Nie czuł wyrzutów sumienia, że zarzuca Geraldine daltonizm. To było ciut mniej zależne od niej niż czarnowidztwo i nagła wiara w nienaruszalne przeznaczenie. Nierozróżnianie kolorów było nieuleczalne, ale miało swoje solidne podstawy medyczne. Szaleństwo na punkcie losu było... ...no cóż... ...właśnie tym: szaleństwem. Nie chciał tego dla siedzącej obok kobiety. Tak właściwie to pokrętnie próbował ją uchronić przed czymś takim. Chciał, żeby była szczęśliwa i zdrowa jako najbardziej prawdziwa wersja siebie. Geraldine wierząca jasnowidzom taka nie była. To była jego domena. Teorie spiskowe i inne takie. U siebie uważał to za normalne. U niej to go niepokoiło. Zresztą nie jedynie.
- Mhm - odburknął bez przekonania.
Powtórzyła to, więc nie mógł liczyć, że się przesłyszał albo czegoś nie zrozumiał. To nie brzmiało jak metafora, choć chciałby. Zaczynał odnosić wrażenie, że naprawdę wierzyła w to, że ma brata bliźniaka a on nie wiedział, który scenariusz woli. Czy ten, w którym jakimś cudem nie skojarzył dodatkowego Yaxleya. Wtedy wychodził na jeszcze gorszego niedoszłego faceta Geraldine, który miał w dupie tak podstawowe informacje. Czy chodziło o ten, który byłby bardziej złowróżbny. Uderzyła się w głowę, dała się zmanipulować komuś na Nokturnie (jasnowidzowi?), została przeklęta, za dużo wypiła, wszystko na raz?
Na dodatek żądała od niego ujawnienia przekonań odnośnie tego, co mówiła.
Kurwa, kurwa, kurwa, kurwa.
Nie chciał tego spierdolić, bo czuł się odpowiedzialny za bezpieczne odprowadzenie jej do domu i zażegnanie kryzysu, jeśli jakiś był.
- Po prostu nie wiem, co się dzieje i jak mam sobie z tym poradzić, żeby nie wyjść na ignoranta - odpowiedział z wrażeniem, że takie wyjaśnienie było aż żenująco za proste względem tego, co odczuwał - a dobrze wiesz, jak mnie to wkurwia - natomiast wiedział, że nie było potrzeby wdawać się w głębię tego, co czuł.
Po pierwsze, kompletnie sobie nie radził z mówieniem o uczuciach. To było obrzydliwie niezgodne z charakterem Greengrassa. Zapętlał się, nie umiał dobrać właściwych słów, kończył jeszcze bardziej wplątany w kłótnię niż zaczynał. Próbując poruszać temat swojego światopoglądu i odbioru sytuacji, jednocześnie poruszał wszystkie niewłaściwe strony w rozmówcy. Szczególnie w Geraldine. Przypadkowo, niezupełnie celowo potrafił wbić szpilę tam, gdzie najbardziej boli. Nie chciał wykorzystywać tej przewagi, ale stres spowodowany mówieniem o trudnościach wywoływał w nim bardzo skomplikowane emocje. Często nie umiał nie być ofensywny ani nie był najlepszy w defensywie, kiedy w nią szedł. Czuł, że teraz też stąpa po kruchym lodzie.
- Właśnie o to się rozchodzi - skomentował z nutą rozgoryczenia, kiedy mu zaprzeczyła.
Miała dwóch braci. We wszystkich wspomnieniach, jakie przywołał. Nie jednego ani nie trzech. Dwóch braci. Starszego i młodszego. Mógł wyciągnąć z rękawa różne nietypowe informacje na ich temat. Mówiła mu wiele rzeczy. Prawdopodobnie niemal wszystko pamiętał. Bez wahania dałby przetestować swoją wiedzę o tych dwóch Yaxleyach. Przypisywał twarz do imienia a imię do twarzy. Do cholery! Mógłby przypomnieć sobie, który nie lubił jakiegoś składnika pokarmowego.
Za to trzeci brat? Ten, którego nazywała bliźniakiem? Za cholerę nie umiał nic powiedzieć. Zero. Albo to on oszalał, albo podważał istnienie takiego człowieka, który dla Yaxley wydawał się bardzo rzeczywisty. Mówiła o nim jak o kimś, kto nie był wyłącznie w jej głowie. Czaszka dymiła Greengrassowi, kiedy próbował dojść do tego, co tu się dzieje.
- Śmiem się nawet domyślać jakie - odmruknął pod nosem, ale całkiem słyszalnie, toteż swój komentarz skwitował wzruszeniem ramionami. - Nazwij mnie tym drugim jasnowidzem, ale odnoszę wrażenie, że nie chodzi wyłącznie o wątpliwości czy mu ufać, czy nie - bo im bardziej Ambroise się zastanawiał, tym bardziej odnosił wrażenie, że ten rzekomy brat bliźniak po prostu, kurwa, nie istnieje.
Nie chciał zarzucać Geraldine halucynacji. Powinna wiedzieć wszystko o swojej rodzinie a on nie powinien kwestionować tego, co mówiła, ale nie umiał. Przez cały czas starał się przywołać w pamięci te momenty, które potwierdziłyby, że był jakiś kolejny Yaxley. To było aż żenująco absurdalne. Nie co dzień wątpiło się w zdrowy rozsądek kogoś, kto może miał tendencje do impulsywnych zachowań, ale był poczytalny, kiedy się ostatnio widzieli.
Pamiętał tamten moment, ponieważ często wracał do niego we wspomnieniach. Wtedy było dobrze. Paradoksalnie, wszystko zaczęło się układać. Nie kłócili się ani nie spierali. Wydawało się, że będzie tylko coraz lepiej a jednak nie mógł pozbyć się przeświadczenia, że to cisza przed burzą. Przywykł do chaosu i nie odnajdywał się w nagłym spokoju. Jak toksyczne by to nie było, kompletnie nie umiał odsunąć złych przeczuć na margines. Jednocześnie nie chciał się nimi dzielić z Geraldine, ponieważ nie chciał przedwcześnie burzyć tej idylli. Chciał, żeby była tak szczęśliwa jak wtedy przez jak najdłuższy czas.
Może, gdyby podzielił się wątpliwościami i obawami, byliby w stanie porozmawiać i wspólnie dojść do tego, co je wywoływało. To byłoby całkiem dojrzałe i logiczne, ale on naprawdę nie umiał rozmawiać o uczuciach w taki sposób. Nie to, że nie próbował, ale za każdym razem nie wychodziło. Niewypowiedziane słowa kłębiły się w jego głowie aż wreszcie podjął decyzję. Jak sądził: najlepszą z możliwych. Żeby nie mierzyć się z kolejną burzą, zapobiegł jej, bo odszedł. Nie bez słowa. Zostawił tamten pokraczny list, ale odsunął się bez konkretnego powodu. Nie pokłócili się, nie mógł jej zarzucić nieprzytomności umysłu wtedy, ale nie rozumiał tej teraz.
- Z Cainem? Bletcheyem? Co zrobił z Cainem? - Starał się nadążać i nie być zirytowany o luki w historii oraz o to, że najwidoczniej nie trzymali się żadnej chronologii wydarzeń w skomplikowanym życiu Geraldine.
Pewnie mógłby wykazać się szybszym dodawaniem dwa do dwóch. Rozmawiali o wymazywaniu wspomnień, więc musiało chodzić o krzywdę związaną z tym. Natomiast w ustach kobiety to brzmiało tak, jakby Cain Bletchey doznał znacznie większej tragedii.
Rozumiał, że Geraldine była pijana i starała się wyjaśniać mu wszystko jak tylko umiała. Wątpił czy na trzeźwo przeprowadziliby tę rozmowę. Gdyby tak się stało forma na pewno byłaby łatwiejsza do zrozumienia, ale trzeźwa Yaxley niekoniecznie chciałaby z nim rozmawiać. Nie po tym wszystkim. Próbował zadowolić się tym, co mu wyjaśniała.
Tyle tylko, że...
...jej. Wyjaśnienia. Nie. Miały. Sensu.
I to nie tylko ze względu na alkohol. Gdyby tak było, to też by się napił i może nadążyłby za tokiem myślenia kobiety. Problem, że chodziło o coś nienaturalnego. Zaczynał snuć swoje teorie, oczywiście. Robił to niemal od samego początku. Ale nie chciał dla niej niczego, co podsuwał mu tok myślowy. Wszystkie kategorie były zbyt okrutne.
- Jeśli twoja racja okaże się być prawdziwą? - Powtórzył, drapiąc się wolną ręką po brodzie. - Nie okaże się - no i mógłby na tym zakończyć, gdyby nie to, że się naprawdę starał. Okay? - Wtedy będzie bardzo niemiło. Mogłabyś powiedzieć, że chuj cię to obchodzi, skoro planujesz być martwa, ale na to też mam gotową odpowiedź, jeśli tak bardzo chcesz wiedzieć, co by było gdyby- odrzekł, pytając ją spojrzeniem, jak bardzo chciała poznać tę głębię rozważeń na temat czegoś, co się nie miało wydarzyć. Bowiem, uwaga, miał rację.
- Musiałbym się zemścić za ciebie - powiedział poważnie, twardo.
Zdecydowanie bardziej ponuro niż zazwyczaj. Dużo wydarzyło się w ciągu ostatniego roku. Może nie dorównywało to chaosowi życia Geraldine, ale wpłynęło na niego na tyle zauważalnie, że ktoś tak bliski mógł swobodnie to dostrzec. Znała go od tej strony, od której nie znał go nawet nikt z rodziny. Widziała różne rzeczy. Wyłapywała subtelności. Wiedział, że mogła być pewna, że mówił to na serio. Nawet jeśli ona była pijana a on to zaraz sprowadził do machnięcia ręką:
- A potem byłbym niemiły dla twojego portretu, bo na pewno nie doceniłby tego, co zrobiłem - skwitował. - Nie zapomnisz, nie kwestionuj tego znowu. I nie obracam kota ogonem. Mogłabyś być bardziej kreatywna i dać tu choćby obracanie kuguara - dobór słów był jak najbardziej celowy.
Skoro już zaczęli rozmowę na temat pomarszczonych rodzynek to czuł się w obowiązku dorzucić coś seksistowskiego, trochę podwórkowego. Obracanie kuguara (a właściwie kuguarzycy) brzmiało idealnie. Nie, żeby w nich gustował. Już kiedyś ustalili za to, że starsze matrony miały do niego słabość. Gdyby chciał podążać tą drogą, pewnie nie miałby większego problemu. Wybór byłby całkiem szeroki.
- Nie nazwałem tego priorytetem - wybronił się gładko. Po czym wzruszył ramionami. - Nie powiesz mi, że nie byłabyś... ...jak to mówią... ...ikoniczna? Z fioletowym cieniem na pomarszczonych powiekach i bliznami wojennymi w zmarszczkach. Opowiadałabyś najlepsze historie, w które nikt by nie wierzył, bo twoje życie jest tak poplątane, że czasami mi trudno w nie wierzyć. A bywałem uczestnikiem wydarzeń - zaznaczył.
Teraz też nim był. Chcąc nie chcąc. Chcąc. Jednakże nadal próbując połapać się we wszystkim, co mówiła. Usiłował nie ziać irytacją. Naprawdę. Być z nią szczery, ale nie brutalny. To była wymagająca sztuka. Uważał, że idzie mu nieźle. Co najmniej przyzwoicie.
- Do domu - potwierdził mimo jej wątpliwości, znowu ściskając ją za rękę. Jakimś cudem nie wywrócił oczami. - Przecież to nie dzieciak. Nic się nie stanie, jeśli zobaczy cię w stanie upojenia. Sam też sobie poradzi podczas twojej krótkiej drzemki. Chyba nie jest aż takim potworem, żeby czegoś od ciebie chcieć z chwilą, kiedy wrócisz - nie sądził, że źle to interpretował.
Prawdę mówiąc sytuacja z bratem Geraldine całkiem go ominęła. Nie zdawał sobie sprawy z tego, co kryło się za słowami o opiece i potworze. To była kolejna nowość, na którą nie był przygotowany, choć jeszcze o tym nie wiedział. Dla niego sprawa była całkiem prosta, dlatego przytaknął.
- Cichutko i szybciutko. W razie czego na pewno go miniemy - zapewnił.