• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Poza schematem Retrospekcje i sny v
1 2 3 4 5 … 14 Dalej »
[listopad 1970] Nastał czas ciemności

[listopad 1970] Nastał czas ciemności
Karma police
"Bijące serce Zakonu" – cytat by Woody Tarpaulin (czyli twój stary najebany gada z kolegą o tym, jak był zomowcem i pałował księży na ulicach)
Myślisz sobie, "ale skurwysyn", i masz w sumie rację. Szczupły, zawsze schludnie ubrany mężczyzna w średnim wieku o jasnobrązowych włosach. Niby chudy, ale jednak byk. Jak na kogoś raczej średniego wzrostu (mierzy dokładnie 1,78 m), podejrzanie mocno lubi patrzeć z góry na przestępców, których przetrzymuje w swojej sali przesłuchań. Wygląda na starszego, aniżeli jest w rzeczywistości: na jego twarzy zaczynają już rysować się zmarszczki, a pod zmęczonymi, ciemnozielonymi oczyma, widać cienie od niewyspania. Nie jest kimś, kto przesadnie dba o swój wygląd, a jednak, przepisowy mundur aurora zawsze ma idealnie wyprasowany, kołnierzyk koszuli stoi sztywno, a buty – wydają się być świeżo pastowane. Wyważenie Aarona wynika z wtłoczonego przez lata służby aurorskiego rygoru, zaś wojskowa elegancja – z przekonania o potrzebie zachowywania wewnętrznej dyscypliny bez względu na okoliczności. Przynajmniej w godzinach pracy jest elegancki, bo po cywilnemu ubiera zwykle stare łachy robocze, w których jest mu najwygodniej. Widać po nim, że pracuje manualnie, ręce ma bowiem szorstkie, z widocznymi odciskami. Jego ruchy cechuje precyzja i pewność siebie. Na co dzień pachnie wodą po goleniu (od lat tą samą), roztaczając wokół siebie mdłą woń najtańszej kawy z ministerialnego automatu, zmieszaną z dymem papierosowym. Na prawej ręce ma dwa tatuaże, które zwykle chowa jednak pod zaklęciami maskującymi.

Aaron Moody
#1
16.09.2025, 21:08  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 16.09.2025, 21:42 przez Aaron Moody.)  
– Nic nie poradzę, że wszystko nagle zwaliło mi się na głowę – stwierdził zrzędliwie Aaron, schodząc z drabiny po to tylko, aby móc przestawić ją w kolejne miejsce, dalej od kąta, od którego zaczęła łuszczyć się przebarwiona farba.

– A myślałam, że tylko mój sufit – rzuciła, nie straciwszy rezonu Harper, różdżką wytrząsając z włosów resztki pokruszonych odłamków farby, którą Aaron zaczął pracowicie zdrapywać z sufitu szpachelką, pochylając kark tak, żeby się zanadto nie opylić. Trochę pyłu poleciało jednak w stronę kobiety, która przemknęła pod drabiną, żeby lepiej osłonić folią kabinę prysznicową. Aaron tylko spojrzał na nią karcąco, bo wcześniej kazał jej się przecież odsunąć, żeby się nie ubrudziła, nic jednak nie powiedział. Korzystając z okazji, oddał jej jedno ze świecidełek zdobiących staromodny żyrandol, które zapomniał odłożyć na bok, po tym jak wymontował główną jego część, coby przypadkiem nie uszkodzić oświetlenia. Ciemne wnętrze łazienki rozjaśniały teraz strategicznie rozmieszczone, zaczarowane świetliki, które miały ułatwić mu robotę. Za oknem już dawno zrobiło się ciemno: dni stawały się coraz krótsze, noce coraz dłuższe. Jasne, obiecał przyjrzeć się zaciekom, które pojawiły się na suficie w łazience Harper jakieś dwa miesiące temu, po tym jak zalało jej sąsiadów z góry, ale zwyczajnie nie mógł przybrać się do roboty. A bo to zaraz trzeba będzie skuwać płytki, bo mówiła, że coś tam z boku też przecieka. Może jeszcze wymienić część instalacji, bo fugi były niby w porządku, więc problem pewnie leżał w jakiejś rozszczelnionej rurze... Strasznie dużo pierdolenia się, Harper, wzdychał ciężko Aaron, ale skoro obiecywał, że naprawi, pewnym było, że naprawi. A że najlepszym czasem na naprawę wydał mu się okres przedświątecznych porządków... Żadne z nich nie było jednak przesadnie przejęte zbliżającymi się wielkimi krokami obchodami Yule. Od tygodnia żyli tylko jednym tematem, tematem, który nieustannie przewijał się we wszystkich rozmowach, jakie prowadzili. Wokół tego tematu krążyły myśli Aarona, nieważne, czego by nie robił: wokół manifestu Lorda Voldemorta.

Od czasu ogłoszenia manifestu minął nieco ponad tydzień, a w Ministerstwie wciąż wrzało. Siedziba Biura Aurorów i Brygady Uderzeniowej przypominała kocioł, z którego nie przestawała buchać para. Coś się gotowało... Tylko co? Do tej pory, władze Departamentu Przestrzegania Prawa Czarodziejów serwowały Aaronowi Moody'ego czarną polewkę za każdym razem, gdy wychodził ze swoimi inicjatywami, i nie sądził, aby miało się to nagle zmienić. Przez lata dążył do tego, aby poszerzyć kompetencje aurorów i brygadzistów. Przyznać im uprawnienia na używanie zaklęć czarnomagicznych i innych środków przymusu bezpośredniego wobec czarnoksiężników, będących szczególnym zagrożeniem dla dobra publicznego. Wszystkie te działania bardziej niż kiedykolwiek wydawały mu się koniecznymi teraz, w obliczu groźby, jaka zawisła nad społeczeństwem magicznym. Codziennie przypominały o niej gazety, którymi wyłożył podłogę łazienki, zanim przystąpił do pracy. Z pierwszych stron łypały na niego puste czaszki pożerane przez węże, a obok nich przedruki manifestu Lorda Voldemorta.

– Mógłbym napisać swój własny manifest, tak dla równowagi – stwierdził Aaron, nakładając gładź na wysuszony sufit, który wcześniej przewidująco zabezpieczył przed grzybem. – Tyle że mam pracę, to nie mam czasu wymyślać głupot dla gazet. Jakby tym czystokrwistym chłopaczkom kazali uczciwie zarabiać na życie, też by nie mieli na to czasu... Więc słuchaj. "Każdy Śmierciożerca zasługuje na karę śmierci." – Zamilkł na chwilę, trudno powiedzieć, czy dla efektu, czy dlatego, że musiał domalować detal w kącie, zaraz jednak kontynuował przerwaną nagle dyskusję, wznosząc unurzany w farbie wałek malarski jak hetmańską buławę. – Tyle, bez zbędnego pierdolenia.

Harper parsknęła śmiechem, złośliwym, choć nie pozbawionym ciepła.

– Znam nawet kogoś, kto by przeczytał to twoje gówno. Bo jako twoja przełożona, mogę ci powiedzieć, że...

– Jesteśmy po godzinach – Wszedł jej w słowo, drocząc się lekko, Moody. – Więc nie bądź nieznośną gówniarą i nie wyskakuj mi tutaj z "panią przełożoną". Bo zaraz powiem, że zapomniałem szpargałów z domu i zostawię cię z taką rozwaloną łazienką. Ale nie jest źle, myślałem, że będzie więcej pracy. Skończę to dzisiaj. A "gówno" to wyjebało w biurze, bo od lat tkwimy w tym samym szambie. – Popukał wymownie w zagruntowaną już ścianę, w której biegły rury kanalizacyjne. – Nie udawaj, że nie czujesz, jak śmierdzi.

Gdy Harper się znowu odezwała, w jej głosie nie było już ciepła. Ale Aaron już wiedział, że przesadził z krytyką Biura Aurorów.

– Następnym razem powiedz mi, jak to naprawić, i tyle. Wtedy wcale nie musiałabym cię prosić o pomoc... A ty nie musiałbyś słuchać "nieznośnej gówniary" – odszczeknęła się nieoczekiwanie. – Tylko że wtedy nie mógłbyś mnie szantażować, żeby dowiedzieć się czegoś na temat swojej rodziny. Bo nadal nie umiesz z nimi normalnie porozmawiać, co?

Aaron nie odzywał się przez chwilę. Zajął się rozrabianiem farby, żeby położyć kolejną warstwę na osuszony za pomocą zaklęć sufit. Odwrócił się, żeby Harper nie zobaczyła jego zaciśniętej szczęki.

– Coś długo goi się ta noga u Alastora – zauważył zdawkowym tonem, niewiele robiąc sobie z prychnięcia Harper, który pokręciła z niedowierzaniem głową. "Jesteś niemożliwy, wiesz?", cisnęło jej się na usta. Czując jednak, że ona też przesadziła, nie ciągnęła dłużej tego tematu. Nie, gdy na dnie oczu Aarona widać było jakże znajomy błysk gniewnego zacięcia, obietnicę gorzkiego milczenia trwającego miesiącami, zwieńczoną trzaśnięciem drzwiami na odchodnym.

– Nie umrze – mruknęła, zaklęciem podając Aaronowi wiadro farby, którą wcześniej wybrali w sklepie budowlanym, żeby nie musiał schodzić z drabiny. O pewnych rzeczach po prostu się nie rozmawiało, i Harper Moody bardzo dobrze o tym wiedziała. Dlaczego więc tego wieczora musieli poruszać tyle niewygodnych tematów? Sama nie wiedziała, ale potrzebowała upewnić się, że Aaron stoi za nią murem mimo wszystko. Liczyły się w końcu czyny, nie słowa. Może dlatego cieszyła się, że zignorował jej wybuch. Bo przez ostatnie dni nieustannie czuła się tak, jak gdyby miała wybuchnąć. Wszyscy stąpali po jebanym polu minowym. – Nie, gdy potrzebujemy wszystkich naszych najlepszych. Gdy ja potrzebuję... – Pokręciła nagle głową, podchodząc bliżej Aarona, który zszedł już z drabiny, i wycierał zaplamione farbą ręce starym ręcznikiem. – A gdybym powiedziała ci, że znalazłam inny sposób, żeby wymierzyć sprawiedliwość? Taki, który nie wymaga formułowania manifestów, zbierania podpisów zatwierdzających go ministrów?

– ...Kandydujesz na Ministrę Magii? – spytał z powątpiewaniem Aaron, nie wiedząc do końca, jak zinterpretować nagłą zmianę w nastawieniu Harper. – Masz mój głos, jakby co – dodał, ale kobieta żachnęła się tylko. Widział jednak ulgę w sposobie, w jakim przysiadła na jednym z niższych szczebelków drabiny, wzdychając ciężko.

– Zostań na kolację, stryju – poprosiła. – Chcę, żebyś kogoś poznał.

***

Trochę głupio było ściskać dłoń byłego nauczyciela transmutacji, który zdążył przeczytać parę naprawdę miernych wypracowań autorstwa Aarona zanim dorobił się stanowiska dyrektora Szkoły Magii i Czarodziejstwa, a już zwłaszcza, gdy tym nauczycielem był nie kto inny, jak sam pogromca Grindelwalda. Jeszcze głupiej było siadać z nim do kolacji w poplamionych farbą gaciach roboczych, ale mówi się trudno, i żyje się dalej. Zwłaszcza, że propozycja Aarona, żeby na kolację zamówić po prostu chińszczyznę z knajpki parę przecznic dalej, przyjęta została z entuzjazmem.

Albus Dumbledore jadł parujące pierożki wonton z gracją godną samego chińskiego cesarza, nienagannie trzymając pałeczki w dłoni, siorbiąc oraz mlaszcząc dokładnie tak, jak to się robi w Chinach, o czym nie omieszkał uświadomić Moody'ego. Aaron, który z kulturą Dalekiego Wschodu miał okazję obcować co najwyżej zamawiając spóźnioną kolację w przydrożnej budce z tanim żarciem, uniósł tylko brwi... Zanim siorbnął głośniej, podnosząc do ust łychę, którą wcinał swoją porcję. Na początku tylko tak na próbę. Między jednym a drugim siorbnięciem, zaczęli jednak rozmawiać, nawiązawszy jako takie porozumienie.
Albus Dumbledore miał to charakterystyczne spojrzenie człowieka, który widzi więcej, niż powinien – wie więcej, niż powinien – a mimo to, przyzwyczajony jest do udawania, że do poszukiwania wiedzy nie jest motywowany niczym więcej, jak tylko zwykłą ciekawością otaczającego go świata. Moody nie zamierzał kryć się przed nim ze swoim radykalizmem. Nie, gdy ten oświadczył mu, że tworzy wokół siebie zgrupowanie zaangażowanych w sprawę bojówkarzy. Oczywiście, ubrał to w zdecydowanie ładniejsze słowa – "ruch oporu", mówił z nadzieją w oczach – "Zakon Feniksa", padła dumna nazwa – ale dla Aarona Moody'ego nie miało znaczenia, jak się nazywali, dopóki działali. Bo on potrzebował działania.

Harper milczała, przysłuchując się, jak Aaron rozwija swoje teorie z chłodnym opanowaniem człowieka, który już wydał wyrok i nie zamierza go cofnąć. Niewiele go obchodziły ideały resocjalizacji. Nic nie znaczyły dla niego akademickie rozważania o winie i przebaczeniu. Ręce miał wyćwiczone w pojedynkach, oczy przyzwyczajone do ciemności, a sumienie do wykonywania wyroków. Dumbledore słuchał spokojnie, jedząc bez pośpiechu, jak gdyby nie wisiała na nimi żadna wojna. W jego głosie nie było ani jednej nuty gniewu, tylko niezmącone ciepło, które bardziej irytowało aniżeli koiło. Mówił o miłosierdziu, które musi pozostać w sercu nawet wtedy, gdy dłoń ściska różdżkę. Mówił o tym, że jeśli pozwolą, by nienawiść prowadziła ich za rękę, staną się nie do odróżnienia od wroga, którego ścigają. Aaron prychnął pod nosem, jakby słyszał kazanie, ale nie przerywał. Dumbledore roztoczył wokół stołu, na którym leżały puste pudełka po chińszczyźnie, wizję sprawiedliwości nieskalanej okrucieństwem, wizją świata nieskażonego nienawiścią. "Nie każdy zasługuje na śmierć, Aaronie", powiedział cicho, a jego twarz skąpana w nikłym świetle świec nagle wydała się starsza, jak gdyby zaczął go wreszcie doganiać jego wiek. "Ale każdy zasługuje na wybór, nawet jeśli jest to wybór błędny." Aaron skinął w zamyśleniu głową, jak gdyby przyznając mu rację. A jednak spojrzenia miał harde. Dla niego było oczywistym, że wybór Śmierciożercy kończył się zawsze w tym samym miejscu. Przed bramą Azkabanu.
Mimo wszystko, nie było między nimi wrogości. Przeciwnie. Słuchając opowieści Albusa o dawnych porażkach i zwycięstwach, przetykanych anegdotkami na temat produkcji chińskiej porcelany, zarówno Aaron, jak i Harper, poczuli się jakby... Odprężeni. W końcu siedzieli obok kogoś, kto rozumiał ciężar przegranych bitew. Obok kogoś, kto mógł ich poprowadzić ku zwycięstwu.

Koniec sesji


– You're too difficult.
– The situation is difficult, not me.
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek:
Podsumowanie aktywności: Aaron Moody (1590)




  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa