08.02.2025, 22:47 ✶
(Ten post był ostatnio modyfikowany: 09.02.2025, 15:52 przez Emrys Borgin.)
W nocy świat wyglądał inaczej – była to pora, o której rodziły się dzieci i umierali dorośli, a ciemność, zbierająca się w zaułkach ulic niczym kurz, wydawała się nie mieć końca. Pod bezgwiezdnym niebem miasto sprawiało wrażenie opustoszałego i gdyby nie to, że powietrze było przejrzyste i chłodne, mógłby pomyśleć, że od czasu jego śmierci Londyn pozostał w cierpliwym bezruchu – jesień, którą zapamiętał, była jednak spoista i duszna, a mgła, trwale unosząca się nad stolicą, żółta od siarki. Kiedy umarł, smog był tak gęsty, że nie widział twarzy mężczyzn, którzy przewrócili go na chodnik, jedynie brudne podeszwy ich butów i zaciśnięte pięści. Później, gdy Tamsin znalazł go z połamanymi żebrami i tęczówkami wypartymi przez ciemne źrenice, na ulicy prawie nie było widać krwi – po podniesieniu mgły każda płaska powierzchnia pokryta była gęstym, oleistym szlamem. W noce takie jak ta myślał tymczasem o słońcu nad Złotym Wybrzeżem – lśniącym i tak jasnym, że przyzwyczajeni do mgły Londyńczycy przez cały poranek musieli mrużyć oczy, niezdolni zbyt długo wpatrywać się w horyzont nawet kiedy nad oceanem pojawiał się ledwie wczesny brzask; solna piana, która zbierała się na plaży, miała czerwoną barwę i pachniała żelazem, a pomiędzy falami unosiły się martwe ciała Aszantów, mężczyźni w swoich listach opisywali jednak zachody słońca i piach miękki niczym kukurydziana mąka, jakby w brytyjskiej kolonii nie było do oglądania nic poza karmazynowymi chmurami i złotym światłem zmierzchu. Uważał ich wtedy za okrutnych, choć teraz, całe stulecie później, coraz częściej wydawało mu się, że ich rozumiał – kiedy widział słońce po raz ostatni, było tak jasne, że przypominało oświetloną, kocią źrenicę i pozostawiło na jego dłoni szerokie oparzenie, brzydki zrost przypalonej tkanki. Ciemność, na którą skazała go śmierć, posiadała jednak swoje korzyści – podczas gdy za dnia zdradzała go blada skóra i długi, szponiasty cień, nocą niewiele odróżniało go od stałych bywalców Drugiego Dna.
Wnętrze baru było duszne od opium i ludzkich oddechów. Nawet o tej porze w środku nie było pusto, a on poczuł jak głód, który od kilku godzin zaciskał się pięścią na jego żołądku, przybrał na sile – wśród gwaru podniesionych głosów słyszał przyjemny szum tętna, niewyraźny szmer, z jakim krew przepływała żyłami do serca i do ust napłynęła mu ślina. Potrzebował jedenastu lat, aby nauczyć się dyscypliny w zagłuszaniu swoich pragnień i kolejnych dwóch, aby zrozumieć, że jeżeli nie zaspokoi głodu, głód zaspokoi się sam, nie pytając o pozwolenie – dawniej Tamsin przynosił mu zwierzęta, znalezione na ulicy koty i szczury, które łapał we własnej piwnicy, a on udawał, że to wystarczało, że nie słyszał tętna każdej osoby, którą mijał na ulicy, że w nocy nie leżał z nogami podciągniętymi pod pierś, dręczony głodowym skurczem, że pragnienie krwi nie wypełniało każdej jego myśli, że w końcu nie stało się jedyną myślą, jaka mu pozostała. Pamiętał, że czuł się, jakby śnił, miał dziwne poczucie, jakby na moment opuścił własne ciało – kiedy do niego powrócił, czuł jedynie ulgę i słodki, metaliczny posmak krwi, a na ziemi pod jego nogami leżało dziecko. Dzisiaj nie próbował już udowodnić światu, że nie był potworem – wiedział, że nim był.
Wśród zebranych wewnątrz ludzi rozpoznawał znajome twarze czarodziejów odwiedzających Borgin&Burke oraz towarzyszącą im, wątłą woń spalenizny, którą wydawał się pachnieć cały Nokturn. Spośród nich tylko jedna odwzajemniła jednak jego spojrzenie – Cain Fawley miał oczy w barwie prażonych migdałów, a jemu podobało się, że nigdy nie odwracał wzroku jako pierwszy. Mógł wpatrywać się w niego tak, jak ludzie mieli w zwyczaju wpatrywać się w lustro – wyobrażał sobie, że mógłby dostrzec w nim coś, co przypomniałoby mu jak sam wyglądał za życia, ten sam kształt ust, tę samą zmarszczkę pomiędzy brwiami, ten sam pieprzyk ukryty na linii włosów, podobne wspomnienia nigdy jednak do niego nie powróciły, a on czasem zastanawiał się, czy rozpoznałby jeszcze własną twarz, gdyby przypadkiem zobaczył ją na ulicy. Dzisiaj nie chciał mu się przyglądać. Dzisiaj pragnął go pożreć.
– Gdzie się podziewałeś? Wyglądasz, jakbyś przebywał daleko stąd – odezwał się, wyginając usta w uprzejmym uśmiechu. – Myślami. – nie był jego typową ofiarą – kimś, o kim świat z łatwością mógłby zapomnieć, kimś takim jak on. Nie rozumiał jego przekornych uśmiechów i bezczelnych spojrzeń, sposobu, w jaki ozdabiał palce pierścionkami, których lśniące, białe złoto upodobniało jego dłonie do kobiecych, on sam wydawał się bowiem nosić jedynie schludne koszule i trzyczęściowe garnitury, zawsze w ciemnej, stonowanej barwie. Przechylił głowę, udając, że spoglądał w stronę ludzi zebranych przy stole pod przeciwległą ścianą – Cain pachniał piżmem i papierosowym dymem, a on wyobrażał sobie, że jego krew była gęsta i słodka.
Wnętrze baru było duszne od opium i ludzkich oddechów. Nawet o tej porze w środku nie było pusto, a on poczuł jak głód, który od kilku godzin zaciskał się pięścią na jego żołądku, przybrał na sile – wśród gwaru podniesionych głosów słyszał przyjemny szum tętna, niewyraźny szmer, z jakim krew przepływała żyłami do serca i do ust napłynęła mu ślina. Potrzebował jedenastu lat, aby nauczyć się dyscypliny w zagłuszaniu swoich pragnień i kolejnych dwóch, aby zrozumieć, że jeżeli nie zaspokoi głodu, głód zaspokoi się sam, nie pytając o pozwolenie – dawniej Tamsin przynosił mu zwierzęta, znalezione na ulicy koty i szczury, które łapał we własnej piwnicy, a on udawał, że to wystarczało, że nie słyszał tętna każdej osoby, którą mijał na ulicy, że w nocy nie leżał z nogami podciągniętymi pod pierś, dręczony głodowym skurczem, że pragnienie krwi nie wypełniało każdej jego myśli, że w końcu nie stało się jedyną myślą, jaka mu pozostała. Pamiętał, że czuł się, jakby śnił, miał dziwne poczucie, jakby na moment opuścił własne ciało – kiedy do niego powrócił, czuł jedynie ulgę i słodki, metaliczny posmak krwi, a na ziemi pod jego nogami leżało dziecko. Dzisiaj nie próbował już udowodnić światu, że nie był potworem – wiedział, że nim był.
Wśród zebranych wewnątrz ludzi rozpoznawał znajome twarze czarodziejów odwiedzających Borgin&Burke oraz towarzyszącą im, wątłą woń spalenizny, którą wydawał się pachnieć cały Nokturn. Spośród nich tylko jedna odwzajemniła jednak jego spojrzenie – Cain Fawley miał oczy w barwie prażonych migdałów, a jemu podobało się, że nigdy nie odwracał wzroku jako pierwszy. Mógł wpatrywać się w niego tak, jak ludzie mieli w zwyczaju wpatrywać się w lustro – wyobrażał sobie, że mógłby dostrzec w nim coś, co przypomniałoby mu jak sam wyglądał za życia, ten sam kształt ust, tę samą zmarszczkę pomiędzy brwiami, ten sam pieprzyk ukryty na linii włosów, podobne wspomnienia nigdy jednak do niego nie powróciły, a on czasem zastanawiał się, czy rozpoznałby jeszcze własną twarz, gdyby przypadkiem zobaczył ją na ulicy. Dzisiaj nie chciał mu się przyglądać. Dzisiaj pragnął go pożreć.
– Gdzie się podziewałeś? Wyglądasz, jakbyś przebywał daleko stąd – odezwał się, wyginając usta w uprzejmym uśmiechu. – Myślami. – nie był jego typową ofiarą – kimś, o kim świat z łatwością mógłby zapomnieć, kimś takim jak on. Nie rozumiał jego przekornych uśmiechów i bezczelnych spojrzeń, sposobu, w jaki ozdabiał palce pierścionkami, których lśniące, białe złoto upodobniało jego dłonie do kobiecych, on sam wydawał się bowiem nosić jedynie schludne koszule i trzyczęściowe garnitury, zawsze w ciemnej, stonowanej barwie. Przechylił głowę, udając, że spoglądał w stronę ludzi zebranych przy stole pod przeciwległą ścianą – Cain pachniał piżmem i papierosowym dymem, a on wyobrażał sobie, że jego krew była gęsta i słodka.