• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Scena główna Ulica Śmiertelnego Nokturnu v
« Wstecz 1 2 3 Dalej »
[01/09/72] It's bloody and raw, but I swear it is sweet

[01/09/72] It's bloody and raw, but I swear it is sweet
revenant
Have you ever had a hunger that whetted itself on what you fed it?
Zazwyczaj stoi w połmroku – równie wysoki i nieuchwytny co rzucany na ścianę cień. Nosi się schludnie, w ciemnych, stonowanych barwach, z włosami starannie zaczesanymi na boki i uchodzi za uprzejmego, choć odosobnionego czarodzieja – dopiero podczas dłuższej rozmowy jego zęby zaczynają sprawiać wrażenie zbyt ostrych, a oczy zbyt ciemnych. Ma bladą, wiecznie chłodną skórę, a cudze twarze odbijają się w jego źrenicach jak w ciemni optycznej – do góry nogami. Potrafi opuszczać pomieszczenia niezauważony, zazwyczaj pozostawia po sobie jednak bladą woń teczyny i wetiweru.

Emrys Borgin
#1
08.02.2025, 22:47  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 09.02.2025, 15:52 przez Emrys Borgin.)  
W nocy świat wyglądał inaczej – była to pora, o której rodziły się dzieci i umierali dorośli, a ciemność, zbierająca się w zaułkach ulic niczym kurz, wydawała się nie mieć końca. Pod bezgwiezdnym niebem miasto sprawiało wrażenie opustoszałego i gdyby nie to, że powietrze było przejrzyste i chłodne, mógłby pomyśleć, że od czasu jego śmierci Londyn pozostał w cierpliwym bezruchu – jesień, którą zapamiętał, była jednak spoista i duszna, a mgła, trwale unosząca się nad stolicą, żółta od siarki. Kiedy umarł, smog był tak gęsty, że nie widział twarzy mężczyzn, którzy przewrócili go na chodnik, jedynie brudne podeszwy ich butów i zaciśnięte pięści. Później, gdy Tamsin znalazł go z połamanymi żebrami i tęczówkami wypartymi przez ciemne źrenice, na ulicy prawie nie było widać krwi – po podniesieniu mgły każda płaska powierzchnia pokryta była gęstym, oleistym szlamem. W noce takie jak ta myślał tymczasem o słońcu nad Złotym Wybrzeżem – lśniącym i tak jasnym, że przyzwyczajeni do mgły Londyńczycy przez cały poranek musieli mrużyć oczy, niezdolni zbyt długo wpatrywać się w horyzont nawet kiedy nad oceanem pojawiał się ledwie wczesny brzask; solna piana, która zbierała się na plaży, miała czerwoną barwę i pachniała żelazem, a pomiędzy falami unosiły się martwe ciała Aszantów, mężczyźni w swoich listach opisywali jednak zachody słońca i piach miękki niczym kukurydziana mąka, jakby w brytyjskiej kolonii nie było do oglądania nic poza karmazynowymi chmurami i złotym światłem zmierzchu. Uważał ich wtedy za okrutnych, choć teraz, całe stulecie później, coraz częściej wydawało mu się, że ich rozumiał – kiedy widział słońce po raz ostatni, było tak jasne, że przypominało oświetloną, kocią źrenicę i pozostawiło na jego dłoni szerokie oparzenie, brzydki zrost przypalonej tkanki. Ciemność, na którą skazała go śmierć, posiadała jednak swoje korzyści – podczas gdy za dnia zdradzała go blada skóra i długi, szponiasty cień, nocą niewiele odróżniało go od stałych bywalców Drugiego Dna.
Wnętrze baru było duszne od opium i ludzkich oddechów. Nawet o tej porze w środku nie było pusto, a on poczuł jak głód, który od kilku godzin zaciskał się pięścią na jego żołądku, przybrał na sile – wśród gwaru podniesionych głosów słyszał przyjemny szum tętna, niewyraźny szmer, z jakim krew przepływała żyłami do serca i do ust napłynęła mu ślina. Potrzebował jedenastu lat, aby nauczyć się dyscypliny w zagłuszaniu swoich pragnień i kolejnych dwóch, aby zrozumieć, że jeżeli nie zaspokoi głodu, głód zaspokoi się sam, nie pytając o pozwolenie – dawniej Tamsin przynosił mu zwierzęta, znalezione na ulicy koty i szczury, które łapał we własnej piwnicy, a on udawał, że to wystarczało, że nie słyszał tętna każdej osoby, którą mijał na ulicy, że w nocy nie leżał z nogami podciągniętymi pod pierś, dręczony głodowym skurczem, że pragnienie krwi nie wypełniało każdej jego myśli, że w końcu nie stało się jedyną myślą, jaka mu pozostała. Pamiętał, że czuł się, jakby śnił, miał dziwne poczucie, jakby na moment opuścił własne ciało – kiedy do niego powrócił, czuł jedynie ulgę i słodki, metaliczny posmak krwi, a na ziemi pod jego nogami leżało dziecko. Dzisiaj nie próbował już udowodnić światu, że nie był potworem – wiedział, że nim był.
Wśród zebranych wewnątrz ludzi rozpoznawał znajome twarze czarodziejów odwiedzających Borgin&Burke oraz towarzyszącą im, wątłą woń spalenizny, którą wydawał się pachnieć cały Nokturn. Spośród nich tylko jedna odwzajemniła jednak jego spojrzenie – Cain Fawley miał oczy w barwie prażonych migdałów, a jemu podobało się, że nigdy nie odwracał wzroku jako pierwszy. Mógł wpatrywać się w niego tak, jak ludzie mieli w zwyczaju wpatrywać się w lustro – wyobrażał sobie, że mógłby dostrzec w nim coś, co przypomniałoby mu jak sam wyglądał za życia, ten sam kształt ust, tę samą zmarszczkę pomiędzy brwiami, ten sam pieprzyk ukryty na linii włosów, podobne wspomnienia nigdy jednak do niego nie powróciły, a on czasem zastanawiał się, czy rozpoznałby jeszcze własną twarz, gdyby przypadkiem zobaczył ją na ulicy. Dzisiaj nie chciał mu się przyglądać. Dzisiaj pragnął go pożreć.
– Gdzie się podziewałeś? Wyglądasz, jakbyś przebywał daleko stąd – odezwał się, wyginając usta w uprzejmym uśmiechu. – Myślami. – nie był jego typową ofiarą – kimś, o kim świat z łatwością mógłby zapomnieć, kimś takim jak on. Nie rozumiał jego przekornych uśmiechów i bezczelnych spojrzeń, sposobu, w jaki ozdabiał palce pierścionkami, których lśniące, białe złoto upodobniało jego dłonie do kobiecych, on sam wydawał się bowiem nosić jedynie schludne koszule i trzyczęściowe garnitury, zawsze w ciemnej, stonowanej barwie. Przechylił głowę, udając, że spoglądał w stronę ludzi zebranych przy stole pod przeciwległą ścianą – Cain pachniał piżmem i papierosowym dymem, a on wyobrażał sobie, że jego krew była gęsta i słodka.
the horror and the wild
But the half part sees what the other half's got
Sometimes I feel like I'd rather just rot
Wysoki, bo mierzący 185 cm wzrostu, smukły, o długiej twarzy zwykle przekornie uśmiechniętej — Cain w wielu aspektach przypomina gentlemana, w pozostałych sępa. Niemal zawsze otulają go proste, eleganckie czernie, ciemne, antracytowe włosy nosi sczesane z czoła, palce zdobi obrączkami z białego złota oraz srebrnym sygnetem z okrągłym obsydianem. Łatwo odnaleźć w tłumie ślady jego obecności — cierpki zapach papierosów, kadzideł i mocnych, piżmowych perfum oraz przedziwny chłód, zupełnie jakby minął cię właśnie duch. Gdy mówi, jego niski głos brzmi uprzejmie, choć przebrzmiewa w nim nuta protekcjonalizmu, a nieco bezczelne spojrzenie ciemnobrązowych oczu zdaje się tkwić w tobie jak sztylet.

Cain Fawley
#2
22.02.2025, 02:57  ✶  
Alkohol w szklance pachniał gorzkim jałowcem, a Cain wyobrażał sobie, że tonie, choć powietrze wokół niego było tak suche, że drapało go w gardle. Oparzył się w palec, gasząc papierosa w porcelanowej popielniczce, więc teraz, poza pilną potrzebą utonięcia w ginie, czuł też okrutnie uporczywe szczypanie i irytację, przez którą drętwiał mu język. Był pijany – i to pijany zupełnie niepotrzebnie. Zły, znudzony. Ponad wszystko – sam. Przeklął cicho, układając głowę między łokciami, podpartymi beznadziejnie na blacie baru. Kosmyki ciemnych włosów zdążyły wypaść z jego gładko zaczesanej fryzury i teraz przyklejały mu się do czoła, zasłaniając brwi.

Nie pamiętał, jak się tu znalazł ani dlaczego ślina w jego ustach smakowała czystym alkoholem. Przywykł do porozmywanych nocy i do sposobu, w jaki nietrzeźwość przyklejała się do podniebienia, ale tym razem cały wieczór wydawał mu się dziwnie obcy – jak gdyby wybudził się w tym pojedynczym, wskazanym fragmencie, przeskakując wszystkie poprzednie akapity. Otworzył oczy, a bar był tuż przed nim. Na barze szklanka. Ból w lewej skroni.

Zastanawiał się, czy to wina Abla – czy brat w końcu postanowił go zdradzić i jakimś cudem wyrwał mu kilka godzin życia. Idiotycznie samolubny i uparty w swoim dążeniu do samodzielności. Być może zrobił to, gdy Cain nie patrzył – zazwyczaj przyglądali się światu jednocześnie. Jeden czuwał, podczas gdy drugi siedział wepchnięty niewygodnie w kąt świadomości, obserwując świat tymi samymi oczami i słuchając cudzych słów opuszczających ich usta. Co jeśli tym razem Cain nie zauważył? Co jeśli przyglądał się zbyt długo którejś z ładnych twarzy, śmiał się zbyt głośno lub przymknął powieki na kilka sekund za długo?

— To twoja wina — jęknął cicho, prostując się chwiejnie na barowym stołku. Wiedział, że brat go słyszy, nawet jeśli nie może odpowiedzieć. Lubił zresztą ten stan rzeczy – Abel był dobrym słuchaczem i bardzo kiepskim rozmówcą. Czasem, gdy zmuszał go do konfrontacji w ich snach, Cain zatykał palcami uszy i śpiewał dziecięce rymowanki tak długo, aż bliźniak znudził się w końcu lub ogłuchł. — Nie nawaliłbym się tak, gdybyś wczoraj nas tak cholernie nie zanudził — dodał, i choć był pewien, że szepcze, barmanka uniosła na niego skonfundowany wzrok. Miała wielkie, zaskoczone oczy i powieki, które zbyt szybko mrugały. Uśmiechnął się, unosząc kieliszek w geście przypominającym toast, po czym przechylił szkło, zmuszając ich wspólne ciało do wypicia reszty alkoholu duszkiem. Jeżeli księżyc sprzyja, porannym kacem będzie musiał przejmować się jego zarozumiały braciszek.

Chciał chyba wstać – odejść, wyjść, pójść gdzieś indziej. Biała koszula, którą miał na sobie, była już pogięta, ciemne szelki poluźnione, a uśmiech, którym obdarzał każdą twarz w lokalu, zdecydowanie zbyt spoufalony. Chciał znaleźć sobie miejsce w innej ciemności, w jakimś innym brudzie, gdzieś po drugiej stronie nokturna, a może nawet w podziemnych ściankach – pomyślał o dymie opium w palarni Changów i o herbacie jaśminowej. Był pewien, że znudził się już tym miejscem, nudził się bowiem zawsze szybko i ze szczenięcym zniecierpliwieniem.

Jak dobrze więc, że Borgin stanął w drzwiach.

Cain przechylił lekko głowę, łapiąc jego przydymione spojrzenie. Abel go lubił, pamiętał to. Czasem przyglądał mu się zbyt długo ich wspólnymi oczami, a gdy wracali do domu, zapominał o kolacji.

— Tęskniłeś? — odparł zbyt szybko i niemal od razu prychnął śmiechem, wyraźnie rozbawiony naiwną sztampowością swoich słów. Wzrok prawie bezwiednie spłynął znów na jego pusty kieliszek. Postukał palcami w szkło. Było nadal przyjemnie zimne. — Cóż, lubię myśleć. Mam do tego, jak to mówią, dryg — powiedział nieco ciszej, znów podrywając brodę tak, żeby spojrzeć na Borgina. Nigdy nie widział go w świetle innym niż przygaszony błysk latarni lub świecy – zawsze więc kojarzył mu się z czymś, co w połowie było złote, a w połowie niepokojąco zacienione. Był przystojny w ten uporczywy, głośny sposób, w jaki zwykli przystojni być mężczyźni noszący garnitury i cudze serca pozgniatane w kieszeniach – w irytujący sposób, którego nie potrafił ignorować Abel, a który Cainowi, szczególnie pijanemu Cainowi, przywodził na myśl stare, owalne portrety wieszane nad schodami niektórych klientów Madame. Borgin uśmiechał się nawet z manierą gentlemana, co Cain lubił odwzajemniać – nawet jeśli jego uśmiech zawsze był bardziej jadowity, mniej gładki przy krawędziach. — Teraz na przykład… — odezwał się, ufając dłoń ze szklanką tak, by ta dotykała jego czoła. — Też myślę… — Był prawie pewien. — Spytaj o czym — zażądał nagle. — Albo nie — zreflektował się — Z g a d n i j.

Rzut Z 1d100 - 85
Sukces!
revenant
Have you ever had a hunger that whetted itself on what you fed it?
Zazwyczaj stoi w połmroku – równie wysoki i nieuchwytny co rzucany na ścianę cień. Nosi się schludnie, w ciemnych, stonowanych barwach, z włosami starannie zaczesanymi na boki i uchodzi za uprzejmego, choć odosobnionego czarodzieja – dopiero podczas dłuższej rozmowy jego zęby zaczynają sprawiać wrażenie zbyt ostrych, a oczy zbyt ciemnych. Ma bladą, wiecznie chłodną skórę, a cudze twarze odbijają się w jego źrenicach jak w ciemni optycznej – do góry nogami. Potrafi opuszczać pomieszczenia niezauważony, zazwyczaj pozostawia po sobie jednak bladą woń teczyny i wetiweru.

Emrys Borgin
#3
24.02.2025, 23:34  ✶  
Kilka lat przed jego narodzinami, w Imperium Brytyjskim panowała klęska głodu, a ludzie masowo umierali, skurczeni do wielkości swoich szkieletów – pamiętał, że nawet dziesięć lat później matka, która zawsze była wysoka i chuda, jeszcze za życia przypominająca kadawer, często wspominała o ludziach, którzy zostali zmuszeni do jedzenia skórzanych pasków, którymi przewiązywali się w talii i zamiast nich, przewlekali przez szlufki bawełniane troki na pranie. Ojciec marszczył wtedy czoło i pochylał się nad nim tak blisko, że czuł na twarzy jego oddech, mokry i ciężki jak oddech drapieżnego zwierzęcia, niektórzy karmili się nawet swoimi współobywatelami, dodawał, wobec czego Imogen zawsze wychodziła z pomieszczenia, a on zaciskał zęby, starając się ukryć strach, który wzbierał mu w ustach i zawsze smakował w ten sam sposób, jak chinina i ciepłe żelazo. Był jeszcze dzieckiem, nie rozumiał, jak człowiek mógłby zjeść drugiego człowieka jedynie po to, aby zaspokoić pragnienie, choć w rzeczywiści nie wiedział, czym był prawdziwy głód – żaden, którego doświadczył za życia, nie mógł wprawdzie dorównywać pożądaniu, które dręczyło go po śmierci.
Krew – gęsta i ciemnoczerwona – była jedynym, co mogło zaspokoić bolesny skurcz w nadbrzuszu i najbliższym, co miał do uczucia ciepła, które tylko wtedy, przez krótką chwilę w czasie, w którym szkarłat spływał mu po tylnej ścianie gardła i wypełniał żołądek, przypominało prawdziwą czułość, gorącą herbatę wypitą po długiej, zimowej nocy lub cudze ramiona obejmujące go ciasno wokół piersi. Za każdym razem, kiedy przebijał zębami odsłoniętą szyję, obiecywał sobie, że jutro będzie człowiekiem, który się tym brzydzi, zgodnym przede wszystkim z wyobrażonym mu przez rzeczywistość wizerunkiem, człowiekiem, który nie popełnia błędów i nie trzyma w domu bandaży, jakby nigdy nie spodziewał się w swoim życiu krwi. Wmawiał sobie, że pragnienie było tylko tym – głodem, lecz kiedy patrzył w hebanowe oczy Caina i słyszał szum tętna, które przesuwało się płytko pod jego skórą, odnajdywał w sobie niechcianą i pospiesznie tłumioną chęć, aby poczuć na języku nie tylko jego krew, ale również jego usta. Myśl była nagła, przerażająca i obrzydliwa, a on odruchowo odchylił głowę, przygryzając język i zapominając, że spod zębów nie wypłynie znajomy pomak żelaza – jedynie ból, intensywny i pulsujący wzdłuż podniebienia.
– Nie – odparł, choć jego słowa zwiędły wśród głośnego śmiechu, kiedy Cain odchylił głowę, przysuwając się wystarczająco blisko, aby znów poczuł jego pulsujące żyły, błękitne na tle jasnej skóry – przyglądał się, zbyt długo, tętnicy wystającej wzdłuż odgiętej szyi, po czym odwrócił wzrok, mrużąc oczy w sposób, który upodabniał go do leśnych zwierząt, polujących jedynie nocą. Natura znała wiele stworzeń takich jak on – był piękny w ten sam sposób, w jaki piękny był wąż o eliptycznych źrenicach. – Oczywiście – jego głos brzmiał prawie jak pomruk – siłą przeciągnięty do grzeczności i wyginający kąciki ust w litościwym uśmiechu. – Pewnie myślisz teraz o czymś naprawdę głębokim. O śmierci lub o miłości. O byciu nieśmiertelnym. Ludzie tacy jak ty zawsze marzą o tym, aby żyć wiecznie. – podjął z ponurym rozbawieniem, przyglądając się Cainowi przez szkło uniesionej do czoła szklanki – na zimnych brzegach skraplała się woda i jego twarz sprawiała wrażenie zniekształconej. Wyobraził sobie, że gdyby szkło pękło, oczy Fawleya odbijałyby się w każdym jego ostrym fragmencie. – Wiem, bo też kiedyś o tym myślałem. – pragnienie wydawało mu się teraz błahe, obce i przerażające – spędził więcej czasu martwy niż żywy i często stał w progu, kiedy niebo z czarnego stawało się jasne jak gałęzie olchy, czerwieniejące po odcięciu. Zamykał oczy i w myślach wspominał ostatni wschód słońca, którego doświadczył przed śmiercią – pamiętał go całkowicie, lecz nie sądził, aby potrafił przypomnieć sobie jakikolwiek inny brzask, który nastąpił przed nim – zawsze wycofywał się jednak z powrotem w półmrok, zanim na dworze zdążyło zrobić się jasno, boleśnie uświadomiony, że choć nieustannie pozostawiał za sobą martwe ciała, w rzeczywistości nie miał odwagi zadać śmierci jedynej osobie, która na nią zasługiwała – samemu sobie. Nigdy nie chciał być nieśmiertelny – zawsze pragnął jedynie żyć.
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości
Podsumowanie aktywności: Cain Fawley (723), Emrys Borgin (1404)




  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa