ulice Pokątnej, mieszkanie Astorii
Wypadła z tylnego wyjścia galerii, niemal potykając się o nierówny bruk. Powietrze na zewnątrz było gęste i ciężkie, przesycone dymem, który wdzierał się do płuc jak trucizna. Astoria uniosła kołnierz płaszcza i zasłoniła usta przed gryzącym powietrzem, czując, jak oczy zaczynają łzawić od pyłu i sadzy unoszącej się w powietrzu. Pod materiałem, na jej ramieniu, poruszył się Vulcor. Smogocznik syknął cicho, czując niepokój i napięcie bijące z miasta. Jego drobne pazurki wczepiły się w tkaninę, ale kobieta nie zwracała teraz na to uwagi. Sama walczyła, by utrzymać rytm oddechu.
Ulica Pokątna przypominała piekło. Wzdłuż ulic biegali czarodzieje, popychając się nawzajem, próbują znaleźć jakiekolwiek schronienie. Niektórzy nieśli dzieci, inni trzymali w dłoniach różdżki, gotowi do obrony lub ataku. W oddali rozbłyskiwały zaklęcia niczym świetliste rany na tle dymiącego nieba. Wybuchy rozbrzmiewały echem między kamienicami, a czarny dym płynął przez ulice jak żywy organizm.
Astoria szła szybko, choć każdy krok wydawał się coraz cięższy. Serce waliło jej w piersi jak młot, a płuca paliły przy każdym oddechu. Odkaszlnęła i wyciągnęła z kieszeni płaszcza materiałową chutstkę. Zmoczyła ją wodą używając zaklęcia i zawiązała wokół ust, co dawało iluzję czystego oddechu i pozwalało przetrwać kolejne kroki. Miała świadomość, że jej ciało nie wytrzyma długo - genetyczna słabość znów dawała o sobie znać, ale nie mogła się zatrzymać.
Ktoś ją potrącił, popychając brutalnie w bok. Zachwiała się, opierając o ścianę, by nie upaść. Ktoś inny przebiegł tuż obok, krzycząc coś niezrozumiale, z pochodnią w dłoni. Dym i iskry wzbijały się w powietrze, a Vulcor syknął ostrzegawczo, zaniepokojony. Astoria przymknęła oczy na ułamek sekundy tylko po to, by zebrać siły i znów ruszyć przed siebie.
Na skrzyżowaniu mignęły jej sylwetki walczących czarodziejów. Zaklęcia przecinały przestrzeń z przeraźliwym świstem, rozbijając się o ściany domów. Kiedy jedno z nich eksplodowało zbyt blisko, musiała uskoczyć w bok. Gorąco uderzyło w jej twarz i upadła na kolano, drżąc. Nie była wojowniczką, wiedziała o tym aż za dobrze. Strach odbijał się echem w jej skroniach i modliła się w duchu, by nie stracić przytomności. Podniosła się powoli, zaciskając palce na różdżce ukrytej w rękawie. Nie zatrzymywała się już.
W końcu kamienica wyłoniła się z półmroku, nienaruszona. Żadnego ognia, żadnych śladów wybuchu. Tylko cienka warstwa pyłu osiadła na oknach i balustradach balkonów, jakby dym owinął budynek w protekcyjny kokon. Przymknęła oczy, pozwalając, by ulga wymieszała się z bólem.
Wbiegła po schodach, niemal po omacku, chwytając się poręczy która była chłodna i śliska od sadzy. Otworzyła drzwi i zamarła. Ogień rzeczywiście nie sięgnął tego miejsca, ale za to dym wypełniał całą przestrzeń. W powietrzu unosiła się woń starego kurzu i spalenizny, ciężka i dławiąca, tak intensywna, że aż kręciło jej się w głowie. Na suficie widać było ciemne, nieregularne zacieki. Próbowała zaklęć, ale żadne nie przyniosło skutku. Jej płuca nie wytrzymywały, zaczęła się dusić, zrobiło jej się słabo. Z szafki aptecznej wzięła kilka eliksirów do kieszeni - zupełnie na ślepo. A potem wybiegła z powrotem na korytarz, każdy krok odbijał się echem, a przed oczami mignęły ciemne plamy. Wypadła na zewnątrz, a choć powietrze dalekie było od ideału, to jednak nieporównywalnie lepsze niż w mieszkaniu.
Pochyliła się, opierając dłonie na kolanach, kaszląc cicho. Próbowała się wyciszyć i opanować zawroty głowy. Vulcor wychylił się z fałd płaszcza, trącając jej policzek pyskiem, jakby chciał się upewnić, że żyje.