Która, po prawdzie, wcale nie próbowała zmusić spojrzeniem niebieskich oczu drzew do zwinięcia się ze wstydu, płaczu albo błagania o przebaczenie. Nie obchodziło jej, że las nie chciał się jej bać. Florence patrzyła na okolicę w ten sposób, bo po prostu nie lubiła leśnych spacerów. Mogła chadzać po parku, ale las, taki prawdziwy las, uparcie był pełen robaków, węży, gałęzi zahaczających o ubranie, pajęczyn, wplątujących się we włosy i korzeni, czających się na nieostrożnych. Ten konkretny las był też, z dużym prawdopodobieństwem – sądząc po tym, w jakim stanie trafiali do niej pacjenci – pełen potworów.
Wcale nie chciała tam wchodzić. Nie pomyślała o tym nawet, zbyt zajęta w namiotach medyków. Ale mijały kolejne godziny, ogarnęli wszystkich rannych przyniesionych z polany, a w końcu przestali napływać i ci z grup poszukiwawczych. Przybyli też uzdrowiciele z Munga, a tych co bardziej rannych przetransportowano. Miała nawet czas odpocząć i doprowadzić do porządku fryzurę oraz ubranie.
Z kolei ogromne, ogromne części Kniei nie zostały przeszukane. Niektórych dostarczano tutaj za późno – magia szwankowała, rannych niesiono na rękach albo transportowano czarami i docierali na polanę w gorszym stanie niż gdyby mogli, jeśli dotarłby do nich uzdrowiciel. Część uzdrowicieli leciała z nóg. Część się bała. Część odpadała ze względu na drobną budowę – a Florence, chociaż mało wysportowana, miała metr siedemdziesiąt wzrostu i nigdy się nie głodziła, na wolontariuszkę przy namiotach mogła więc patrzyć z góry, kiedy ta zastanawiała się, czy magomedyczka może wejść do lasu.
Wolałaby odpocząć albo dotrzymywać stanowiska Patrickowi. Lub pojechać do kowenu, gdzie miał trafić jej brat. Poczucie obowiązku jednak zwyciężyło.
W pewnym sensie ona także cierpiała na kompleks bohatera, nawet jeżeli nieco inny niż ten wielu Brygadzistów i aurorów. Nie umiała zostawić potencjalnie rannych, nie próbując im pomóc.
– Florence Bulstrode, uzdrowicielka – poinformowała rzeczowym głosem mężczyznę, którego jej podesłano jako partnera. Przelotnie zastanowiła się, czy uznano, że kobieta nie powinna iść do Kniei z drugą kobietą i stąd dostał się jej czarodziej. A potem, czy przypadkiem tego z kolei nikt nie uzna za niemoralne.
Nie to, by ją to specjalnie interesowało. Florence sama przywykła osądzać, co jest odpowiednie, a co nie, i zdanie innych nic jej nie interesowało. Mogły to być wpływy rodziny matki.
– Dotarcie do tej części lasu tutaj, gdzie nikt nie był, powinno zająć maksymalnie godzinę – podjęła, równie rzeczowo, wskazując na okoliczne drzewa. – Tyle mogę poświęcić. Nie więcej. Nie jestem sportowcem ani miłośniczką pieszych wycieczek, a po tym czasie chcę urządzić obchód rannych. Jeśli jest pan zainteresowany spędzeniem na przeszukiwaniach paru godzin i chciałby zapuścić się bardziej w głąb, będzie lepiej, jeśli poszuka pan innego partnera – uprzedziła lojalnie, zwracając na Samuela Carrowa badawcze spojrzenie jasnych oczu. Wolała postawić sprawę uczciwie: nie planowała, przynajmniej na razie, pchać się do samego serca tej głuszy.
Dopiero jeśli mężczyzna nie oświadczył, że życzy sobie wejść z kimś innym, ruszyła w las. Z różdżką w dłoni. Nieśpiesznie, z tą samą, kamienną miną, z jaką go przywitała. I bardzo starając się nie wejść w żadną pajęczynę ani nie wpaść w krzak kolczastych roślin, który mógłby sponiewierać jej ubrania, i tak jak na wyśrubowane gusta Florence nieco nadmiernie wymięte (choć to wymięcie ledwo było widać).