13.08.2025, 07:22 ✶
Chatka Helloise
Tego dnia, Alexander wyszedł z domu przed świtem. Wiatr świszczący pośród wrzosowisk był mocny, ale on okrył się płaszczem, którego poły łopotały za nim jak skrzydła. Postawił nawet kołnierz, nie wzbraniał się jednak przed zimnymi porywami, targającymi go za włosy. Zbytnio przypominały zapomnianą pieszczotę. "Jestem wiatru narzeczoną", śpiewała mu cicho Lorien, tym razem na to ucho, na które nie słyszał, "nie bądźże zazdrosny." Jakże mógłby być zazdrosny? Sam tęsknił przecież za tym nieokiełznanym wichrem, szalejącym pośród wznoszących się wokół Mulciber Manor wzgórz. Tęsknił za wichrem, który wył jak zdziczały pies, kąsał jak zdziczały pies. Tęsknił za widokiem wrzosowisk. Gdy mijał łany wrzosów, pozwalał rozkrzaczonym bylinom czepiać się swojego płaszcza. Palcami muskał zdrewniałe łodygi ziół, których nazw nigdy nie poznał. Pozwalał łaskotać się ich delikatnym listkom i płatkom.
Szukał ptaków.
Alexander często śnił o ptakach. W jego snach, ptaki śpiewały przedziwne melodie, przejmujące pięknem, którego po przebudzeniu nigdy nie potrafił opisać słowami, ale też nigdy nie próbował, aż do dzisiaj. "Ptaków najlepiej słuchać przed świtem", przypomniał sobie słowa Helloise. "Najlepiej słuchać ptaków, kiedy psy przestały już wyć do księżyca, a ludzie jeszcze nie powstawali". Wiedział, że wiele z nich niedługo odleci, pozostawi po sobie puste gniazda w gęstwinie traw. Nie zatrzymywał ich. Chciał tylko posłuchać ich śpiewu. Na urodziny podarował Lorien zaczarowaną piszczałkę, która naśladowała śpiew ptaków. Nigdy nie można było się spodziewać, który z nich wzbije się w powietrze, gdy obejmowało się wargami zdobiony ustnik. Czy będzie to nawoływanie sroki, kląskanie słowika, czy chryplawy skrzek wilgowrona. Stadko świergotków łąkowych poderwało się przy jednym z bardziej zamaszystych ruchów jego ręki, gdy smarował na papierze kolejne kreski, próbując uchwycić ich pieśń. Utrwalić ją tak, jak uczyła go Helloise, choć bardziej przypominała paniczny zryw, aniżeli piosenkę. Kreski różnej wielkości, różnej długości. Niektóre dokładne, niektóre uchwycone w porywie chwili, niemalże rozmazane na kartce.
| | | | | | | | | | | | | | | | | | | | | | | | | | | | | | | | | || | | | | | | |||| | | || || ||| ||||||||| |||| ||| ||| ||| | | || | | | | | || | | | | | | || | | | | | | | | | | | | | || | | | | | || | | | | | | || | | | | | | | | | | | | | | || | | | | | || | | | | | | || | |||||||||||||||||| ||||||||||||||||||||||||||| | | | |
Uparty wiatr chciał mu wyrwać piosenkę z rąk. Ponieść pośród wrzosowisk dźwięki zagęszczające się coraz to ciaśniej i ciaśniej, zapiski szaleńca, który siedział nieruchomo pośród traw, i nasłuchiwał. Nasłuchiwał z zamkniętymi oczami, z ręką wspartą o grunt, rozpaczliwie wpijając w rozoraną ziemię rozcapierzone palce, jak gdyby próbował wyczuć jej puls.
Stuk. Stuk. Stuk.
Nasłuchiwał, dopóki nie stał się jednością z ziemią, z ptasim trelem, a może i z całym światem.
Nie pozwolił kartce odlecieć.
Wiedział, że wróci do domu z zawilgoconymi włosami, na których zbierały się resztki porannej mgły, zakręcając stanowczo za długie kosmyki. Wróci z rosą na brwiach i rzęsach. Z zapachem wiatru przyczepionym do płaszcza niczym rzep do psiego ogona. Z z ziemią pod paznokciami i z błotem na butach. Znalazł w szafce jakieś stare buty, sądząc po rozmiarze, musiały jeszcze pamiętać jego ostatni rok w szkole. Piły go w palce, więc zamiast nich założył buty ojca. Też nie pasowały idealnie, ale okazały się o wiele wygodniejsze od jego własnych. Daleko w nich zawędrował. Zapuścił się głęboko we wrzosowisko, głęboko w mgłę. W snach często kroczył przez mgłę, ale nigdy się nie bał, mimo że świeca w jego pustelniczej latarni świeciła zbyt ponikle, aby rozproszyć senne mary... Bo i czego miałby się bać? Wciąż miał przecież pod stopami ziemię, która go zrodziła.
Jego ziemia. Nie jego ziemia, lecz jego rodziny. A jednak jego ziemia, bo gdy buty grzęzły mu w błocie, to było tak jak gdyby nie chciała wypuścić go ze swoich objęć. Jak gdyby tęskniła za czasami, gdy krył się pośród tych wzgórz przed resztą świata – dzieciak, który uciekał samotnie na wrzosowiska, bo spokój odnajdywał tylko wtedy, gdy wicher duł mu w uszy, zagłuszając ścigające go głosy – nie odchodź, szeptała ziemia, a Alex posłusznie składał głowę na jej trawiastym łonie. Plecy opierał o kamienie, za towarzysza mając tylko książkę, której stronnicami przewracał wiatr. Psa, który odpoczywał z łebem na jego brzuchu. Własne myśli, z których wiłby wianki, tak jak ptaki wiły gniazda pośród traw. Urodził się pośród tych wzgórz – w posiadłości, którą zostawił daleko za sobą – nazywał je więc swoimi, w taki sam sposób w jaki poeta mówiłby o ukochanej: "jesteś moją". W sposób, który bardziej podkreślał, że to on należy do tej ziemi, nie ziemia do niego. Ziemia była niczyja, ziemia była jałowa. Nic na niej nie rosło, jedynie nieużytki.
Może dlatego Alexander wyrósł na tej, a nie na innej ziemi. Garbił się, podobnie jak garbiły się na wrzosowiskach skarłowaciałe drzewa, przyginane wiatrem ku ziemi, ale żył. Wciąż żył. A wokół niego bujało życie, którego brakowało mu w Londynie.
Gdy wieczorem pojawił się w Dolinie Godryka, po wichrze we włosach pozostało jedynie wspomnienie. Wciąż jednak czuł jego zimny dotyk, gdy przeczesywał ręką włosy, czuł wiatr w sposobie, w jakim uparte kędziory opadały mu na twarz. Czerń ziemi nie raziła swym widokiem spod wyczyszczonych dokładnie paznokci... A jednak czerń nudnego garnituru Alexandra przypominała rozkopaną niwę. Gdy przedzierał się przez rozsiane na podwórzu chaszcze, to było tak, jak gdyby kroczył przez rozmokłe łany wrzosowisk. W wieczornym powietrzu unosił się zapach maciejki oraz przypominająca kamforę woń wrotyczu, który ubrudził złotym olejkiem jego palce. Niemalże nie widać było ziemi spod tej gęstwiny. A jednak uniósł stopę, aby uderzyć weń, wystukać właściwy rytm, jak wędrowny wróżbiarz, wierny przybłęda, pustelnik, który oświadcza swe przybycie dziadowską pieśnią i stukaniem kostura. Stuk. Stuk. Stuk. Dwa wdechy, jeden po drugim, chwila, i wydech. Trzeci oddech, szybszy niż dwa pozostałe. Z bijącym sercem czekał, aż synogarlica przyleci go podziobać.
Przyniósł jej piosenki.
Pod pachą miał płytę z nagraniami francuskiej artystki, Édith Piaf, która lubiano nazywać przecież La Môme Piaf, małym wróbelkiem. Drugą piosenkę przyniósł na ustach, wygwizdawszy prostą nutę, ledwie przed jego oczami pojawiła się chatka na kurzej nóżce. Ostatnią zapisał na papierze wygniecionym przez wiatr, który nad ranem chciwie wyciągał ku niemu niewidzialne dłonie, próbując porwać te godne pożałowania próby uchwycenia tego, co nieuchwytne. Zapis pulsu Alexandra na kartce, wyznaczony śpiewnym drżeniem piersi ptaków.
Kiedy tańczę, niebo tańczy razem ze mną
Kiedy gwiżdżę, gwiżdże ze mną wiatr
Kiedy milknę, milczy świat
Kiedy gwiżdżę, gwiżdże ze mną wiatr
Kiedy milknę, milczy świat