Pieśni Giovanniego chyba nie pomogły. Sam przesiąknięty był strachem. Wiatr wiał coraz mocniej i teraz Urquart bał się każdego bardziej zaginającego się drzewa. Co jeśli oberwie jakąś gałęzią? Ręce trochę przymarzały od wiatru, ale szedł dzielnie przed siebie. Jego śpiew zamienił się w nikły głos mruczący coś bardziej do siebie, niż innych.
W pewnym momencie dostrzegł za drzewami coś innego niż głębię lasu. Byli już na końcu! Giovanni był na skraju wyczerpania, ale wiedział, że od jego rąk zależy życie leżącej na noszach kobiety. Nie czuł swoich nóg.
Gdy weszli do lecznicy i kobieta została zabrana, Giovanni zemdlał.
Ale jego ciało miało się dobrze. Jonathan rozprostował palce i potarł dłonie o siebie, by je rozgrzać. Najchętniej by głośno spytał, czy ktoś ma papierosa, ale tutaj najpewniej i tak nie można palić. A na dwór za nic nie wyjdzie. Postanowił więc zakręcić się wokół jakiejś uzdrowicielki, by zdobyć eliksir rozgrzewający czy inną przyjemną miksturkę. Nalewka malinowa też dałaby radę.
Był dumny z Gio. Moment na zmianę nadszedł tak naprawdę dużo wcześniej, ale ten był tak zdeterminowany, by nie upuścić kobiety, że Jonathan nawet nie mógł dojść do głosu.
Odpoczywaj, bracie.