Sama nie wiedziała, w jaki punkt trafiła. Nawet nie zdawała sobie sprawy z tego, ile miała racji. Jednocześnie kierując swoje słowa do kogoś, o kim (przynajmniej jak mu się zdawało) miała inne mniemanie. Odezwała się do niego jak do osoby, która raczej nie miała zbyt wiele praktycznego doświadczenia w tej kwestii. Ani od jednej, ani od drugiej strony.
Nie po to, aby mu dopiec, ale te słowa wzbudziły w nim pewną gorycz. Ukłuły go gdzieś tam w środku, bo były wręcz karykaturalnie prawdziwe. Tak naprawdę nigdy nie dało się ze stuprocentową pewnością stwierdzić, kim jest ta druga osoba. Nie można było powiedzieć, że zawsze będzie taka jak zawsze.
Tu rzeczywiście nieświadomie podsumowała także jego. I to w tak absurdalnie płynny, niewymuszony sposób, że w tej całej swojej zgryzocie mógłby jej nawet przyklasnąć. Zamiast tego kiwnął głową, krzywo się przy tym uśmiechając.
- Touché - no cóż, nie mógł nie przyznać racji, zaraz sięgając po kieliszek, żeby wychylić go do dna.
Nie składał toastu, bo nie było po co. Po prostu uznał to za wręcz doskonały moment, aby na chwilę zamknąć usta. W doskonałym momencie, ponieważ w innym wypadku kolejne słowa dziewczyny wywołałyby u niego parsknięcie. Przełknął mocny alkohol, nawet się przy tym nie krzywiąc ani nie unosząc brwi. Nie dał po sobie poznać, że zarówno bimber jak i wypowiedź Nory zrobiły na nim pewne wrażenie. Jedno i drugie bardzo mieszane.
- Cóż - wzruszył ramionami, nie zamierzając uciekać przed przyjęciem tego komplementu, bowiem raczej na ogół ich nie unikał, nawet jeśli jednocześnie nie byłby sobą, gdyby tego nie skomentował. - Na wasze nieszczęście sami dbamy o to, żeby być wymierającym gatunkiem - tyle w temacie przekazywania tak zajebistego, godnego podziwu podejścia do życia i do brania odpowiedzialności.
W istocie ewidentnie dało się być aż nadmiernie odpowiedzialnym, tym samym jednocześnie prowadząc do tego, żeby świat nie był gorszym miejscem niż aktualnie. I do tego, by w nieodległej przyszłości znalazł się na skraju upadku, bo prym w zasiedlaniu planety wiedli faceci gotowi spierdolić w podskokach na każdą wzmiankę o ponoszeniu konsekwencji za machanie chujem.
- Większość wręcz nie powinna, co nie? - Tym razem, gdy komentował wypowiedź Figgówny, nawet zabłyszczały mu oczy.
Trochę ironicznie, tak jak i lekko kąśliwe było to, co padło z jego ust. Nie, nie pił tu bezpośrednio do siebie. W żadnym wypadku. Nie miał aż takich skłonności, nie zamierzał cisnąć po sobie w ten sposób, bo poza tymi niechlubnymi parszywymi elementami uważał swoją pulę genetyczną za całkiem zajebistą. Tak.
Poza tym kiedyś wręcz uważał się za naprawdę dobry materiał na ojca. Chciał nim być. Chciał mieć normalną rodzinę, wychowywać dziecko, może w późniejszym czasie w liczbie mnogiej. Nie tylko istnieć gdzieś tam z brzegu obrazka, ale mieć swój faktyczny udział w wychowaniu pąkli.
To uległo diametralnej zmianie. Tak właściwie to wróciło do punktu wyjścia sprzed lat, kiedy to Ambroise zupełnie nie widział się w roli kogoś kto mógłby żyć w ten sposób. Nie dlatego, że już ponownie tego nie chciał. Dlatego, że to nie byłoby dobre dla nikogo. W dłuższej perspektywie nawet dla niego samego, bo prędzej czy później musiałby się zmierzyć z konsekwencjami swoich egoistycznych decyzji. A co tu dopiero mówić o tych, którzy się na to nie pisali.
Nie był aż takim kawałem skurwiela.
Ewidentnie w przeciwieństwie do tych wszystkich, którzy mimo wszystko postanawiali się mnożyć. Co poniektórzy niemal na pewno nawet przez pączkowanie, bo nagle pojawiały się ich całe zastępy. Legiony ludzi równie porypanych, co ich krewni. Jeśli nie jeszcze bardziej popierdolonych.
Byli po obu stronach bieżącego konfliktu. Zajmowali pozycje w jednej i w drugiej części barykady. Tu nie było stricte dobrej i złej strony. Była wyłącznie ta nieco lepsza i ta względnie gorsza, bo częściej posuwająca się do mordowania zupełnie niewinnych, postronnych ludzi. Ludzi, którzy chcieli pozostawać neutralni. Tych, którzy nie pchali się nigdzie, gdzie nie powinno ich być. Tych, którzy po prostu starali się żyć swoim życiem. I to, głównie, jeśli nie tylko dyktowało, kto był tu gorszy. Przynajmniej w oczach Ambroisa.
Zarówno jedni jak i drudzy posuwali się do czynów niedozwolonych. Jedni i drudzy nie grali czysto. Jedni i drudzy mieli swoje prawdy. Mniej lub bardziej do niego przemawiające. Jedni i drudzy mieli swoje kłamstwa. Bardziej lub mniej białe. Jedni i drudzy zasługiwali na osiągnięcie tego, czego chcieli. I w tym był cały problem, czyż nie?
Bowiem jeśli któraś strona byłaby znacznie bardziej dobra, zapewne wstawiłoby się za nią znacznie więcej ludzi. Szala zostałaby przerażona. Nawet teraz Roise w rzeczy samej nie popierał mordowania ludzi z uwagi na ich pochodzenie, bo przecież oni go nie wybrali. Nie był jednak skłonny do stanięcia po ich stronie.
Zbyt wiele razy udowodnili mu, że gdyby role odpowiednio znacząco się obróciły, ci sami ludzie nie mieliby żadnych oporów, aby w imię równości i sprawiedliwości postawić takich jak on za przykład. Pozwalając sobie ich ciemiężyć, bo przecież wielu z nich robiło to samo, gdy byli u władzy. Wykorzystując pozycję, aby zmieszać ich z błotem, upodlić, pluć im w twarz. Wszystko w imię rewanżu, wolności, nowego i lepszego społeczeństwa.
Bez wahania rzuciliby się na wszystkich, którzy nie byliby z nimi. Później być może także na tych, którzy popierali ich w tej rewolucji. Każdy czystokrwisty byłby zły. Każdy musiałby ponieść konsekwencje.
Czego?
Otóż swego urodzenia. Tego, że przyszło mu mieć przywileje, gdy inni ich nie mieli. Być lepszym, kiedy inni czuli się gorsi.
Nie mógł patrzeć neutralnie na mordy na ludziach, którzy na to nie zasługiwali. Na tragedie swoich przyjaciół. Na śmierć najbliższych. Na to, że mogli nie wrócić do domu, ginąc w ataku Śmierciożerców, którzy często nawet nie patrzyli, w kogo celują.
Ale bycie po stronie ludzi, którzy traktowali go z równą pogardą i nienawiścią, co czystokrwiści traktowali ich? To działało w obie strony. Dawno się tego nauczył. Wyniósł to z domu. Wyciągnął z ziołowym dymem z fajki ojca, bo mleka matki nie miał okazji ssać. Zweryfikował po drodze i wyrobił sobie jedno zdecydowane zdanie: nie przeciwko nim, ale nie z nimi. Zarówno w przypadku mugolaków, jak i popleczników Voldemorta.
- Dopóki jest nadzieja - zaczął, nie poczuwając się do tego, by skończyć, bo sens i tak był bardzo wyraźny.
Tak, wojna powinna się skończyć. Mugolaki i cała reszta powinni mieć prawo żyć spokojnie. Tutaj rzeczywiście powinno wygrać to nasze, o którym mówiła Figgówna. Reszty chyba nie chciał rozwijać.
Zresztą dał jej do zrozumienia, że zamierzał ją wspierać, już to sobie ustalili i to było najważniejsze, czyż nie? Ich relacja zdecydowanie była ponad te wszystkie podziały. Pokazywali sobie to raz za razem.
- Przemyślę to i dam ci znać - odpowiedział po chwili zastanowienia, przesuwając językiem po zębach i kiwając do siebie głową. - Nie powiem, że mimo tonięcia w słodyczach... ...wiesz jak to jest... ...wdzięczność pacjentów i ich rodzin, takie tam... ...twoje zawsze rozchodzą się na pniu. Na pewno by nimi nie gardzono. Może nawet mogłabyś pomyśleć o podjęciu jakiejś współpracy z kafeterią w ramach dodatkowej reklamy? A tutaj - no cóż, rzeczywiście być może warto byłoby to przemyśleć, jednak raczej nie w tym sensie, który Nora miała na myśli.
Już i tak wysyłała mu wręcz zatrważające ilości słodyczy. Co prawda starał się rewanżować czymś równie przemyślanym, ale nie zamierzał ukrywać faktu, że nawet przy tak dużym sukcesie, jaki osiągała cukiernia Figgówny, on sam raczej poważnie podchodził do kwestii tego jak wyglądało to od strony finansowej.
Nie zamierzał doprowadzać Eleonory do ruiny. Nawet najmniejsza, najbardziej przelotna myśl o tym wzbudzała w nim głęboki niesmak, bo nie był człowiekiem, który patrzyłby na to, by osiągać zyski finansowe kosztem najbliższych mu ludzi. Nie, to było wykluczone.
Cała reszta? Nie miał nawet najmniejszego problemu, aby skorzystać z sytuacji. Nie żywił oporów przed wykorzystaniem okoliczności na swoją korzyść. Natomiast jednocześnie, gdy w grę wchodziły osoby mające dla niego znaczenie podobne do tego, jakie miała Nora, sytuacja uległa zmianie.
Thomas, choć ostatnio zajęty swoim życiem (on zresztą podobnie) miał podobne względy.
- Zmuszanie go do robienia czegoś siłą ma raczej niewiele sensu - skwitował nieznacznym uniesieniem kącików ust. - Co prawda może dla ciebie by to zrobił, ale zdecydowanie lepiej, gdyby uznał, że to jego własny pomysł - co prawda w żadnym razie nie podżegał Nory do stosowania manipulacji psychicznej na jej bracie (ani magicznej też nie, choć bez wątpienia byłoby to interesujące), jakżeby mógł (oczywiście, że by mógł)...
...natomiast zdecydowanie to widział. Mógłby wyobrazić sobie podobną sytuację. Jak i również to, że Thomas nie miałby zbyt wielu szans na usranie się przy swoim, gdyby Eleonora zagrała swoją ostateczną kartą nieodpartego uroku osobistego młodszej, potrzebującej i niesamowicie wdzięcznej siostry.
Wystarczyło, by w odpowiednio dyskretny sposób zwróciła uwagę brata na ten nieszczęsny sufit a następnie poprowadziła rozmowę tak, aby to Figg postanowił coś z tym zrobić. Wręcz banalnie proste, zwłaszcza dla kogoś jej pokroju. Mimowolnie uśmiechnął się pod nosem. Domowy bimber zdecydowanie ułatwiał wizualizację niektórych myśli.
- Nie, nie - odruchowo machnął ręką. - To ty dbasz o pracowników Munga, ja odpowiadam za rozprowadzanie towaru. Jestem pośrednikiem, może w jakimś zakresie też dostawcą, ale sama dbasz tu o swoją markę - w tym wypadku raczej nie zamierzał przyjmować całej chwały ani odpowiedzialności za sukces.
I to nie z uwagi na swoją głęboką skromność czy to, że chciał zrobić Norze wieczór (choć to też zdecydowanie było całkiem miłą konsekwencją). A raczej z uwagi na coś na kształt rozszerzonej etyki zawodowej? Tej, o której nie wiedziała jego droga przyjaciółka, toteż nie wątpił, że mogła się nieco zdziwić tym podejściem.
Natomiast fakt faktem - w kwestii pośrednictwa lubił jasno określać i zamykać swoją rolę w bardzo konkretnym zakresie. Nie mając jeszcze aż tak rozwiązanego, długiego języka, aby dodać, że nie widział się przy tym w roli naganiacza klientów, bo był przekonania, że jakość zawsze powinna bronić sama siebie. Ale tak - wierzył w sukces Figgówny, unosząc kieliszeczek w toaście.
- A więc za niezliczone rzesze klientów - rzucił przy tym z całkowitą powagą, ale też błyskiem w oku.
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down