27.06.2024, 21:00 ✶
poranek 28.07. | kamienica P. Croucha - rodzinny dom Lorien
Czasami przychodzi w życiu każdego młodego człowieka taki dzień, że błogie leniuchowanie w sobotni poranek zostaje przerwane magicznym pojawieniem się złowieszczego, małego omenu. Tym razem owym omenem była jego własna “prawie-że-ciotka” z bojowym zadaniem.
A przed takim zadaniem to żadni bogowie czy ojcowie nie uchronią. Najgorsze, że nie wydawało się ono specjalnie trudne czy skomplikowane. Z jakiegoś powodu, Lorien po prostu potrzebowała potrzebowała pomocy z przetransportowaniem kilku rzeczy z punktu A do punktu B. Wepchnięcia kilku kufrów i pudeł do kominka. Absolutnie nic z czym "tak silny i odpowiedzialny chłopak" by sobie nie poradził. Pierwszy haczyk pojawił się praktycznie od razu - Charlie miał się z nią wybrać do kamienicy zamieszkanej przez Wściekłą Babę z Sycylii zwaną również panią Adeline Prewett lub (wypowiadane niemal z przestrachem przez Lorien) “mia mamma”. Drugi - Adeline Prewett z pewnością była na miejscu, zamiast siedzieć jak przez większość roku w słonecznej Italii.
Lorien nieszczególnie często mówiła o swoich rodzicach. Temat nie był jakoś szczególnie wałkowany przy rodzinnym stole, choć nic nie wskazywało żeby różnili się od typowych czystokrwistych zatwardziałych mugolofobów, których tak wiele w ich społeczeństwie. W dodatku cholernie dzianych biorąc pod uwagę pokaźną lorkową kolekcję biżuterii i lekkość z jaką obracała galeonami.
Jeśli Charlie spodziewał się potężnej posiadłości na odludziu - no niestety, musiała go tu rozczarować. Philip Crouch porzucił mieszkanie w domu rodzinnym tak szybko jak tylko zdobył odpowiednią posadę w Ministerstwie i stać go było na samodzielne utrzymanie kamienicy.
Zresztą jak się okazało po ich spacerze - Lorien wychowała się całkiem blisko Mulciberowej kamienicy. Świat londyńskich czarodziejów zaprawdę był niewielki. Gdy tylko skręcili w jeden z zaułków przy Postman’s Park ich oczom ukazał się rząd ceglastych domów położonych po obu stronach wąskiej uliczki.
Kamienice… Ot jak ich wiele w niemagicznej, starszej części Londynu, nie wyróżniały się niczym szczególnym. Można było odnieść wrażenie, że nawet jeśli są na nie nałożone zaklęcia ochronne, to nie te ukrywające budynki przed wzrokiem mugoli. A gdyby Charlie zadarł głowę mógł zobaczyć, że pomiędzy budynkiem, do którego zmierzali a tym naprzeciw rozwieszono sznurki, na których powiewały kolorowe chorągiewki - głównie w bogatych czerwieniach, pomarańczach i złocie. Nawet tu czuło się podekscytowanie nadciągającym lammas. Jakieś korzystające z ciepłego dnia dzieciaki kopały w piłkę wykrzykując nazwiska, które zapewne żadnemu z nich nic nie mówiły. W jednym z okolicznych budynków okno na piętrze było otwarte - siedziała w nim wybitnie stara kobieta wspierająca się na poduszce na wygody i niczym sęp obserwowała “swoje włości” - typowy osiedlowy monitoring.
- Charles.- Odwróciła się do chłopaka zanim zastukała kołatką do drzwi. Stała już na dwóch schodkach, niemal opierając się plecami o stare drzwi z witrażowym okienkiem , więc o dziwo byli niemal równi. Niemal, bo Lorien nadal Charliemu sięgała co najwyżej czubkiem głowy do nosa, ale to i tak progres. Poprawiła lekko kołnierzyk jego koszulki, jakby to miało cokolwiek pomóc.- Do czegokolwiek przywykłeś u nas w domu - tutaj działa to trochę inaczej. Twoi cioteczni dziadkowie są… - Potrząsnęła lekko bukietem pomarańczowo-żółtych różyczek w eleganckim papierku, nim wręczyła go chłopakowi. Najwyraźniej miała mu wyjaśnić po co w ogóle wstępowali do kwiaciarni po drodze i dlaczego tak upierała się przy przyjściu tutaj po prostu spacerem.- Zresztą sam zobaczysz. Przedstaw się grzecznie, nie stój w zasięgu pazurów mojej matki i wręcz jej kwiatki. Potem zabierzemy rzeczy i nas nie ma.- Poklepała lekko chłopaka po policzku z pełnym otuchy uśmiechem. Zamarła jeszcze na sekundę, samej dodając sobie otuchy i … ostatecznie zastukała kołatką.
Coś za drzwiami trzasnęło w tym samym momencie.