01.10.2025, 23:20 ✶
(Ten post był ostatnio modyfikowany: 02.10.2025, 19:49 przez William Lestrange.)
Chciało mu się płakać.
Zaskakująco wcale nie dlatego, że stał przed wejściem do gabinetu Sędziny Lorien Mulciber.
Chłodna ściana gniotła materiał koszuli, gdy kolejne osoby przewijały się przez korytarze gmachu Ministerstwa; łączące się w buczącą jedność urzędnicze pogawędki ginęły w pędzie dnia, uderzeń obcasów o posadzki cichnąc wraz z dzwonkiem windy, rejwachem ziaren kawy, okalających człowieka zapachów ogólnego przeciążenia sensorycznego.
Zawsze chciało mu się płakać, gdy był w Ministerstwie - nie miało to nic wspólnego z samą instytucją, tym co sobą reprezentowała, nie były to również jego traumy, ot, znajdował się po prostu w stanie wysokiego dyskomfortu, spięty i osaczony; niewidoczny na widoku, wśród setek białych kołnierzyków i dziesiątek wymijających go mundurów. Rozpacz wydawała się jedyną odpowiedzią, gdy ciało odmawiało posłuszeństwa, przygniecione i bezużyteczne.
Czy mógłbyś przestać?, targował się ze samym sobą; personalnym komfortem i chęcią osiągnięcia czegokolwiek, wyściubienia nosa spoza granic zatęchłej piwnicy.
Obserwował, choć każdy szczegół mu umykał; puste spojrzenie ciemnoniebieskich oczu ugrzęzło na wysokości wiszącej lampy, czy tez żyrandolu, William nie był pewien co do odpowiedniego słownictwa. Zbyt jasne światło korytarza wbijało się igłami dyskomfortu w spojówki; tygodnie temu, chłód nakrapianej poranną rosą trawy mieszał się z ciepłem odchodzącej nocy, drzewa Kniei bujały się leniwie, oddane swym własnym sprawunkom. Zapach lata spędzonego w Dolinie Godryka zdawał się go nie opuszczać, odciągając od rzeczywistości, odcinając źródło tlenu upałem komfortu, brakiem materiału opinającego ramiona, szurającego w idiotycznej przykładności hipokryzji społeczeństwa.
Jutro zapomni o tym, że tonął, pogrąży się we wtedy, a nie teraz, kiedyś, nie dziś. To tylko kolejny z momentów, w którym musi poświęcić swój dyskomfort dla sprawy, prawda? Dla sprawy swojej własnej, dla funkcjonowania, dla bycia częścią społeczeństwa nie na swoich własnych zasadach.
Nie, nie tym razem - czym był jego dyskomfort w perspektywie straconego istnienia? Życia, być może, bo cóż to za los, kontynuować swą obecność na świecie pod pióropuszem narzuconego przekleństwa? Wydawało mu się, że przemiana w ptaka prawdopodobnie oswobodziłaby go ze wszystkich doczesnych problemów, z którymi się borykał nie mogąc postawić kroku w przód, aczkolwiek wątpił, że Sędzina podzielałaby jego entuzjazm. Cóż, wystarczyło tylko przekroczyć rzekę czarnych jak Styks garniturów.
Przedostał się do gabinetu Lorien. Widząc odwróconą do siebie kobietę, zajętą czymś o wiele ważniejszym niż jakakolwiek myśl, która przesunęła się przez jego własną głowę w ostatnich trzydziestu minutach, które zmarnował na wewnętrzny monolog, uświadomił sobie, że absolutnie nie przemyślał opcji dialogowych.
Na Merlina, co mówi się po wejściu do czyjegoś gabinetu? Zazwyczaj istnieje ktoś, kto powinien go doń wprowadzić, acz uświadomił to sobie zbyt późno - nie było odwrotu, zamknął za sobą drzwi.
- Daj mi swoją krew - wypalił, uznając, że jak nie teraz to nigdy. Zmarszczył brwi, stwierdzając, że wypowiedź była raczej wybrakowana - ... proszę - dodał jakby niepewny, czy jest to słowo, którego szukał.
Zaskakująco wcale nie dlatego, że stał przed wejściem do gabinetu Sędziny Lorien Mulciber.
Chłodna ściana gniotła materiał koszuli, gdy kolejne osoby przewijały się przez korytarze gmachu Ministerstwa; łączące się w buczącą jedność urzędnicze pogawędki ginęły w pędzie dnia, uderzeń obcasów o posadzki cichnąc wraz z dzwonkiem windy, rejwachem ziaren kawy, okalających człowieka zapachów ogólnego przeciążenia sensorycznego.
Zawsze chciało mu się płakać, gdy był w Ministerstwie - nie miało to nic wspólnego z samą instytucją, tym co sobą reprezentowała, nie były to również jego traumy, ot, znajdował się po prostu w stanie wysokiego dyskomfortu, spięty i osaczony; niewidoczny na widoku, wśród setek białych kołnierzyków i dziesiątek wymijających go mundurów. Rozpacz wydawała się jedyną odpowiedzią, gdy ciało odmawiało posłuszeństwa, przygniecione i bezużyteczne.
Czy mógłbyś przestać?, targował się ze samym sobą; personalnym komfortem i chęcią osiągnięcia czegokolwiek, wyściubienia nosa spoza granic zatęchłej piwnicy.
Obserwował, choć każdy szczegół mu umykał; puste spojrzenie ciemnoniebieskich oczu ugrzęzło na wysokości wiszącej lampy, czy tez żyrandolu, William nie był pewien co do odpowiedniego słownictwa. Zbyt jasne światło korytarza wbijało się igłami dyskomfortu w spojówki; tygodnie temu, chłód nakrapianej poranną rosą trawy mieszał się z ciepłem odchodzącej nocy, drzewa Kniei bujały się leniwie, oddane swym własnym sprawunkom. Zapach lata spędzonego w Dolinie Godryka zdawał się go nie opuszczać, odciągając od rzeczywistości, odcinając źródło tlenu upałem komfortu, brakiem materiału opinającego ramiona, szurającego w idiotycznej przykładności hipokryzji społeczeństwa.
Jutro zapomni o tym, że tonął, pogrąży się we wtedy, a nie teraz, kiedyś, nie dziś. To tylko kolejny z momentów, w którym musi poświęcić swój dyskomfort dla sprawy, prawda? Dla sprawy swojej własnej, dla funkcjonowania, dla bycia częścią społeczeństwa nie na swoich własnych zasadach.
Nie, nie tym razem - czym był jego dyskomfort w perspektywie straconego istnienia? Życia, być może, bo cóż to za los, kontynuować swą obecność na świecie pod pióropuszem narzuconego przekleństwa? Wydawało mu się, że przemiana w ptaka prawdopodobnie oswobodziłaby go ze wszystkich doczesnych problemów, z którymi się borykał nie mogąc postawić kroku w przód, aczkolwiek wątpił, że Sędzina podzielałaby jego entuzjazm. Cóż, wystarczyło tylko przekroczyć rzekę czarnych jak Styks garniturów.
Przedostał się do gabinetu Lorien. Widząc odwróconą do siebie kobietę, zajętą czymś o wiele ważniejszym niż jakakolwiek myśl, która przesunęła się przez jego własną głowę w ostatnich trzydziestu minutach, które zmarnował na wewnętrzny monolog, uświadomił sobie, że absolutnie nie przemyślał opcji dialogowych.
Na Merlina, co mówi się po wejściu do czyjegoś gabinetu? Zazwyczaj istnieje ktoś, kto powinien go doń wprowadzić, acz uświadomił to sobie zbyt późno - nie było odwrotu, zamknął za sobą drzwi.
- Daj mi swoją krew - wypalił, uznając, że jak nie teraz to nigdy. Zmarszczył brwi, stwierdzając, że wypowiedź była raczej wybrakowana - ... proszę - dodał jakby niepewny, czy jest to słowo, którego szukał.
Sometimes, I wonder if I should be medicated;
If I would feel better just lightly sedated
If I would feel better just lightly sedated