28.07.2025, 13:09 ✶
Kniejowe opowieści
Samuela i Helloise
Dawno, dawno temu — nim Knieję Godryka opanowały widma — byliśmy tylko my i las. Knieja była matką szczodrą, zapewniała nam wszystko, czego potrzebowaliśmy. Była matką wielu dzieci i wszystkie kochała równo. Tkała dzieci w łańcuch — jedne jadły wprost z jej łona, inne żywiły się sobą nawzajem, lecz to wciąż było tak, jakby nią się żywiły, bo wszystko pochodziło od matki. Co się od matki brało, należało prędzej czy później oddać — takie było prawo. Helloise nigdy więc nie patrzyła trwożnie czy zawistnie w stronę drapieżników, które ostrzyły sobie na nią zęby pochowane w czeluściach Kniei, bo wiedziała, że i ona kiedyś będzie Kniei bądź jej dzieciom oddana. Takie było prawo, szanowała je. Nie szanowała zaś tych, którzy przychodzili z zewnątrz, aby zaburzać ich leśną równowagę. Szanowała prastare moce drzemiące w lesie i jego niezgłębione sekrety pozszywane w gęstwiny — nie szanowała chaosu tworzonego przez tych, którzy próbowali krzewić tu obce energie.
Dawno, dawno temu, nawet gdy nad Knieją zapadała noc, ściana wody lała się z nieba z hukiem wodospadu — tak donośnym, że niemal zagłuszającym burzowe grzmoty — a z najczarniejszych leśnych czeluści wypełzały najbardziej złowieszcze istoty — nawet wtedy Knieja nie była tak niepokojąca, jak miała stać się pod władzą widm. Była w jesiennej burzy przerażająca i potężna — Helloise uwielbiała ją taką oglądać. Zarówno od wewnątrz, jak i z zewnątrz. Upajającym było znaleźć się w centrum gniewnego lasu podburzanego siłami natury; rozkosz ciepłej chaty smakowała po takim spacerze tym większą słodyczą.
Jasne włosy czarownicy wciąż pozbijane były w wilgotne strąki po kolejnej burzowej przechadzce, lecz trzaskający na wielkim palenisku ogień przyjemnie rozgrzewał jej plecy, co wynagradzało wszelki dyskomfort. Po szybach chatki na kurzej stopce spływały strugi lodowatej wody, lecz z wnętrza domku sączyła się oknami w noc aura ciepłego światła. Choć wiedźma o wiele lepiej czuła się, gdy dom wznosił się w przestworza, to teraz kurza łapka zgięła kolano przed potęgą żywiołu i domek stał nisko przy ziemi. Dzięki temu wichry nie miotały domkiem w tę i we w tę — bo to, co do snu było miłą kołysanką, bardzo utrudniało pracę, gdy warzyło się mikstury w kociołkach. Pomieszczenia chatki były dość ciasne, ale dzięki temu przytulniejsze — dla jednej czarownicy było tam aż nadto miejsca. W środku tliły się kadzidełka, na ogniu bulgotały eliksiry o ziołowych, aptecznych zapachach. Kończyła się jesień, więc szafki, kredensy, regały w spiżarni, stryszek — wszystko uginało się pod ciężarem słojów pełnych przetworów, toreb suszonych ziół, orzechów, skrzyń warzyw. Jak sprytna wiewióreczka Helloise zebrała zapasów na całą zimę, aby następne miesiące spędzić spokojnie na piecuszeniu się w chacie, a wycieczki ograniczyć do tych rekreacyjnych, z kaprysu, nie konieczności.
Czarownica odeszła na chwilę od ognia, aby spróbować przeniknąć spojrzeniem ścianę ciemności. Wyglądała z okien ku Kniei, lecz spomiędzy zacinających kropel deszczu niewiele dało się wychwycić.
dotknij trawy