żeby w magicznych dzielnicach Londynu kiedykolwiek panował jakiś wielki porządek. Tutaj zawsze kręcili się ludzie, ale kiedy człowiek wczuł się w rytm miasta, dostroił się do jego pulsu, to dało się jakoś ominąć te najgorsze momenty dnia, kiedy ulice były wręcz zalane ludźmi. Istna powódź. Ludzi i bodźców. Transparenty, prześcieradła z wymalowanymi niezgrabnie hasłami, grupki ludzi w różnym wieku przekrzykujących się w coraz o bardziej wymyślnych przyśpiewkach nawołujących do równości w magicznym społeczeństwie. Tu i ówdzie wędrowały okrzyki sugerujące, że gdzieś w głębi tego całego pochodu rozdawano gorące napitki. Elias wzdrygnął się na samą myśl o tym, że musiałby przedrzeć się przez ten tabun ludzi tylko po to, żeby dorwać się do czegoś ciepłego do picia. — Przyznaj, że nie tego się spodziewałaś, kiedy umawialiśmy się na obiad — rzucił w stronę Prue, interpretując jej nietęgą minę jako kompletne skonfundowanie. Może nawet wytrącenie z równowagi. Ktoś tutaj ewidentnie nie docenił tego, na co było stać społeczność charłaków i ich sympatyków. — Myślisz, że da się stąd jakoś bezpiecznie przejść do mugolskiej dzielnicy? Zerknął kątem oka na siostrę, zaraz jednak wlepiając wzrok przed siebie. Starał się nie patrzeć na protestujących, co by przypadkiem nie zwrócić na siebie ich uwagi. Podziwiał odwagę protestujących i to, że faktycznie próbowali walczyć o swoje prawa, ale naprawdę nie chciał zostać wciągnięty w jakąś ideologiczną dyskusję z jakąś młodą aktywistką na rzecz społeczności charłaków. Chyba że byłaby ładna. Wtedy mógłby przemyśleć sprawę. Może. Chyba? |