• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Scena poboczna Dolina Godryka v
1 2 3 4 5 6 Dalej »
[07.09.] Either moral or divine | Lorien & Philomena

[07.09.] Either moral or divine | Lorien & Philomena
Dama z gramofonem
Lorka, Lorka, pamiętasz lato ze snów,
gdy pisałaś "tak mi źle" ?
Prędzej ją usłyszysz niż dostrzeżesz. Jej przybycie zwiastuje stukot obcasów i szelest ciągnącej się po posadzce szaty. Ma 149 cm wzrostu (już w kilkucentymetrowych szpilkach - bez nich: +/- 144 cm!), ile waży to jej słodka tajemnica. Włosy ciemnobrązowe, po rozpuszczeniu sięgające jej do pasa. Ma trudne do ujarzmienia loki. Oczy w nienaturalnym, kobaltowym kolorze. Urodę ma bardzo klasyczną, pachnie drogimi perfumami o zapachu jaśminu. Nie wygląda jakby ubierała się w sekcji dziecięcej u Madame Malkin. Jej ubrania są dopasowane, pasują zazwyczaj do okazji i miejsca. Jeśli jakimś cudem nosi szaty z krótkim rękawem na wewnętrznej stronie jej lewego ramienia można zobaczyć mały magiczny tatuaż przedstawiający koronę. Zapytana o to macha ręką tłumacząc "ot błędy młodości" Ułożona, kulturalna, chociaż pierwsza dzień dobry na ulicy nie powie.

Lorien Mulciber
#1
23.03.2025, 20:47  ✶  
Nie było nic dziwnego w tym, że Lorien pojawiła się tego wieczora w Lecznicy. Jej wizyty zawsze były zapowiedziane, szybko stały się małą tradycją; gdy starała się bez względu na wszystko zajrzeć na krótką chwilę - odkąd tylko wróciła w lipcu do Londynu i dowiedziała się o tej paskudnej tragedii. Porozmawiać z magomedykami, przejrzeć korespondencję. Załatwić formalności, które mogły umknąć Alexandrowi. To czego nie potrafił zdziałać jej podpis, potrafił zdziałać ten Mulciberowy. Czasem nawet zastanawiała się czy mówić Alexowi o tym jak wspaniałym jest bratem, za sprawą jej galeonów i umiejętności w sfałszowaniu każdej zgody, ale nigdy tego nie zrobiła.
Prawda była taka, że Lorien czasem potrzebowała po prostu przy Donaldzie pobyć, wyciszyć zmęczony umysł. Przypomnieć sobie, że przeżyła.
Nie paliła dla niego świec w kowenie, nie wznosiła też modlitw ku niebiosom, prosząc o szybkie wyzdrowienie Mulcibera. Po prostu pojawiała się w Dolinie pod byle pretekstem. Było coś kojącego w ciszy odciętego od świata pokoju, w brzęczeniu aparatury i przesyconym zapachem medykamentów powietrzem; w tarczy zegara, która dawno przestała wybijać już kolejne minuty. Dziś na stoliku przy łóżku stał wielki bukiet róż, otrzymała ich wystarczająco dużo na urodziny, żeby się podzielić.
- Nie ma jej tu. Nie wiesz tego, ale pielęgniarze mi powiedzieli, że  o n a  ani razu cię nie odwiedziła. Ale ja jestem.- Szeptała często i między bogiem, a prawdą - tylko sama Lorien wiedziała czy plami usta słodkim kłamstwem. Takim, które ona chciała powiedzieć, a on usłyszeć. O ile w ogóle słyszał cokolwiek. Ogarniała wtedy kosmyki włosów z jego bladej twarzy, próbując zapamiętać Donalda takim jakim był teraz - słabym. Żałosnym. Echem potęgi, którą mogli razem osiągnąć. Wystarczyło, żebyś poślubił mnie, nie tą zdzirę. Może w takich chwilach nieco zbyt mocno wbijała paznokcie w jego podbródek, gdy zapinała kołnierzyk szaty szpitalnej, w którą go tu ubierali. Może zbyt nieostrożnie poprawiała rękawy, zahaczając boleśnie o świeżo wymieniony wenflon przez który pompowano mu go żył kolejne dawki eliksirów i specyfików. Czułość była ostatnią rzeczą na jaką zasługiwał Donald.
Wolność od tej drobnej kobiety - drugą na liście od końca.

Listy od Alexandra czytały się same - ale tylko raz, zgodnie z tym co słyszała od opiekujących się Donaldem magomedyków. Dlatego czytała mu je po raz drugi, trzeci... może nawet czwarty, siedząc w przytarganym spod ściany fotelu, trzymając kartkę w jednej dłoni. Drugą wsunęła w nieruchome palce mężczyzny - na początku miała jeszcze nadzieję, że doczeka się reakcji; teraz, jej kompletny brak przynosił dziwną ulgę.
- Mój mąż nie żyje wiesz?- Szepnęła cicho, przesuwając opuszką kciuka po zimnej skórze. Nadal ma odciśnięty w skórze kształt sygnetu rodowego. - Pomyślała, ostrożnie gładząc przetarcie na małym palcu. Teraz ten sam pierścień tkwił na palcu Alexandra. Drugi syn zajął miejsce pierwszego, niepomny brzemienia, które przyjdzie mu nieść.- Zmarł w twoje urodziny. Naprawdę się postarał z prezentem w tym roku.

Siedemnastoletnia Lorien Crouch patrzyła w lustro nienawidząc każdej drobnej cechy, która czyniła ją niewystarczająco dobrą dla kogoś takiego jak Donald Mulciber.
Trzydziestotrzyletnia Lorien Mulciber patrzyła z kolei w twarz śpiącego mężczyzny zastanawiając się co czyniło go niewystarczająco dobrym aby przeżyć.

Odłożyła na bok ostatni z listów przesłanych przez jakże troskliwego brata i przesiadła się na moment na łóżko. Nie zajmowała zbyt wiele miejsca, jakby nie chciała zakłócać spokoju Mulcibera. Nachyliła się ostrożnie nad śpiącym mężczyzną, wyciągnęła z kieszeni białą chustkę.
- Poprosiłam Philomenę, żeby Cię odwiedziła.- Zmoczyła materiał w czystej wodzie, którą napełniła wcześniej cynową miseczkę. Otarła spierzchnięte wargi czarodzieja czując znajomy zapach mirry i dymu papierosowego. Zbyt nikły, by dało się go wyczuć z daleka, bo nigdy nie ośmieliła się ofiarować mu więcej niż kroplę czy dwie najpodlejszej z trucizn. Najokrutniejszej z nich wszystkich.
Kiedyś się obudzisz i zrozumiesz, że chcesz mnie. Tylko mnie.- Przemknęło jej przez myśl, gdy usłyszała znajome kroki Philomeny na korytarzu. Szybko osuszyła zaklęciem zawartość miseczki, a chusteczkę na nowo schowała do kieszeni.
Nie poruszyła się jednak ze swojego miejsca.
adwokat diabła
They will eat from the ground
beneath my throne
Szczupła kobieta w podeszłym wieku, która swój wysoki wzrost (177 cm) podkreśla chętnie obcasami, nie pozwalając byle komu patrzeć na siebie z góry. Całą swoją prezencją zwraca uwagę: upinaną w wymyślne kształty fryzurą z siwych włosów, eleganckim i drogim strojem, ciężką biżuterią.

Philomena Mulciber
#2
19.04.2025, 22:42  ✶  
Dźwięk znajomych kroków na korytarzu nie zmylił czujnego ucha Lorien. Philomena nie miała już tak sprężystego, żwawego chodu jak ten, którym przed laty wmaszerowywała zamaszyście na salę Wizengamotu. Od razu wiadome wówczas było, że nie zamierza poddać żadnej z czekających ją tam bitew. Teraz statecznie kroczyła: sztywnawo, nieco drobniła kroki, czuć było w nogach ociężałość, a mimo to wciąż odznaczała czarownicę intencjonalność każdego ruchu, gracja starej damy.
Rytmowi jej kroków towarzyszył pokorny chórek. Człapał za nią młody sanitariusz, który popychał stoliczek na kółkach, a na tymże: gramofon.
Klamka salki, w której leżał Donald, opadła. W drzwiach stanęła Philomena, odnalazła wzrokiem siedzącą na łóżku kobietę i skinęła ku niej na powitanie głową.
— Lorien.
Zza jej pleców wypłynął w zahukanym milczeniu twink młodzieniec. Chłopak postawił pod ścianą stoliczek, ukłonił się obu kobietom i wycofał.
Dopóki nie zostały same, Philomena nie spojrzała nawet na Donalda, głucha na szumy aparatury, ślepa na wiotkie ciało wnuka. Uśmiechała się uprzejmie do Lorien, nieporuszona jakby weszła do jej gabinetu w Ministerstwie. Prześlizgnęła się spojrzeniem po bukiecie róż, po pustej miseczce. Perły i wiek ściągały jej szyję w dół, a krojone na miarę żakiety miały ukrywać łuk lekkiego garba, lecz i mimo niego pozostawała znacząco wyższa od młodej sędziny.
Drzwi zamknęły się za sanitariuszem i wtedy dopiero Mulciberowa podeszła do łóżka, utrzymując z drugą kobietą kontakt wzrokowy. Z niekamuflowaną sztucznością nie patrzyła na wymizerowanego wnuka.
— Nie miałam okazji mówić z tobą w dniu urodzin. Pomyślności.
Dopiero wówczas jej oczy spłynęły na mężczyznę, a spod ich analitycznego chłodu wychnęło mętne rozżalenie. Donald Mulciber był jedną z niewielu rzeczy, na które nie patrzyła jak na inwestycję, projekt czy okazję. Jej smutek nie miał już bowiem mocy niczego w nim zmienić, nie musiała więc kalkulować swoich reakcji. Na nic od niego nie liczyła.
— Wiesz, droga, że matka moja dożyła stu dwu lat? — zaczęła powoli Philomena, wspierając się na ramie łóżka, aby ulżyć nogom. — Od dawna nie ma jej już, a wciąż jej lata są mi schronieniem. Sto dwa. Tak, tyle przeżyła moja matka. Przetarła dla mnie ten szlak i dzięki niej nie lękam się tego wieku. Co jest po nim, być może będzie mi dane sprawdzić, lecz do tego czasu korzystać mogę z jej protekcji. Do ostatnich dni byłam jej córką. Gdy się zapowiadałam, i to nawet gdy matka była już u schyłku życia i wątłych sił, ona wychodziła na Pokątną. Służąca żadną namową nie zdołała jej nigdy wyperswadować pójścia do tej jednej cukierni, coby kupić na wizytę moich ulubionych magdalenek. Mama zawsze miała dla mnie łakoć, mimo że sama byłam już wówczas słusznego wieku. — To wciąż był wystudiowany, zdystansowany głos starej prawniczki, lecz rezonowała w nim ulotna tkliwość, tęsknota za dalekim wspomnieniem. — Gdy dostrzegłam, że i po Duncana upomina się czas, sama czepiłam się życia. Trzymałam się go za wszelką cenę, aby przetrzeć dla niego ten sam szlak, który dla mnie wytarła moja matka. Niechby i on mógł się schronić w cieniu matczynych lat. Dziecko nie odchodzi przed rodzicem, tak się utarło, w to wierzyłam. Na jego wizytę zawsze miałam lukrecję, za którą przepadał w dzieciństwie. Nie jadł jej nigdy, zęby już nie pozwalały, lecz zabierał ją, żeby mi zrobić tę przyjemność, bo nie było nigdy między nami wiele takich gestów. Chciałam, żeby mógł powiedzieć o mnie pewnego dnia tyle chociaż: „Mama do samego końca zawsze miała dla mnie łakoć, mama przetarła dla mnie drogę”. Nie była mu dana ta szansa. — Zsunęła dłoń na przedramię Donalda i uścisnęła je lekko. — Ten nie wziął ode mnie ani szlaku, ani łakoci. Nie jadał słodkiego.
Odstąpiła od łóżka, przeniosła wzrok na Lorien. Rozwiała resztki smutku matki, która pochowała dwóch synów, i babki, która straciła wnuków. Wszystko w tej rodzinie się rozsypywało, lecz nic nie chciało rozsypać jej. Los zmuszał ją do patrzenia na tę postępującą ruinę, jakby jej przeznaczeniem było zamknąć po kolei wieka wszystkich trumien i zmurszeć samotnie w oknie Mulciber Manor, wpatrując się po wieki w ich mogiły.
— Odchodzą coraz młodsi — podsumowała gorzko, lecz w pogodzeniu z tym stwierdzeniem. — Wiadomo mi, że wiele tu bywasz. Należy ci się żałoba czy nadzieja, niezależnie od tego, jak życie was dwoje poprowadziło. Nie podważam tego, że wiesz najlepiej, co ci służy, lecz ima się mnie obawa, czy nie nadto czasu spędzasz nad grobami.
Philomena ciężko siadła na szpitalnym krześle pod ścianą. Jej nadgarstki chybotliwie wsparte na podłokietnikach próbowały odciążyć kolana, lecz ledwo poczuła pod sobą siedzisko, elegancko skrzyżowała nogi w kostkach i wyprostowała sztywno plecy. Na stoliku obok gramofonu złożyła swoją torebkę i rozsunęła zamek.
— Opuściłam Mulciber Manor. Nie będę patrzeć każdego dnia na grób mojego syna. Wciąż jednak kupuję lukrecję, żeby leżała w szufladach mojego biurka. — Przywołała sędzinę gestem dłoni, wskazując jej miejsce na krześle po drugiej stronie gramofonu. Odciągała ją tym samym od nieruchomego, bladego Donalda. — Z tego samego powodu przyniosłam coś dla ciebie.


głosujcie na mnie, bo nie macie innego wyjścia
Dama z gramofonem
Lorka, Lorka, pamiętasz lato ze snów,
gdy pisałaś "tak mi źle" ?
Prędzej ją usłyszysz niż dostrzeżesz. Jej przybycie zwiastuje stukot obcasów i szelest ciągnącej się po posadzce szaty. Ma 149 cm wzrostu (już w kilkucentymetrowych szpilkach - bez nich: +/- 144 cm!), ile waży to jej słodka tajemnica. Włosy ciemnobrązowe, po rozpuszczeniu sięgające jej do pasa. Ma trudne do ujarzmienia loki. Oczy w nienaturalnym, kobaltowym kolorze. Urodę ma bardzo klasyczną, pachnie drogimi perfumami o zapachu jaśminu. Nie wygląda jakby ubierała się w sekcji dziecięcej u Madame Malkin. Jej ubrania są dopasowane, pasują zazwyczaj do okazji i miejsca. Jeśli jakimś cudem nosi szaty z krótkim rękawem na wewnętrznej stronie jej lewego ramienia można zobaczyć mały magiczny tatuaż przedstawiający koronę. Zapytana o to macha ręką tłumacząc "ot błędy młodości" Ułożona, kulturalna, chociaż pierwsza dzień dobry na ulicy nie powie.

Lorien Mulciber
#3
28.04.2025, 20:33  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 28.04.2025, 20:40 przez Lorien Mulciber.)  
- Philomeno.
Ruch głowy był sztywny; wyuczony latami pracy nad utrzymaniem każdej komórki ciała w ryzach. Tak długo jak nie były same, nawet mimika była ściśle kontrolowana. Prześlizgnęła się niewzruszonym spojrzeniem po twarzy pielęgniarza, potem w dół - na pchany przezeń stolik, a ostatecznie na gramofon. Ładny. Miała podobny.
Nie poruszyła się bardziej niż to konieczne. Czekała aż mężczyzna opuści pomieszczenie. Ale nawet najlepiej dopracowana poza miała swoje rysy - słysząc krótkie w słowach życzenia, powieka Lorien drgnęła w nerwowym tiku.
- Dziękuję.- Odpowiedziała kulturalnie.- Spędziłam je gdzieś pod Bukaresztem. Mieliśmy z Aleksandrem strasznego pecha do świstoklików.- Dodała, ale pod warstwą wręcz wymuszonego poirytowania, dało się wyczuć niemal czułą nutę.
Słuchała uważnie, choć słowa kobiety nie przynosiły jej większego ukojenia. Było w nich coś pięknego, coś czego nie potrafiła uchwycić. Historie ze świata, który był jej tak bardzo obcy. Nieosiągalny.

Nie miała dziecka, któremu mogłaby kupować magdalenki w piekarni czy chować dlań cukierki po szufladach. Nawet to odebrała jej choroba. Starała się o tym nie myśleć, zepchnąć na dno podświadomości. Ale obrazy i wspomnienia sprzed miesięcy powracały każdej nocy. Gdy śniła - cierpiała. Więc nie spała, snując się z reguły nocami po domu lub siedząc do późnych godzin z kotem na kolanach zbyt zmęczona, by czuć cokolwiek.

Nie miała już nawet męża, z którym mogłaby spędzać te ciche wieczory przy filiżance herbaty. Nie chciała tego przyznać, że tęskniła za tymi momentami - Robert zajmował się swoim marnym świeczkowym biznesem, a ona przygotowywała kolejne przemówienie, wynosząc na piedestał wartości, według których nie planowała żyć. O ironio losu, umarł akurat wtedy, kiedy zaczynała go odrobinę lubić. Teraz chciało jej się płakać za każdym razem, gdy brała do ręki krzyżówkę. Każdą jedną uzupełniała źle. Niepoprawne odpowiedzi, słowa zbyt długie, zbyt krótkie, przekreślone wskazówki. Ocierała pojedyncze łzy zanim zmoczyły gazetowy papier.

Nie miała nikogo o kim mogłaby powiedzieć, że jest tak kompletnie, całkowicie jej. Ale pewnie dlatego wizja nadciągającego końca zdawała jej się być po prostu odpowiednia. Wybrała życie w chłodnych murach Ministerstwa Magii, równie martwych co ona sama. Spojrzała w dół na swoje dłonie - z dnia na dzień coraz trudniej było jej nosić ukochaną biżuterię, a mimo to każdy jeden palec zdobiły złote pierścionki. Przełknęła ślinę dostrzegając przebijające się przez papierową skórę żyły. Od wieczorka u Agnes… Od tego  pieprzonego spotkania z Alexem w łazience bała się patrzeć na swoje dłonie. Każde zerknięcie w lustro powodowało głęboki dyskomfort, który próbowała  raz po raz zdusić. Ale nawet wtedy, gdy u Rosierów przytulała do siebie kolejne pogrzebowe kreacje, każde zerknięcie w odbicie było podszyte strachem. Co jeśli tym razem spojrzy w twarz trupa. Co jeśli jej dłonie pokryją liszaje? Co jeśli każdy zobaczy, że jest już martwa?

- Moi rodzice od początku wiedzieli, że pochowają swoje dziecko.- Ułożyła dłonie na kolanach prostując się jakby siedziała w sali przesłuchań. A mimo to na jej zmęczonej chorobą twarzy pojawił się cień czegoś na kształt rozrzewnienia . Kąciki ust drgnęły; nie wiedziała czy śmiać się do swoich wspomnień czy raczej nad nimi płakać.- Gdy miałam szesnaście lat, moja matka zabrała mnie na wybranie pomnika. Byłam pewna, że zmarła jakaś daleka ciotka, o której istnieniu nie miałam pojęcia, ale… nie. Pomnik był dla mnie. Uznała, że w ten sposób sprawi mi przyjemność - moja choroba odbiera urodę prędzej niż życie, a dla Adeline Prewett nie ma grzechów gorszych niż brzydota i bieda.
Ciężko powiedzieć czy Lorien w ogóle lubiła swoją neurotyczną matkę. Kochała ją, bo miłość i szacunek do rodziców były wartościami, które wpajano jej od maleńkości. Pomimo lat nie znała bezpieczniejszego miejsca niż ogród w domu rodzinnym, który przypominał małą zaczarowaną Italię przez cały rok; w chwilach zwątpienia zawodowego zawsze kierowała swoje kroki do ojca, który człowiekiem może nie był zbyt wylewnym, za to prawnikiem wręcz wybitnym. Ale momentami zbyt wiele cech włoskiej Prewettówny dostrzegała w swoim własnym odbiciu, by lubić samą siebie. Zbyt wiele chłodu ukrytego pod mgłą eliksirów uspokajających.
- Gdy miałam siedemnaście, odmówiono mi prawa do wzięcia Donalda za męża. Wtedy też zrozumiałam, że nikt nie będzie chciał kogoś tak wybrakowanego jak ja. A może mój ojciec zwyczajnie nie chciał ryzykować, że pochowa też wnuki? Nie wiem, nie pytałam go. W domu nigdy nie pytało się ojca “dlaczego”, jeśli nie było się gotowym usłyszeć suchą, prawniczą logikę.- Cisza jaka zapadła po tych słowach jasno sugerowała, że Lorien gotowa na prawdę i logikę nie była. Ani wtedy ani nawet teraz, gdy nie miała już żadnego znaczenia.- Bywam tu Philomeno, bo ktoś bywać powinien. Bywam, bo wiem, że nie doczekam czasu, gdy złożą go w grobie, a ja będę mogła rzucić garść ziemi i zamknąć ten rozdział.- Odpowiedziała, tym razem spoglądając wprost w oczy Mulciber.
Bywam, bo wystarczy, że nikt nigdy nie pochyli się nad moim pustym grobem.
Bywam, bo nikt inny nie zrozumie tej samotności i oczekiwania na śmierć, kiedy wskazówki zegara wciąż i wciąż wystukują jedną godzinę.
Bywam, bo życie nie jest warte nawet jednego lukrecjowego cukierka.

W jednym Adeline Prewett się nie pomyliła - rzeźba cmentarna jej córki była przepiękna. Szkoda tylko, że z jakiegoś powodu od lat stała porzucona w najbardziej zapuszczonej części Mulciberowego cmentarza, porośnięta dzikim wrzosem i bluszczem. I dziś, chyba tylko Alexander pamiętał, że w ogóle tam stoi.

Podniosła się bez zbędnego ociągania z materaca; przesunęła palcami po miękkim  materiale ciemnoturkusowej szaty, w którą była ubrana, prostując wszelkie niewidoczne zagięcia. Czy powinna nosić czerń? Może. Ale nie robiła tego, niepomna szeptów czy wymownych spojrzeń. Lorien Mulciber od dziecka przepięknie było w żałobie, ale jedynie tej, którą nosiła po swojej własnej udręczonej duszy.
- Lekarz zabronił mi jeść słodyczy, jeśli chowasz lukrecję po torebkach. Restrykcyjna ptasia dieta.- Spróbowała zażartować. Nieszczególnie jej to wyszło, ale lepsze to niż nic. Usiadła po drugiej stronie stolika. Jej wzrok ponownie spoczął na twarzy śpiącego mężczyzny.- Powiedz... Uważasz mnie za obcą, Philomeno?- Zapytała, natychmiast tracąc odrobinę radości, którą zdołała z siebie z trudem wykrzesać.
adwokat diabła
They will eat from the ground
beneath my throne
Szczupła kobieta w podeszłym wieku, która swój wysoki wzrost (177 cm) podkreśla chętnie obcasami, nie pozwalając byle komu patrzeć na siebie z góry. Całą swoją prezencją zwraca uwagę: upinaną w wymyślne kształty fryzurą z siwych włosów, eleganckim i drogim strojem, ciężką biżuterią.

Philomena Mulciber
#4
08.06.2025, 23:37  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 08.06.2025, 23:39 przez Philomena Mulciber.)  
Ktoś — wyczuwając tę czułą nutę w głosie Lorien — mógłby wzruszyć się i pomyśleć: nieważne gdzie, ważne byli razem; że w dniu urodzin towarzyszył jej przyjaciel. Philomena usłyszała zaś tylko pecha do świstoklików, a od razu wiedziała, kogo należałoby obarczyć winą za owego pecha. O ile w ogóle był to pech, nie czyjaś rażąca niedbałość.
— Niektórzy odnajdują wiele uciechy w wypoczynkowym pechu. Nie powątpiewam, że on czerpał z tego przyjemność. — Słowa te wybrzmiały niczym obelga w stronę cygańskiego ducha Alexandra, pogarda dla tego szumiącego w jego krwi zboczenia należącego do wiecznego wędrowca, który nie próbował nawet szukać celu swej tułaczki. — Lecz czy i ty?
Wyglądanie wyroku śmierci powinno być zarezerwowane dla starców o stażu Philomeny, nie dla młodych kobiet. Drastycznie skrócona już w chwili narodzin nić życia Lorien miała w sobie w rzeczy samej wiele tragizmu, lecz stara Mulciberowa patrzyła na to z dystansem. Umiała dostrzec ten ból, lecz nie pochylała się nad nim nigdy na tyle długo, aby zacząć Crouchównie z serca współczuć. Ba, do pewnego stopnia czyniła w duchu wyrzut w jej stronę za to, że ta pozwoliła przykuć się do nagrobnego pomnika, który zdeterminował tyle w jej życiu.
Być może stara czuła się w prawie w ten sposób sądzić ją, ponieważ podobny odcinek dzielił je od kresu, lecz nie dawał się mimo tego pominąć fakt, że dla Philomeny był to kres zasłużony, dla Lorien: przedwczesny. Staruszka doświadczyła wszystkiego tego, czego tej młodej kobiecie odmówiono. Miała uchowane głęboko w pamięci spełnienie płynące z poczucia, że ktoś jest tylko dla niej, a ona dla niego. Miała synów, którzy — choć wyrośli z tego zdecydowanie za szybko — przez kilka pierwszych lat nie cenili nikogo wyżej niż matki. Malutki Duncan nie miał lepszej przyjaciółki niż mama, w żadnych objęciach nie był tak anielsko spokojny jak bywał w matczynych ramionach. Chłopcy dali młodej Philomenie to doświadczenie, które zabrała ze sobą w starość. Później już we wczesnej nastoletniości odwrócili się od niej i oddalali tak dopóki, dopóty nie przyszła po nich śmierć. Do wspomnienia ich dzieciństwa mogła jednak zawsze zawędrować przez zielone doliny lat. Gdy zapuszczała się w nie i mijała na drodze tę kobietę, którą kiedyś była, wydawała się jej ona niekiedy kimś zupełnie odrębnym. Szlak jej lat ciągnął się głębokim korytem — im dalej w nie kroczyła, tym bardziej przypominało obcy sen.
Obie zbliżały się do kresu: Lorien patrzyła u jego progu w dal — na to, czego nigdy nie dostąpiła; Philomena patrzyła za siebie — na przestwór wszystkiego tego, co miało po niej zniknąć. Jej ból był bardziej tępy, może nawet sadystyczny w swojej naturze: znajdowała we wspomnieniach głębokie ukojenie, a jednocześnie głuche poczucie pustki, ponieważ wszystkie one były zużyte.
— Wybaczyłaś swojej matce? — zapytała ze szczerym zainteresowaniem, wysłuchawszy historii o pomniku cmentarnym. — Nie myślała wtedy o tobie, nie miej złudzeń. Myślała o sobie. Myślisz, że można wybaczyć matce egoizm?
Lorien nie była gotowa na prawdę i Philomena nie zamierzała jej nią torturować. Ani teraz, ani wówczas, gdy pierwszy raz podniesiony został temat małżeństwa z Donaldem. To ojciec Crouchówny zdjął z Mulciberów ciężar złożenia odmowy. Choć Mulciberowa miała w sobie wiele utajonego sentymentu dla tej dziewczyny, nie życzyłaby sobie wtedy widzieć jej jako małżonki ich dziedzica. Nie można było przyzwolić, aby wpuścić kolejny zastrzyk trucizny w żyły głównej linii rodu. Nie godziło się, aby monumentalny dom władców umysłu zamienić w rozchełstany obóz cygański obsiany trupami ptaków strąconych z nieba, ledwo zdążyły odbić się od ziemi — to byłaby nieopisana katastrofa. Teraz — patrząc na to wstecz z sali szpitalnej, w której zapadała się w biały materac nadzieja rodu — Philomena widziała, że niczego by to nie zmieniło. Katastrofa była widać Mulciberom pisana. Tą drogą czy inną. W obozie cygańskich ptaków być może ktoś znalazłby chociaż jakiś liryzm, w Lecznicy Dusz nie było go wcale.
— Twój ojciec jest mądrym człowiekiem. Silnym. Nie ma człowieka, który urodziłby się utylitarystą. Niewielu udaje się poskromić namiętności serca. On wybrał tak, aby przysporzyć wszystkim możliwie najmniej bólu. — Przypieczętowała jego decyzję suchą aprobatą. Nie mogła inaczej, skoro sama dom swój urządziła na ten wzór. Najprzedniejsze decyzje wydawały się często tymi najbardziej brutalnymi. — Powinni go byli zabić. — Kobieta zwróciła wzrok na Donalda. — Odmówiono nam łaski domknięcia, lecz wierzę, że jej doczekasz.
Nie takiej chciała dla niego pamięci. Upokarzający był ten grób, w którym żegnała go Lorien. Zaprzeczał wszystkiemu, czym jej wnuk był. Sama sobie Philomena wypominała, że zamiast od razu optować za zaniechaniem ratowania jego życia, sama dała się omamić nadziei. Wbrew ideologii trudnych decyzji, której chwilę wcześniej wystawiła laurkę.
— Gdybyś była obcą, zadbałabym, aby twoja pierwsza wizyta w tym miejscu była ostatnią. Nie znajdziesz drugiego równie godnego pożałowania portretu rodu, choćbyś rozebrała Mulciber Manor do ostatniej cegły. — Westchnęła zniesmaczona.
W akompaniamencie szumu podtrzymujących Donalda przy życiu aparatów Philomena wyciągnęła z torby płytę gramofonową w pstrokatoróżowej okładce. W milczeniu ustawiła ją na gramofonie i pozwoliła muzyce płynąć, a salę pokolorował wokal popowych gwiazdeczek, których słuchała magiczna młodzież. Była to muzyka mająca porywać do tańca nastolatków imprezujących letnimi wieczorami po plażach. Muzyka, w której rytm dziewczęta kołysały biodra, kusząc kochanków o chłopięcych twarzach.
Philomena siedziała nieporuszona tym nastoletnim śpiewem godowym, który obijał się o ściany białej sali szpitalnej. Zamknęła w skupieniu oczy, a na jej twarz wstąpił odległy grymas niesmaku.
— Ordynarne. Zgodzisz się?
Nie przeniosła się na tę plażę. Muzyka dudniła do niej zza zamkniętych drzwi, a zamiast rytmicznego pikania lecznicowej aparatury był rytm jej szpilek na korytarzu kancelarii. Znów prowadziła przez to eleganckie wnętrze jeszcze elegantszego klienta, który miał zasilić jej skrytkę bankową kolejną stertą złota. Tymczasem zza drzwi biura Donalda Mulcibera niósł się ów urągający godności instytucji popowy jazgot. Podczas przemarszu pani mecenas jeden z biednych stażystów oberwał gradowym spojrzeniem, z tych oczu ziało jadowite: kazać mu to wyłączyć, natychmiast.
— Wszystkie na niej brzmią tak samo. — Philomena powróciła do rzeczywistości i podniosła okładkę płyty, aby prześlizgnąć się wzrokiem po tytułach. — Słuchał tego samego dzień i noc. Raz za razem, w zapętleniu, hipnotyzowało go. Lecz kiedy wyłączał, wychodził i dokonywałam wglądu w jego pracę — uśmiechnęła się z dumą, jakiej nie widywało się na jej obliczu często — była bez skazy. Koronkowa, precyzyjna, o objętości takiej, że niekiedy zastanawiałam się, czy go aby trzech nie siedziało w tym transie.
Kobieta przekazała pudełko po płycie Lorien, po czym dała obu im jeden ostatni moment, aby wsłuchać się w refren piosenki.
— Coś w tym odnajdywał. Ja nie będę tego szukać. — Machnęła ręką, poddając tę beznadziejną bitwę. — Być może ty coś w tym znajdziesz. Nawet jeśli nie, poznasz rytm, w jakim formułował najświetniejsze swoje myśli. — Podniosła ramię gramofonu, jazgot ucichł, znów słyszały jedynie przygniatający szum szpitalnego oddechu wokół wymizerniałego wspomnienia drogiego mężczyzny. — Jego rytm to nie było to. — Odwróciła stanowczo głowę od łóżka. — Nie czyń go tym.


głosujcie na mnie, bo nie macie innego wyjścia
Dama z gramofonem
Lorka, Lorka, pamiętasz lato ze snów,
gdy pisałaś "tak mi źle" ?
Prędzej ją usłyszysz niż dostrzeżesz. Jej przybycie zwiastuje stukot obcasów i szelest ciągnącej się po posadzce szaty. Ma 149 cm wzrostu (już w kilkucentymetrowych szpilkach - bez nich: +/- 144 cm!), ile waży to jej słodka tajemnica. Włosy ciemnobrązowe, po rozpuszczeniu sięgające jej do pasa. Ma trudne do ujarzmienia loki. Oczy w nienaturalnym, kobaltowym kolorze. Urodę ma bardzo klasyczną, pachnie drogimi perfumami o zapachu jaśminu. Nie wygląda jakby ubierała się w sekcji dziecięcej u Madame Malkin. Jej ubrania są dopasowane, pasują zazwyczaj do okazji i miejsca. Jeśli jakimś cudem nosi szaty z krótkim rękawem na wewnętrznej stronie jej lewego ramienia można zobaczyć mały magiczny tatuaż przedstawiający koronę. Zapytana o to macha ręką tłumacząc "ot błędy młodości" Ułożona, kulturalna, chociaż pierwsza dzień dobry na ulicy nie powie.

Lorien Mulciber
#5
28.06.2025, 14:51  ✶  
Niektórzy odnaleźliby uciechę w ucieczce. Jeszcze inni w powrotach. A oni? Dlaczego ta jedna mała przygoda zmieniła tak wiele? Na to nawet chyba sama Lorien nie potrafiła odpowiedzieć. To nie było to życie, w którym mogłaby porzucić znajomy sobie świat i obowiązki. To nie było to życie, w którym chciała to robić. Choć teraz, gdy jej status determinował trup zakopany między rabatkami, a nazwisko należało do niej i tylko do niej... Odsunęła od siebie natrętne myśli.
- Od lat nie widziałam go…- zastanowiła się. Szczęśliwszego? Nie. Szczęście nigdy nie było dobrym słowem by opisać Alexandra Mulcibera. Byli do kości przeżarci smutkiem i chłodem, którego nawet wrześniowe słońce Rumunii nie mogło rozgrzać. Spokojniejszego? Nie. Milszego? Nie był miły, nadal był wkurwiający, jak wtedy kiedy ciągnął ją za warkocze, chociaż jego ojciec powiedział, że nie wolno! Że małych dam się tak nie traktuje.- … bardziej ludzkim.- Powiedziała wreszcie. Jej brat zdawał się być momentami wszystkim, ale nie człowiekiem. Niewymownym, prorokiem, duchem, ale nie człowiekiem.
Nie przejęła się zbytnio zakamuflowaną w głosie Mulciber pogardą. Czego Alexander nie słyszał, to mu nie żal. Zresztą… przecież on wiedział. Musiał wiedzieć. Czy i ty?
Milczała, całą sobą krzycząc "winna zarzucanego jej czynu".
- Tak, czerpałam.- Odpowiedziała ostatecznie, nawet nie próbując kłamać. Bo i po co? Każdym ruchem, każdym uśmiechem zdradzała, że podróż do Rumunii dała jej więcej spokoju niż lata spędzone na poszukiwaniu siebie w Anglii.

Ból był istotą jej istnienia.
Fizyczny, gdy coraz słabsze ciało odmawiało jakiegokolwiek wysiłku, a każda przemiana pozostawiała po sobie widoczne ślady, wszystkie te mniejsze i większe blizny, szpecące jej skórę; psychiczny - gdy zacierała się granica między ludzkim i ptasim psyche. Ale ból był jedynym dowodem na to, że jeszcze istnieje. Dlatego bez względu na wszystko wstawała każdego dnia i choćby przyszło stąpać po krawędzi noża, pojawiała się na posterunku.
Wierna życiu, które nigdy nie było wierne jej. Do samego końca.
A jednak na kolejne pytanie zareagowała żywym zaskoczeniem. Tylko po to, by za moment zaśmiać się. Cicho, z szacunku do miejsca, w którym się znajdowały, szczerze - tak jak już dawno się nie śmiała. Z radością słowika, któremu otworzono wreszcie drzwi od jego złotej klatki.
- Jak mogłabym jej wybaczyć coś za co nigdy jej nie obwiniałam?- Odchyliła delikatnie głowę do tyłu, jakby szukała czegoś interesującego w błagającym o odmalowanie suficie. Złote spinki zadźwięczały cichutko w jej lokach. Te same, które lata temu Selina Mulciber wpinała małej Lorien we włosy, mrucząc stare cygańskie opowieści.- Może tego potrzebowała? Może to był prezent za to, że urodziła coś takiego jak ja? Od Adeline dla Adeline.- Splotła dłonie na podołku swojej szaty. Nie patrzyła na seniorkę. Nie musiała. W tej chwili nawet tego nie chciała, jakby ta miała jej obnażyć wszelkie skrywane przez lata prawdy. Nikt cię nie chce. Do nikogo nie przynależysz. Jesteś tylko kukułczym jajkiem, nad którym czasem się litowaliśmy.- Ojciec się zezłościł, gdy dowiedział się o pomniku.- Przyznała.- Dostałam wtedy najpiękniejszą  makietę Azkabanu. Rzeźbili ją z przyjacielem przez cały miesiąc. Nie byle sklejka, a taka z  prawdziwymi mechanizmami, odwzorowującymi wnętrze więzienia. Pełna  zamków i pieczęci, którymi obłożone są cele, pokój skazań i sala przesłuchań. A w środku - maleńcy więźniowie, którymi mogłam się bawić jak lalkami. Zamknięci za kratami, czekający  aż wrócę. To przepiękna rzecz Philomeno. Jedyna w swoim rodzaju, stworzona dla mnie i tylko dla mnie. Powinnaś przyjść ją zobaczyć, trzymam ją w gabinecie. Czasem, gdy jest późno i bardzo cicho, można usłyszeć jak szepczą swoje winy. Jak błagają o łaskę. Jak powoli popadają w obłęd. Uspokajają się, gdy przypominam im, że to wszystko jest snem. Wtedy cichną, jak niechciane myśli.

Czy jej ojciec był mądry? Pewnie tak. Nie chciała tego kwestionować. Był jej ojcem i to wystarczyło, żeby go kochała i szanowała. Nie było też żadnych wątpliwości, że Philip Crouch kochał swoją jedynaczkę, skoro pozwolił jej wyrosnąć na tego, na kogo powinna. Na kogoś kto mimo całego tego bólu i samotności, tak szalenie uparcie trzymał się życia.
- Myślisz, że Ci to wybaczy?- Zapytała miękko, ze szczerą ciekawością w głosie. Nie wilgowron a papużka, zręcznie naśladując ton swoich rozmówców. Ale ciekawość nie obejmowała oczu Lorien. Jakby odpowiedź tak naprawdę nie miała żadnego znaczenia.- Jeśli cię słyszy. Wybaczyłby, że chciałaś go zabić?
A może w swoim egoizmie droga Philomeno wierzysz, że tego by właśnie chciał? Czym matka różni się od babki w tej kwestii?
Akceptacja.
Tak niewiele wystarczyło, żeby zesztywniałe ramiona się rozluźniły, a ona sama odetchnęła nieco lżej. Wzrok Lorien prześlizgnął się z sufitu na gramofon, a następnie na nowo na spoczywającego w łóżku mężczyznę. Może nie powinna się zgodzić z Philomeną, ale ta miała rację - Donald Mulciber w swoim stanie był godny pożałowania jak każdy inny. Był ludzki i słaby. Ale podczas, gdy Alexandrowi człowieczeństwo przywracało choć na moment barwy na policzkach, jego bratu odejmowało wszelkie walory.

Muzyka była ordynarna. Okropna. Brzmiała jak coś czego słuchały wszystkie stażystki, które ledwo co pożegnały mury szkoły i zamknęły rozdział swojego dzieciństwa. Ale cisza, która nastała, gdy tylko czarownica podniosła ramię gramofonu - zdawała się Mulciber brzmieć jeszcze gorzej. Obróciła w palcach pudełko, ostatecznie opierając je o nogę krzesełka, na którym siedziała.
- Myślisz, że jeśli odwrócisz głowę stanie się czymś innym?- Zapytała jeszcze, ponownie opuszczając ramię i pozwalając irytującej popowej muzyce wybrzmieć na nowo.
adwokat diabła
They will eat from the ground
beneath my throne
Szczupła kobieta w podeszłym wieku, która swój wysoki wzrost (177 cm) podkreśla chętnie obcasami, nie pozwalając byle komu patrzeć na siebie z góry. Całą swoją prezencją zwraca uwagę: upinaną w wymyślne kształty fryzurą z siwych włosów, eleganckim i drogim strojem, ciężką biżuterią.

Philomena Mulciber
#6
21.07.2025, 22:52  ✶  
Ludzki nie było ulubionym terminem w słowniku Philomeny Mulciber. Kto by zjadł sobie zęby na polityce, ten by wiedział, że ludzki to nic więcej jak koń trojański kryjący w sobie obmierzłą słabość. Okażmy ludzką twarz, pochylmy się nad naszymi mugolskimi braćmi — czyli dajmy im sobie wejść na głowę, zerwijmy koszulę z własnego grzbietu, nadstawmy drugiego policzka. A w zamian za ludzkie traktowanie oni nam ukręcą baty i rozpanoszą się w magicznej społeczności jak pany, jak Nobby Leach. Ludzki nie kojarzyło się mecenas pozytywnie. O ileż by wolała, aby jej synów i wnuków opisywać jako choćby dobrze ułożonych. Wierzyła przecież w szacunek, w uprzejmość, w jakiś swój wypaczony honor czy okrawki współczucia. W ludzkość uwierzyć nie chciała.
Donald ludzkiej twarzy nie miał, a jeśli miał, rzadko ją okazywał — nazywała go więc świetnie wychowanym. W ustach babki ulubieniec z wilczym pyskiem pełnym ostrych kłów mógł pławić się w komplementach. Ludzką twarz żałośnie pieskiej natury Alexandra skwitowała teraz niczym ponad niemrawy uśmiech, czysto z grzeczności wobec Lorien. Jej wyraz twarzy złagodniał, gdy młodsza czarownica przyznała, że wyjazd sprawił jej przyjemność. Nie samym wyznaniem zmiękczyła starą, a tymi uśmiechami niczym zdartymi z młodej dziewczynki dokazującej z Alexandrem, której twarz Philomena wciąż pamiętała.
— Cieszę się zatem. Szczerze. — Trudno było w to nie uwierzyć, gdy nawet wokół jej oczu ta twarz nawykła do układania się w rozczarowania, zdegustowania i nagany wypogodziła się. Gdyby poszukać gdzieś głęboko w oczach, może byłaby sposobność odszukać tam i dawny cień rozczulenia nad dwójką psotników, która zbyt szybko śmigała po schodach posiadłości Mulciberów czy naraziła się innym drobnym występkiem. — Czynisz go lepszym. Był ci winien tę przyjemność.
Śmiech, który nastąpił w odpowiedzi na jej pytanie, nie był tym, czego Mulciberowa by się spodziewała, lecz przyjęła go bez wzruszenia. Dała Lorien przestrzeń, aby ta podeszła do sprawy w sposób, jaki uzna za stosowny. Wysłuchawszy zaś jej odpowiedzi, w głębi duszy Philomena oskarżyła sędzię o oszustwo. Nie uwierzyła jej. Przypisała kłamstwo, ponieważ doskonale wiedziała, co chciała od tej kobiety usłyszeć, a nie otrzymała tego — tej ułożonej przez samą siebie dawno temu odpowiedzi. Tej, którą spisała jeszcze na długo przed przyjściem Lorien Crouch na świat.
Dzieci nienawidziły złych matek.
— Mówią, że nie jest właściwym, aby tak młodo córka stała się silniejszą od matki. Ja to podziwiam. Okazać jako dziecko zrozumienie dla ułomności kogoś, w kim winno się mieć opokę, to udowodnić dojrzałość i charakter.
Dokładniej przyjrzała się twarzy Lorien — tej roześmianej twarzy niezdradzającej cienia wyrzutu w stronę Adeline. Twarzy, która jednocześnie nie miała śmiałości odsłonić przed starą oczu, w których Philomena mogłaby szukać prawdziwej odpowiedzi. Twarzy nazbyt wesołej, aby mogła być szczera. Twarzy, która — jeśli szczera — wyłoniłaby coś gorszego niż nienawiść: politowanie.
Matka w Philomenie pragnęła bowiem za wszelką cenę wierzyć, że gdy umierali, synowie rozumieli, że zawsze chciała dla nich dobrze i nie nienawidzili jej. Philomena Mulciber jako kobieta dumna buntowała się — nie za wszelką cenę, bo nie za cenę zredukowania jej do rozchwianej kobieciny, którą należy otulić wyrozumiałością. Zgotowała ten los pamięci swego męża nie po to, aby go pewnego dnia podzielić.
— Piękny gest, jak i piękny przedmiot — pozwoliła tematowi odpłynąć, słuchając opowieści o makiecie więzienia. — Proroczy. Teraz rozstawiać możesz po Azkabanie więcej niż figurki. Upomnę się o prezentację, wizytując cię następnym razem. — Ach, Philip Crouch. Silny mądrością, słaby duchem. Uciekły na emeryturę w tym samym tchórzowskim geście, co część jej własnej rodziny, która pozbierała swoje rzeczy z Departamentu Tajemnic i zbiegła. — Czym dziś zajmuje się ojciec? Zdaje się, że ma aż nadto czasu wolnego na rękach — skomentowała uprzejmie, nie dając opinii o emeryturze Croucha zdominować barwy wypowiedzi. Była to skądinąd opinia Lorien niewątpliwie znana, ponieważ stara Mulciberowa nie kryła się z nią. Nie była przy tym sędziemu w spoczynku wroga: mimo wszystko więcej żywiła doń szacunku niż tego mdłego rozczarowania.
Kwestia zabicia Donalda z kolei nie była dla zabetonowanej w swoich poglądach Philomeny dylematem. Wiedziała, że tego by właśnie chciał. Było to dla niej oczywiste, ponieważ ona sama tego by chciała dla siebie, a traktowała wnuka — zbyt często, zdecydowanie zbyt często — jako przedłużenie siebie. Philomena Mulciber powinna zaś odejść jako symbol siły, bezkompromisowości i konserwatywnej dumy, nie kukła w zaszczanym szpitalnym łóżku. Tak powinien odchodzić i Donald, lecz tę szansę już jej dzielny, złoty chłopiec utracił.
— Byłby wdzięczny — odpowiedziała z niezachwianą pewnością kogoś, kto nie zgodziłby się choćby rozważyć innych opcji.
Byłby wdzięczny. Jeśli słuchał ich teraz — wyroku własnej babki, łomotów ulubionego albumu muzycznego — chciała, aby był wdzięczny. Gdy wszyscy krzątali się wokół niego z tą obrzydliwą litością, babka miała odwagę pożyczyć mu śmierci; na mocy tego aktu zimnego porozumienia, jakie funkcjonowało między nimi.
Tylko dlaczego jeszcze tego nie zrobiła?
Gdyby jej refleksja sięgała tak daleko, modliłaby się, aby pod zamkniętymi oczami nie było żywej świadomości. Była bowiem teraz Donaldowi niczym więcej niż obłudną faryzeuszką — zabiłabym go, zabiłabym go, zaklinała się, lecz nie miała odwagi uczynić faktycznego kroku.
Nie drgnął najmniejszy mięsień w ciele staruchy, gdy wypomniano jej odwracanie wzroku. Odwracała go świadomie, z pełnym przekonaniem.
— Nie stanie. Nie zwalczam tego, co jest prawdą obiektywną. Akceptuję to. Nie widzę jednakże potrzeby wystawaić się na zbędną torturę, Lorien. Nie służy nikomu nurzanie się w żalach i rozpaczy, a cóż więcej zyskać mogłabym, racząc się jego widokiem? Emocje nie są dobrym doradcą. — Ton, jakim wypowiadała te słowa, nie pozostwiał złudzeń: sugerowała czarownicy subtelnie wzięcie z siebie przykładu. — Oddałam Donaldowi to, co jemu należne. Opłakałam go w zaciszu swego ducha, jak i opłakałam wcześniej jego ojca. Nie będę samolubnie szarpać godnej pamięci o nim, o nich, dzień w dzień, aby upewnić się, że moja żałoba była naznaczona wystarczającym cierpieniem.


głosujcie na mnie, bo nie macie innego wyjścia
Dama z gramofonem
Lorka, Lorka, pamiętasz lato ze snów,
gdy pisałaś "tak mi źle" ?
Prędzej ją usłyszysz niż dostrzeżesz. Jej przybycie zwiastuje stukot obcasów i szelest ciągnącej się po posadzce szaty. Ma 149 cm wzrostu (już w kilkucentymetrowych szpilkach - bez nich: +/- 144 cm!), ile waży to jej słodka tajemnica. Włosy ciemnobrązowe, po rozpuszczeniu sięgające jej do pasa. Ma trudne do ujarzmienia loki. Oczy w nienaturalnym, kobaltowym kolorze. Urodę ma bardzo klasyczną, pachnie drogimi perfumami o zapachu jaśminu. Nie wygląda jakby ubierała się w sekcji dziecięcej u Madame Malkin. Jej ubrania są dopasowane, pasują zazwyczaj do okazji i miejsca. Jeśli jakimś cudem nosi szaty z krótkim rękawem na wewnętrznej stronie jej lewego ramienia można zobaczyć mały magiczny tatuaż przedstawiający koronę. Zapytana o to macha ręką tłumacząc "ot błędy młodości" Ułożona, kulturalna, chociaż pierwsza dzień dobry na ulicy nie powie.

Lorien Mulciber
#7
20.09.2025, 12:58  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 20.09.2025, 13:00 przez Lorien Mulciber.)  
Czynisz go lepszym.
Lorien nie pytała co Philomena ma na myśli. Nie chciała wiedzieć czy kłamie. Ale Crouchowie zawsze kłamali. Kłamstwo płynęło w ich żyłach, równie czerwone co krew którą przelewali cudzymi rękoma. Wilczą krew.
Wilkom nie zakłada się obroży. Nie udomawia się ich, nie łapie za pysk, gdy zbyt mocno gryzą. Wilki, się eksterminuje, gdy stają się zagrożeniem dla człowieka. Z ich cennej sierści robi się śliczne futra, sama miała dwa takie w szafie. Prześliczne. Drogie. Kupione i zapomniane po pierwszym sezonie. Nie poświęciła jednej myśli nad tym czy zwierzę chociaż zabito przed oskórowaniem. Wilkom ucinano łby i wieszano nad kominkiem, by poklepać przerażone dziecię po ramieniu i powiedzieć “widzisz synku jakiego tata bydlaka upolował?” i rechotać. 
Ale psy? Psy były sprytniejsze. Wyewoluowały. Karnie chyliły łby, pozwoliły założyć sobie obrożę, spiłować zęby. By przeżyć. Z psów nikt nie robił czapek, ich futro było bezużyteczne. Ale nie one same. Dlatego stały się cenniejsze.

Dlatego dziś wilk z powybijanymi kłami leżał porzucony w szpitalnym łóżku, a na czele rodziny Mulciber stał kundel radośnie hasający na smyczy tak długiej, że zdawała mu się wolnością.

To czy Philomena jej wierzyła, czy też nie - nie miało najmniejszego wręcz znaczenia. Wierzyć w swoje słowa musiała Lorien, jeśli chciała funkcjonować. Jeśli chciała kiedykolwiek jeszcze spojrzeć w  pełne rozczarowania oczy Adeline Prewett.
Grzech macierzyństwa nigdy nie był tym, którego dopuściła się Lorien Mulciber.
Nikt nie żenił się z maledictusami, żeby rodziły im dzieci. Żeniono się z nimi dla pieniędzy, dla poczucia egzotyki, dla popieprzonych męskich fantazji o tym, że żona w końcu stanie się niczym innym jak zwierzątkiem domowym, które można zamknąć w klatce. Maledictusy poślubia się bo umierają młodo i nie ciążą po latach mężom spragnionym czegoś świeższego.  Ale nigdy dla ich wartości jako kobiet - kto chciał ryzykować skażenia swojej krwi czymś tak ordynarnie odzwierzęcym, prawda?
- Moją opoką jest Rodzina, Prawo i Tradycja. A przynajmniej w to zawsze wierzyłam.- Niewypowiedziany zarzut zawisł w powietrzu jak ostrze skierowane w stronę starej Mulciberowej. Od razu dało się wyczuć o kogo chodzi. Biedny głupiec, Robert. Ale nie padło jego imię, bo jak miało paść, skoro wzgardzona żona tak pieczołowicie je zapieczętowała.

Uśmiechnęła się szczerzej słysząc pytanie o ojca, odsuwając jeszcze na moment dyskusję zdawałoby się nieuniknioną. Zaśmiała się słysząc “aż nadto czasu wolnego”. Emerytura nigdy nie była dobrze przyjęta, zwłaszcza gdy przechodziło się na nią mając ile… 42 lata, żeby ustąpić miejsca swojej pierworodnej, gdy przyszedł czas zmian na najwyższych szczeblach władzy.
- Rodzice wyjechali na Sycylię do dziadka Michele’a. Ojciec zajmuje się tam prawnym aspektem jego… interesów ze Stanami Zjednoczonymi.
Rodzina. Rodzina jest najważniejsza. Powtarzała zawsze matka przeczesując ostrymi pazurami włosy młodej Lorien, drapiąc nieprzyjemnie jej skalp, czasem pozostawiając po sobie krwawe blizny. Powtarzała to tak długo, aż Lorien zrozumiała.
Rodzina jest najważniejsza. Bez względu na okrucieństwo, które musisz znosić, czy poświęcenie. Bo jeśli Rodzina cię potrzebuje - to porzucisz nawet własne dziecko i wrócisz na Sycylię pilnować interesów starych mafioza i przemytnika heroiny, którego przyszło ci nazywać teściem.
Emerytura, psia mać.

- Gdzie leży lojalność kobiet z rodu Mulciber, Philomeno? - Zapytała wreszcie, gdy nawet ją zaczęła irytować wyjąca bezimienna gwiazdka.- W ich braciach? Synach? Mężach? Mój mąż nie zasłużył na żałobę. Był miałkim mężczyzną, który wzbudzał we mnie żal. Wiesz… Widziałam go w 1963 roku, w Ministerstwie. Potulnie szedł za swoimi panami. Jak owca na rzeź. W imię czego? Idei martwej sześć lat później. Nie było lojalności wobec rodu w tym ruchu. Było tylko tchórzostwo. Małostkowość. Krótkowzroczność, odebrała im jakąkolwiek szansę na zdobycie wpływów. Myślisz, że kogokolwiek to obeszło? Tydzień później stanowiska były obsadzone na nowo, a nazwisko Mulciber budziło śmiech na korytarzach. Ucieczka obrażonych dzieci w świat chujoświeczek i kadzidełek na bezsenność.

Machnęła gwałtownie różdżką w stronę gramofonu, zatrzymując igłę. Zbyt szybko. Zbyt ostro. Igła przeryła winylową powierzchnię płyty, pozostawiając po sobie głęboką szramę, a potem pękła. Nikt już więcej nie usłyszy wkurwiającego głosiku popularnej gwiazdki popu. Odłożyła spokojnie różdżkę na kolana, kompletnie nie przejęta zniszczoną zabawką.
- Ale poślubiłam tego żałośnie słabego mężczyznę. Bo byłam wierna nazwisku, którego mi odmówiono, a które mi się należało jak psu resztki ze stołu. A teraz on nie żyje. Zostawił mnie bez domu, który podle tradycji miał być moim domem; bez opieki, bo opieką nie nazwiesz obecności jego brata - człowieka mi zwyczajnie wrogiego. Dlatego pytam cię. W kim  mam pokładać swoją lojalność teraz? W Donaldzie, który nigdy do mnie nie należał, bo woleliście go oddać dziwce z rodziny handlarzy błyskotek i książek na Nokturnie? W Alexandrze, bo był mi tyle lat bratem i jedyny miał odwagę przyjść po wzgardzoną wdowę, ale jego Panią jest Lestrangówna ? W Tobie?- Przymknęła na chwilę oczy, nie pozwalając, aby cień zawodu, cień tego okropnego, tak przecież znienawidzonego przez czarownicę politowania, wykwitł na przykrytej perfekcyjnym makijażem twarzy - jej własną maską. Prawda była przerażająca, choć chyba nie była niczym szczególnie nowym czy odkrywczym.
Lorien kochała miałkich mężczyzn, ale winą za ich słabości zawsze obarczała kobiety.
Dzieci nienawidziły złych matek. Ale jeszcze bardziej nienawidziły matek niesprawiedliwych i ślepych.
Gdzie jest twój klejnot Burke’ów, Philomeno? Zdawała się pytać, patrząc wprost na zroszoną siateczką zmarszczek twarz czarownicy; znaki starości, której nie doczeka. Gdzie twoi dziedzice? Ród równie martwy co jego matrona. Studiowała ją z taką samą ciekawością z jaką przyglądała się oskarżonym zakutym w Salach Wizengamotu; ciekawością wręcz chorobliwą, jakby Lorien próbowała zapamiętać każdy najdrobniejszy szczegół.

- Cóż więcej zyskać mogłabym, racząc się jego widokiem.
- Kontrolę.- Odpowiedziała po prostu. Ostatecznie podniosła się też z krzesła. Było niewygodne. Było niewłaściwe. To nie było jej miejsce. Dlatego przesiadła się z powrotem na łóżko, starając się zająć jak najmniej miejsca.- Przestanę go odwiedzać jeśli taka jest twoja wola Philomeno. Ale wiedz, że on nie ma już nikogo na tym świecie, a nie ma większego poniżenia dla kobiety niż dowiedzieć się o śmierci z listu wysłanego przez zakład pogrzebowy.- Ostatnie słowa wycedziła przez zaciśnięte zęby. Przełknęła z trudem ślinę, ale zachowała rezon. Wykrzywiła usta w grymasie, który chyba miał być słabym uśmiechem. Odgarnęła niesforny pukiel włosów ze zroszonego potem czoła Donalda. Ten okropny wicher, który zawsze uciekał spod zaklęć i preparatów do układania włosów.
- Opłaczesz tak samo Alexandra, gdy niewątpliwie i jego przyjdzie ci pochować?
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości
Podsumowanie aktywności: Lorien Mulciber (3499), Philomena Mulciber (2860)




  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa