• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Scena główna Aleja horyzontalna v
« Wstecz 1 2 3 4 5 … 10 Dalej »
[08.09.1972] mise en place || Ambroise & Geraldine

[08.09.1972] mise en place || Ambroise & Geraldine
Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#11
11.03.2025, 14:19  ✶  
Nie było odpowiedzi na to pytanie. Nie w tym momencie, nie w żadnym innym. Nie powinno jej być, bo przecież ten wyrzut brzmiał absurdalnie. Musiał tak brzmieć, skoro nic ich już ze sobą nie łączyło i powoli zmierzali do tego, żeby zwrócić sobie tę upragnioną wolność. Należało, aby zbył parsknięciem słowa Geraldine, wyrzucił jej nadinterpretację, stwierdził, że nie odbierała jego reakcji we właściwy sposób.
Tyle tylko, że to nie był on. On nie postępował w ten sposób. Nie chciał tego robić. Od samego początku bezwiednie przyjmował zupełnie inną narrację. Nie tą. Nie taką, w której byłby całkowicie obojętny wobec wszystkiego, co ich dotyczyło. Nie potrafił tego robić. Nie umiał udawać niewzruszenia. Nagromadzone emocje biły od niego zarówno latem, jak i za każdym razem, gdy mieli nieliczne okazje stanąć twarzą w twarz po rozstaniu.
Przez ostatnie półtora roku wcale nie zachowywał się jak człowiek obojętny. Teraz, gdy padło między nimi coś na kształt wyjaśnień, tym bardziej nie próbował tego zrobić. To, że nie chciał wiedzieć nie oznaczało, że zamierzał być zupełnie obojętny. Musiała zdawać sobie z tego sprawę. Te dwa fakty wcale nie były ze sobą bezpośrednio połączone.
- Nie zgrywaj głupiej - wymamrotał w końcu, odwracając wzrok na tak długie minuty jak tylko ostentacyjnie mógł to zrobić.
Powinien się cieszyć z tego, co padło z jej ust? Tyle tylko, że czemu brzmiało mu to tak ironicznie? Wcale nie napawało go to satysfakcją. Jasne, to było jego miejsce, ale co z tego, skoro nie miał go zająć? A harmonia nie lubiła pustki.
- Wyśmienicie, bo to moje miejsce - odburknął, nie zdając sobie sprawy z tego, że w tym momencie niewiele mu brakowało do brzmienia jak obrażony dzieciak powtarzający po niej słowa tylko po to, żeby podkreślić swoją pozycję.
Jego miejsce, tak? Jego rola, jego mieszkanie, jego dom, jego przyszłość. Jego dziewczyna. Jego stracone szanse, zrujnowane plany, niespełnione marzenia. Jego prywatne piekło na ziemi. Jego i jej, bo przecież byli w tym razem. Należeli do siebie nawzajem. Robili sobie te wszystkie paskudne rzeczy, stosowali coraz niższe zagrywki, żeby się ranić.
Sami to wszystko utrudniali. Nie mogąc być ze sobą w ten właściwy sposób, ale też nie potrafiąc odpuścić. Dać sobie odejść. Faktycznie pozwolić komuś na to wszystko, czego nie mogli mieć ze sobą. Zamiast tego macerowali się w swoim własnym bagnie. Z kłótni na kłótnię coraz głębszym.
- Podziękujmy za to naszym wyśmienitym talentom - rzucił ostrzej niż planował, kolejny raz nie widząc absurdu sytuacyjnego, który kiedyś już dawno by do niego dotarł.
W innym czasie, w innym życiu pewnie przystopowałby już wieki temu. Dostrzegłby komizm sytuacyjny. Rzucanie swoją własną własnością, syczenie i furczenie jak nastroszony kocur, zachowywanie się zupełnie nielogicznie, niezgodnie z tym, do czego oboje powinni dążyć i zmierzać. A teraz jeszcze te teksty, które padały z jego ust.
Jasne, nigdy kurwa nie byli utalentowani, jeśli chodzi o słowa. Nie mieli zdolności krasomówczych. Nie potrzebowali ich mieć, żeby dusić spory w zarodku. Wyjaśniać je na dużo wcześniejszym etapie, nie pozwalając sobie na aż taką eskalację konfliktu. Tym bardziej, że przecież się kochali. W dalszym ciągu darzyli się tymi wszystkimi uczuciami. Nie byli sobie obcy czy obojętni. Wręcz przeciwnie.
Tyle tylko, że teraz to bolało. Tyle tylko, że nie umieli powiedzieć pas, zrobić kilka kroków wstecz, wciągnąć powietrze w płuca, zdystansować się od emocji i wspólnie podejść do problemu. Rozmawiać, wyjaśniać. Mieli tego namiastkę wtedy w gabinecie w szpitalu, kolejny raz doszczętnie niszcząc to na dachu.
A teraz doszła do tego wizualna oprawa. Dopiero w tej chwili tak naprawdę się na tym złapał, mierząc wzrokiem szczątki doniczek, jakby wcześniej w ogóle nie zwracał na nie uwagi. Zaskoczyły go. On się zaskoczył, mrugając parokrotnie na widok ziemi na swoim bucie. Dopiero teraz czując spięte ramiona, napięcie w karku, ból szczęki.
Biorąc oddech, potem kolejny.
- Nie zamierzałem - mimo wszystko, pomimo wydźwięku tych słów, w dalszym ciągu bardziej burknął niż powiedział w kierunku Geraldine.
On też nie zamierzał. Nie planował tego mówić. Nie chciał tego robić. To wszystko za bardzo go rozkładało. Robiło mu kisiel z mózgu. Próbował nie dać się ponieść nerwom i przegrywał dosłownie za każdym razem. Znów i znów.
- Nie możesz wybierać, kiedy bierzesz odpowiedzialność a kiedy ją zrzucasz - odbił, tym razem już na ciężkim wydechu.
Nerwowo, ale bez cedzenia słów. I może nie do końca wyłącznie do niej, nie tylko w stosunku do Riny kierował te słowa. Szczególnie, że miała rację w tym, co chwilę później opuściło jej usta. Znów trafili do punktu wyjścia. Zapędzali się tak daleko, żeby i tak trafić do tej samej konkluzji. Nie mieli zgodności.
- Zabawne, bo ja już nie wiem, którą narrację ty przyjmujesz, wiesz? Ja przynajmniej próbuję być stały - dolewał oliwy do ognia, tak.
Jednocześnie próbował wygasić konflikt i wypowiadał te wszystkie słowa. Ponownie wpychał palce w rany, drapał i gryzł, nawet jeśli fizycznie zaczął sprawiać wrażenie kogoś, kto odpuszcza. Kto mówi, kontynuuje, ale sam nie do końca wierzy we własne słowa. Nie miał gniewnego wyrazu twarzy. Zupełnie nie. Już nie. Nie ciskał gromami z oczu. Był zmęczony. Zrezygnowany. Przybity.
Wreszcie robiąc długi krok nad doniczkami. Wcześniej gasząc papierosa o zewnętrzny papapet i zamykając okno. Bez słowa wracając bliżej blatu. Tak, żeby stanąć twarzą w twarz z dziewczyną, przymykając powieki na sekundę czy dwie i dopiero wtedy (wraz z ponownym otwarciem oczu) zabierając głos.
- Czyli przynajmniej tu mamy jasność - marna pociecha, naprawdę marna. - Nie możemy wracać do tego, co było i już się nie sprawdziło. Możemy tylko iść - dalej?
Zabawne, bo obecnie zamiast tego kręcili się w miejscu, dając sobie kolejne sprzeczne komunikaty. Chcąc, ale nie mogąc. Potrafiąc, bo przecież już kiedyś było dobrze, ale jednocześnie nie umiejąc. Kotłując się w tym wszystkim. Zadając sobie niechciane ciosy, gdy prawda była jedna.
- Ja też chcę zostać - odmruknął dużo bardziej zgaszonym głosem, tym razem doszczętnie pozbawionym wcześniejszej zaczepnej nuty.
Zamiast tego mówił równie cicho, co Geraldine. Niemalże tym samym tonem. Znacznie bardziej ugodowo, łagodniej, ale też dużo bardziej ostrożnie. To było coś zupełnie nowego. Obcy element raz za razem wkradający się w ich rozmowy, gdy zdenerwowanie przestawało grać pierwsze skrzypce.
Kiedyś tego nie było. W teorii ich kłótnie w dalszym ciągu wyglądały podobnie. Nadal nie unosili na siebie głosu, wciąż nie wchodzili w znacznie bardziej głośne, krzykliwe tony. Tyle tylko, że w tym wszystkim i tak zaczęła pojawiać się ta cała inna nuta. Żarliwość pojawiała się dosłownie znikąd tylko po to, żeby gwałtownie wygasnąć, pozostawiając po sobie zimne popioły.
Kiedyś nie byłoby w ten sposób. W tym momencie nie staliby naprzeciw siebie, nie wykonując żadnego gwałtownego kroku. Nie pilnowaliby się podświadomie, żeby nie przekroczyć żadnych niepisanych granic. Już dawno by ją do siebie przyciągnął, dawno zamknąłby jej usta gwałtownym, zaczepnym pocałunkiem. Dawno temu znaleźliby się w zupełnie innych okolicznościach. Korzystając z blatu stołu, zatracając się w coraz głębszych pocałunkach. Z nogami oplecionymi wokół jego pasa, z wargami na jej szyi. Tarmosząc włosy, wplatając w nie palce, od czasu do czasu wypluwając kosmyk z ust. Gniotąc ubrania, miętoląc je w chaotycznych zmierzaniach do tego, by i tak nie stanowiły już nic istotnego. Ot, zbędny element rzucony na podłogę.
Nie byłoby mowy o kolejnej próbie zmrużenia oka na kanapie. O samotnym prysznicu i konieczności brania ze sobą zapasowej pościeli do salonu albo którejś wolnej sypialni. Nie byli przyjaciółmi. Nie mieli nimi być. Ich rola dawno została określona.
Znali scenariusz. Sami go napisali. Tyle tylko, że kontynuacja nie wyglądała już w ten sam sposób. Nie była właściwa. Była wymuszona, przesadnie zachowawcza, zupełnie nie pasowała do tego, kim powinni być. Zarówno dla siebie nawzajem, jak i z osobna.
A kolejny raz stanęli w ten sposób. Spojrzenie łapiące spojrzenie, ręka nie chwytająca ręki. Opuszczona luźno wzdłuż ciała. Choć czy aby na pewno? Złapał się na zaciskaniu dłoni na materiale spodni, wbijaniu palców w materiał i we własną skórę. Na przyspieszonym oddechu i myślach wciąż skupionych wokół tego, co powinno być.
- Nie jako przyjaciel. Nie chcę być twoim przyjacielem - dodał w końcu na półwydechu, świdrując wzrokiem twarz dziewczyny.
Jednoznacznie. Bez krzty wątpliwości, co miał przy tym na myśli. Obcym też nie chciał być.
Stałość w narracji, tak?


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#12
11.03.2025, 15:22  ✶  

Upragnioną wolność? Chyba nie dla niej. Już dawno przestała uważać, że wolność była tym, czego potrzebowała. Nie podobało jej się zupełnie to życie, do którego wróciła, kiedy ich drogi się rozeszły. Nie gdy miała świadomość, jak mogło wyglądać życie u kogoś kogo naprawdę się rozumiało, na kim naprawdę jej zależało. Gdy była młoda na pewno nigdy nie założyłaby, że kiedykolwiek będzie pragnęła tego, aby być w takiej wieloletniej, stałej relacji, ale to właśnie wtedy naprawdę czuła się szczęśliwa. Gdy trwali u swojego boku.

Prychnęła, gdy się odezwał. No jasne, ona miała nie zgrywać głupiej, szkoda tylko, że Roise nie był w stanie się odezwać, przyznać do tego, co myślał. Zamiast tego rzucał w nią tymi ostrymi słowami. Jasne, to było całkiem rozsądne zachowanie, bo tylko ona tutaj zgrywała głupią.

- Cieszę się, że w końcu to do Ciebie dotarło, to zawsze było i będzie Twoje miejsce. - Chyba mieli w tym jasność? Może pozwoliła na zbyt wiele Kim, ale nie chciała w ten sposób go wkurzyć. Nie było go, kiedy to się wydarzyło nie miała pojęcia, co siedzi w jego głowie, nie znała konkretnego powodu jego odejścia. Nic nie wiedziała, chyba nic dziwnego, że nie miała pojęcia, że może chcieć kiedykolwiek tutaj wrócić? To nie było, aż tak oczywiste jak się mogło wydawać. Zwłaszcza, że unikali kontaktu ze sobą, unikali siebie, nie rozmawiali nigdy od momentu w którym ich drogi się rozeszły. Dopiero tego lata padły między nimi pierwsze słowa, zresztą nie były szczególnie przyjemne, tak samo jak i nastawienie wobec siebie. Nie miała pojęcia czym to było spowodowane, miała prawo podejmować irracjonalne decyzje. Szkoda, że nie chciał zrozumieć jej punktu widzenia.

- Nie nazwałabym tego telentem. - Wydawało się, że raczje dostrzegalny był ich brak. Cóż, nie można było być wyśmienitym we wszystkim, prawda? Szkoda, że nie radzili sobie z jedną z najbardziej podstawowych rzeczy, która pomagała w egzystencji. Komunikacja była w końcu dość istotna. Zdecydowanie nie mogli się w niej popisać jakimś szczególnym talentem, przynajmniej w tej werbalnej.

Mimo wszystko mówili sobie teraz bardzo wiele, co też nie było typowym dla nich zachowaniem, robili to oczywiście bardzo na wyrost, bez większego zastanowienia, co też nie przynosiło niczego dobrego. Ostatnio ich dni były pełne takich wymian zdań, które nie miały najmniejszego sensu, a i tak do tego wracali, brnęli w nie, nie miała pojęcia po co i dlaczego. Jakby miały wnieść coś istotnego do ich wspólnego życia.

Kiedyś potrafili się powstrzymywać, nie przekraczali pewnych granic podczas swoich kłótni? Aktualnie? Postawili sobie granice chyba nie w tym miejscu w którym powinni, bo trzymali się na dystans, za to nie mieli oporu przed tym, aby wyrzygiwać sobie wszystko co najgorsze. To nie mogło działać, nie miało prawa przynieść im jakichkolwiek zmian.

- To świetnie, że nie zamierzałeś, bo przecież liczą się chęci. - Oczywiście, chęci były najważniejsze... ta jasne, tyle co z tego, skoro czyny niosły za sobą coś zupełnie innego. W tym wypadku raczej nie do końca coś, co chciała zobaczyć.

- Wydaje mi się, że mogę, zwłaszcza, że ty mogłeś wybierać kiedy decydujesz sam, a kiedy decyzje są wspólne, czy moje. - Przecież byli równi. Oczywiście mogła sie zamknąć i mu tego nie wypominać, ale tego nie zrobiła. Skoro uderzali w siebie w ten sposób, to zamierzała odbijać piłeczkę, skoro dostała taką możliwość. Nie powinna chcieć wbijać mu tych szpilek, nie o to jej chodziło, ale była zirytowana, znowu doprowadził ją na skraj, brakowało jej w tej chwili racjonalności.

Parsknęła śmiechem. Nie mogła się przed tym powstrzymać. - Oczywiście, Ty jesteś najbardziej stały we wszystkim, ja mieszam, oczywiście, że to moja wina. - Nie było to dla niej wcale takie jasne, bo też dawał jej zupełnie różne sygnały. Raz mówił, że było mu to obojętne, a po chwili pokazywał, że go to wkurwiało. Mógłby się zdecydować, a jeszcze teraz sam twierdził o tym, że był stały we wszystkim, co mówił i robił. JASNE.  Szkoda tylko, że nie było to wcale takie jasne dla niej.

W końcu znalazł się tuż przed nią. No nareszcie. Nie miała jednak póki co pojęcia, co to właściwie zmieniało, ale wreszcie na nią spojrzał, bo przez dłuższą część tej pogmatwanej rozmowy, kłótni, jak zwał tak zwał nawet na nią nie spoglądał.

- Możemy? - Zapytała już dużo spokojniejszym tonem. Nie wydawało jej się, aby mogli iść dalej, bo przecież rozmowiali o tym, że to nie powinno mieć miejsca. Nie miała pojęcia ku czemu zmierzał, czego właściwie od niej oczekiwał. Jasne, doszli do tego, że to nie zadziała, tylko przecież to nie był pierwszy raz. Kręcili się w kółko bez uzyskania żadnych nowych wniosków. Dyskutowali o tym, że powinni się rozejść, dać sobie dystans, a nadal tkwili obok siebie. To chyba mówiło o tym, jakie mieli podejście. Ona i on, bez względu na to, że uważali, iż powinni zrobić coś innego. Decyzja chyba została podjęta, a może znowu tylko jej się wydawało? Znowu była zagubiona, znowu nie miała pojęcia, co to właściwie dla nich oznaczało.

- To zostań, zostań tutaj. - Już na zawsze. Powstrzymała się jednak przed dodaniem tego, bo wiedziała, że to może przynieść kolejne, zupełnie niepotrzebne kłótnie. Bardzo łatwo przyszła jej zmiana tonu, jak i również zapanowanie nad tym, co się z nią działo. Wkurwienie zgasło, zastąpiła je niepewność, która niosła ze sobą panowanie nad słowami. Znowu się bała, że jeśli powie coś nie tak, to zmienią narrację. To nie było normalne, tak samo jak te wyrzuty, a później zupełna zmiana tonu rozmowy. Nie przywykła do tego, że rozmawiali ze sobą w ten sposób.

- Co do tego chyba też mamy jasność. - Nigdy nie chciała być tylko jego przyjaciółką. To nigdy nie miało racji bytu, nie mogło skończyć się dobrze. Nie, kiedy czuła się przy nim w zupełnie inny sposób, kiedy pragnęła tego, co faktycznie mógł jej dać, szczególnie po tych wszystkich latach, które razem spędzili. Od zawsze chciała czegoś więcej, to było jednym właściwym rozwiązaniem.

Skoro znajdowali się wreszcie tak blisko siebie, i chyba w końcu przybrali jedną, wspólną narrację nie zamierzała udawać, że nie rozumie do czego zmierza. Zwłaszcza, gdy patrzył na nią w ten sposób. Nie chciała myśleć, zastanawiać się dłużej nad tym, co powinni, czego nie powinni, to było zupełnie niepotrzebne. Zamiast tego pozwoliła sobie na to, żeby zbliżyć się do niego jeszcze bardziej i w końcu złączyć ich usta w pocałunku, nie sądziła, że ją odrzuci, nie kiedy to co mówił wydawało jej się być zupełnie jasne. Nigdy nie mieli być przyjaciółmi, bardzo dobrze zdawali sobie z tego sprawę. Nie mogli też egzystować na tym świecie nie będąc blisko siebie. Pozostawało więc w końcu się określić.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#13
11.03.2025, 17:28  ✶  
- Wyśmienicie - wycedził, nawet nie próbując udawać, że czuł w związku z tym jakiekolwiek pozytywne emocje.
Nie. To w żadnym razie nie napawało go optymizmem. A może powinno? W końcu tyle im to dawało. Ta świadomość była tak bardzo odżywcza, wprowadzała tyle świeżego powietrza w duszną atmosferę. Rzucała zupełnie nowe światło na ciemną i ponurą sytuację, tak? Tak? Srak.
Może to było jego miejsce. To było jego miejsce. Koniec. Kropka. Całkiem zdecydowanie to ustalili, dochodząc przynajmniej do tego jednego wspólnego stanowiska. W istocie tego teraz nie kwestionował. W tym wypadku nie był aż tak zaślepiony, żeby trwać w niesłusznym przekonaniu, że nie powinno go tu być.
Tak. To podejście bez wątpienia uległo zmianie względem tego, wokół czego kręcili się przez niemalże dwa lata. W tym wypadku czas dosyć jasno pokazał im, że lgnęli do siebie mimo wszelkich trudności, pomimo kłótni, napiętej atmosfery, wypowiedzianych i niewypowiedzianych słów. Przekraczali granice, zatracali zdrowy rozsądek, ale byli w stanie wybaczać sobie kolejne potknięcia i błędy, byleby tylko odzyskać namiastkę spokoju ducha, jaką przy sobie mieli.
Wcześniej starał się kwestionować słuszność własnych odczuć. Mówić sobie, później też jej, że to nie powinno mieć miejsca. Niesłusznie wszedł w tę rolę wiele lat temu, przyjął ją a potem wszystko całkiem naturalnym biegiem rzeczy postanowiło się spierdolić, bo nigdy nie powinno mieć miejsca.
Tyle tylko, że od samego początku w to nie wierzył. Próbował trwać przy tej narracji, która odpowiadała ich sytuacji. Wybierał pokrętną logikę, żeby nie czuć się aż tak parszywie, znajdując się na niewłaściwym miejscu. Tyle tylko, że to nic nie dawało, bo jego słuszne miejsce i tak było już dawno określone.
Nie znajdowało się w tym mieszkaniu, nie w kuchni, nie w Piaskownicy. Lokalizacja nie miała najmniejszego znaczenia. Mogło być wszędzie. Gdziekolwiek. Nawet w tamtej posranej jaskini, w której niemal zginęli. Gdziekolwiek, byleby przy niej, byleby przy jego dziewczynie. Bratniej duszy, tak? To też zdążyli już określić. To też wyjaśnili w ostatnim tygodniu. Tyle tylko, że ta świadomość wcale nic nie ułatwiała.
- Nazywaj to jak chcesz - wzruszył ramionami, wciąż nie spuszczając wzroku z ludzi na ulicy.
Uparcie śledził przechodniów przemierzających chodniki Alei Horyzontalnej, ani na moment nie odwracając spojrzenia od szyby. W przeciwieństwie do poprzedniego wieczoru, tym razem nie widział w niej odbicia dziewczyny. Mieli wczesny poranek. Słońce przebijało się przez chmury, które zdążyły pojawić się na niebie, ponownie je zasnuwając. Bezchmurny poranek odchodził w zapomnienie. Popołudnie zapewne miało przynieść kolejną porcję deszczu.
Nic dziwnego. W końcu zaczynała się jesień. Jeszcze nie kalendarzowa, do niej mieli jeszcze dwa tygodnie, ale pogoda powoli dostosowywała się do nadchodzącego okresu. Aura przestawała emanować letnim ciepłem i światłem. Zaczynała stawać się duszna i ponura. Noce powoli się wydłużały. Czekały na nich, długie i samotne. Nie tak to powinno wyglądać, ale jaki mieli wybór?
- Dobre chęci załatwiają wszystko, nie? - Tak, to był jasny, bardzo jednoznaczny sarkazm.
Ale czy właśnie nie to powtarzano im z niemalże każdej strony? Szczególnie w dzieciństwie, w kowenach, w innych okolicznościach, w sytuacjach, w których taka narracja była najłatwiejsza? Staraj się, miej słuszne intencje a wszystko się ułoży.
No, to jakoś się ułożyło. Chujowo, ale jakoś. W końcu wciąż tu byli. Nikt nie zginął, złamane serce nie przestało bić. Jakoś się układało. Co z tego, że nie w sposób, w jaki tego chcieli?
- Jasne. Możesz wszystko. W końcu jesteś samodzielna, silna i niezależna - praktycznie wypluł z siebie te słowa. - Tym bardziej, że nie mamy wspólnych decyzji, pamiętasz? Każda musi być narzucona przeze mnie albo przez ciebie - nie musiał mówić dlaczego, prawda?
Wcale nie chciał powtarzać tych słów. Kolejny raz mówić, że ich już nie ma. Nie istnieli jacykolwiek oni, nawet jeśli raz po raz zachowywali się tak, jakby mogli zaistnieć. A potem ponownie wszystko pierdolili, kolejny raz próbując utwierdzić się w przekonaniu, że wszystko między nimi było już skończone.
Związek Schrödingera. Istniał i nie istniał. Żył i nie żył. Jednocześnie ze sobą nie byli i zadziwiająco łatwo przychodziło im pomijanie tego faktu, mniej niż bardziej okazjonalne uciekanie przed tą świadomością. Z powrotem w zachowania sugerujące, że nigdy nie mieli wyzbyć się tych wszystkich tendencji. W końcu podświadomie wcale nie chcieli tego robić. To było w tym zarazem najlepsze i najgorsze.
Jebany Schrödinger.
- Mhm. Ta. Jasne - podkurwiła go, nie dało się tego ukryć.
Od sposobu, w jaki wycedził te słowa. Po potrząśnięcie głową. Rozszerzenie powiek, drgnięcie ramion i podbródka, palce zaciskające się na materiale spodni.
Nie musiała tego robić. Zdecydowanie mogła darować sobie to parsknięcie śmiechem albo wypowiedziany zarzut. W końcu nigdy nie twierdził nic, co mogłoby być chociażby trochę zbliżone do tego, co mu zarzuciła. Wręcz przeciwnie.
- Doskonale wiemy, kto tu jest problemem, Geraldine - a jednak naprawdę musiał o tym powiedzieć?
Najwyraźniej potrzebowała to usłyszeć. Chciała, aby znów poinformował ją o pełnej świadomości tego, że to w istocie była jego wina, tak? Wcale nie chciał, żeby ją na siebie przyjmowała. Powtarzał to niczym zacięta katarynka. A i tak jakimś cudem nie było to jasne, wbrew temu, co mówili wtedy na dachu, kiedy się z nim co do tego zgodziła.
Najwidoczniej już tego nie robiła. Cały czas przeskakiwali przez kolejne narracje, nie mogąc zatrzymać się na jednej konkretnej przez dłużej niż zaledwie kilka chwil. Sami to sobie robili. Mieszali zamiast podjąć decyzję. A kiedy z pozoru ją podejmowali, wystarczyła zaledwie chwila, aby została nie tylko cofnięta, ale wręcz wymazana ze świadomości.
Tak jak teraz. Mieli jasność? Tak czy nie? Tak i nie? Wiedzieli, że nie mogą wrócić do przeszłości tak jak rzeka nigdy nie wraca do źródła. Ktoś kiedyś przyrównał czas do upływu wody, w tym momencie nie było chyba lepszego porównania. Nie dało się zawrócić rzeki przy pomocy kija. Nie można było cofnąć jej biegu. Próby zatrzymania płynącej wody w palcach były jedynie bezsensownym odewlekaniem momentu, w którym kropla po kropli i tak miało się skończyć z pustymi rękami.
Ale płynięcie z prądem nie było czymś, co przychodziło im naturalnie. Może niektórym tak, ale nie im. Oni zawsze sięgali po inne metody, zawsze wykrzywiali rzeczywistość w jedną czy w drugą stronę. Tyle tylko, że zazwyczaj wspólnie. Dla nich. Nie przeciwko nim. Teraz zupełnie się w tym poplątali.
Nie, nie mogli wrócić do przeszłości: to było jasne, tu rzeczywiście oboje wiedzieli, że to nie mogło działać. Już nie. Nie byli w stanie wymazać upływu czasu. Wydarzeń mających miejsce przez ostatnie półtora roku. Bycia zupełnie innymi ludźmi niż wtedy. Tymi, którzy nie mogli już powrócić do dawnych ustaleń, wciąż akceptować dawny stan rzeczy.
Ale jednocześnie wciąż nie mieli pełnej jasności. Mówili o tym, czego nie mogą zrobić. Nie o tym, na co mogli i zamierzali sobie pozwolić. Wciąż obracali się wokół strat, nie zysków. Nie rozmawiali na temat przyszłości. Mówili o przeszłości. Czy dało się zatem powiedzieć, że rzeczywiście cokolwiek mieli?
- Nie wiem - to było najprawdopodobniej najszczersze, co mógł w tej chwili odpowiedzieć na to pytanie.
Nie miał pojęcia, co i czy w ogóle mogli zrobić. Tak, aż za dobrze wiedział, czego sam by chciał. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, czego pragnęła Geraldine. Zostać tu. Nie musieli mówić tego na głos, żeby wiedzieć, że nie chodzi wyłącznie o ten jeden moment. O godzinę, kilka godzin, dzień czy tydzień. Nie to mieli na myśli. A jednak wciąż krążyli wokół samego sedna sytuacji, nie dotykając go tak naprawdę ani przez chwilę. Kręcili się w kółko, unikając istoty tego wszystkiego.
- Nasze życie - zaczął powoli, wpatrzony w błękitne tęczówki Geraldine, ostrożnie dobierając te całe dwa słowa, po których zamilkł, kręcąc głową.
Potrząsając nią lekko i biorąc płytki oddech. Zamykając usta tylko po to, żeby ponownie je otworzyć.
- Ale nie możemy w ten sposób - próbować się przyjaźnić, wykształcać dystans, później ponownie do siebie lgnąć, odpychając się wbrew własnej woli.
Tak też nie mogli tak żyć, więc co tak właściwie im pozostawało? To było skomplikowane, cholernie skomplikowane, ale nie mogli dłużej usiłować trzymać przeciwległych stron, bo to też nie działało. Wystarczyło spojrzeć na to wszystko z perspektywy, z której patrzyli na siebie nawzajem, stojąc twarzą w twarz. Blisko, naprawdę blisko, ale jednocześnie ponownie cholernie daleko.
W tym momencie nie miało znaczenia, kto zrobił ten pierwszy krok. To była kwestia kilku sekund zanim tak czy siak znaleźliby się w tym samym miejscu. Bez wątpliwości, bez obawy przed odrzuceniem. W końcu nie byli już tymi samymi ludźmi. Nie byli przyjaciółmi, nie mogli stracić tej przyjaźni.
Uniósł rękę, powolnym ruchem przesuwając nią wzdłuż policzka dziewczyny, nie przerywając tego całkiem słodkiego pocałunku. Wyjątkowo niespiesznego, pozbawionego gwałtowności, ale też bardzo jednoznacznego. Tak, chyba w końcu przybrali jedną, wspólną narrację.
Jego dłoń sama znalazła się na talii dziewczyny. Ramię gładko oplotło jej ciało, przyciągając ją całkowicie ku niemu. Tak blisko jak to było możliwe. Pozwalając im na zatracenie dystansu, którego wcale nie potrzebowali. Tak było lepiej. Zdecydowanie lepiej. Czując przyspieszone bicie serc, jednego przy drugim, dając się otulić znajomemu wrażeniu, zapachowi i miękkości. Ciepłu dotyku. Słodyczy bardzo powoli smakowanych ust.
Uniósł kąciki warg, opierając czoło o czoło Geraldine, zaczerpując tchu, choć tylko na krótką chwilę odrywając się od jej warg. Wyłącznie po to, żeby wymamrotać to jedno pytanie.
- Łazienka czy sypialnia? - Nic nie sugerował, jednocześnie samym tonem głosu sugerując dosłownie wszystko, co należało zasugerować.
Wspólna decyzja, tak?


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#14
12.03.2025, 00:50  ✶  

- A jakżeby inaczej. - Najwyraźniej mieli zgodność? Chociaż chyba nie do końca osiągniętą w ten sposób, w który by chciała, znowu zaczęli się kłócić, przekraczali granice, doprowadzali się do szału. To najwyraźniej był ich nowy porządek, nie, żeby szczególnie jej się to podobało, ale chyba niosło ze sobą coś. Wydawało jej się, że znowu sięgali po szczerość, chociaż nie do końca przekazywaną w przyjemny sposób, cóż, nie było to jednak istotne, jak to robili, ważne, że w ogóle postanowili coś zmienić. Chociaż raczej to działo się zupełnie przypadkowo, zdecydowanie byli sfrustrowani, zmęczeni, nie mieli za bardzo innego wyjścia. Najwyraźniej przestali już się kontrolować, co w pewien sposób również było dobre.

Powoli chyba wybierali w którą stronę zamierzają się przechylić, chociaż był to dopiero zalążek, dobrze, że udało im się ustalić, że ta kuchnia zawsze miała należeć do niego, nie oponował, więc może w końcu uświadomił sobie to, co było nieuniknione. Może to miał być ten moment? Nie miała pojęcia, bo przecież to też mógł być chwilowy przebłysk, który niczego ze sobą nie przyniesie. Wymienili już ze sobą tyle argumentów podczas tych kilku dni, że powoli zaczynało jej brakować kolejnych. Nadal jednak kręcili się w kółko i nie potrafili do końca określić. To było wyczerpujące, przecież ileż można było oszukiwać samych siebie? Pilnować się na każdym kroku, udawać, że tym razem miało być inaczej. To nie mogło się udać, a przy okazji przynosiło im kolejne zranienia. Już dawno powinni tego zaprzestać.

- Oczywiście, że będę nazywać to jak chcę, ja zawsze przecież robię to na co mam ochotę. - Nie potrzebowała do tego jego pozwolenia i zamierzała to podkreślić w tej chwili, jakby nie daj Morgano o tym zapomniał. Uwielbiała wspominać o tym, jaka to była niezależna i że zawsze mogła pozwolić sobie dokładnie na to co chciała. Cóż, nie do końca było to prawdą, bo w tym przypadku Roise i jego postawa ją nieco ograniczali, ale chyba właśnie zaczął się uginać ku jej wersji. Przynajmniej tak jej się wydawało przez ten jego chwilowy wybuch. Najwyraźniej nie zamierzał zaakceptować tego, że ktoś mógłby pojawić się w jego kuchni, to dobrze, może w końcu zaczął otwierać oczy. Czekała na ten moment.

- Ty to powiedziałeś. - Wcale tak nie uważała, jasne dobre chęci miały znaczenie, ale liczyły się przede wszystkim czyny, miała świadomość, że te nie do końca ułożyły się tak, jak powinny. Nie chciała, żeby się o to złościł, wiedziała, że powinna postąpić inaczej, ale nie zrobiła tego do końca naumyślnie. Nie musiał teraz z niej drwić. W końcu dotarło do niej, że nie powinna tak zrobić.

- Tak, każdy podejmuje swoje decyzje, to jasne. - Bo przecież nie było już ich? Prawda. Nie mieli najwyraźniej co do tego żadnych wątpliwości. Tyle, że ciągle pojawiały się wspólne plany, wspólne problemy. O co właściwie im chodziło? Trudno jej było to stwierdzić. Znowu zaczęła się miotać i gubić i nie wiedziała na czym właściwie stoją. To, co się między nimi działo było kurewsko mylące, niby próbowali się trzymać tej swojej przyjacielskiej wersji, ale to nie działało, nie miało racji bytu, zaskakujące...

- Nadal nie uważam, żeby któreś z nas było problemem, to Ty twierdzisz inaczej. - Znowu wracali do punktu wyjścia. Nie wydawało jej się, aby to było potrzebne, powinni mieć to już za sobą. Nie wracać do tego, bo przecież to nie miało żadnego sensu.

Nie chciała nikogo z nich obwiniać za tę sytuację, w której się znajdowali. Zdaniem Yaxleyówny każde z nich na pewnym etapie mogło postąpić inaczej. Nie było sensu aktualnie skupiać się na tym, co i kiedy poszło nie tak, co doprowadziło ich do tego. Nie mogli cofnąć czasu, za to mieli wpływ na to, co dopiero się wydarzy, co było przed nimi, na tym przede wszystkim powinni się skupić.

Tak, nie mieli póki co do tego jasności, chociaż chyba coraz bardziej skłaniali się ku temu, aby wybrać jedną stronę, tyle, czy znowu było to chwilowe, miało minąć, czy w końcu faktycznie uda im się wytrwać w tym, co postanowili. Nie miała pojęcia, nie chciała wiedzieć, jeszcze nie teraz. Chwilowo najwyraźniej mieli zamiar po raz kolejny wybrać to najbardziej właściwe rozwiązanie. W głębi duszy liczyła na to, że ta decyzja faktycznie okaże się być tym, na co zdecydują się na dłuższą metę. Nie mogli przecież z siebie rezygnować, nie kiedy ustalali plan na kolejne kilka dni, może tygodni? Wiedzieli, jak to się skończy, to było nieuniknione, czas najwyższy chyba się z tym pogodzić.

- Mhm. - Nie mogli zachowywać się w ten sposób, tak, co do tego również byli zgodni. To w ogóle nie powinno mieć miejsca, bo ranili przy tym siebie nawzajem, a przecież nie chcieli tego robić, zależało im na sobie. Powinni więc przestać to robić, w końcu sięgnąć po tę jedyną, właściwą, ostateczną wersję, w której będą stali po jednej stronie, w której będą pragnęli tego samego. To chyba właśnie się działo. Rychło w czas, chociaż lepiej później niż wcale.

Potrzebowała znaleźć się w jego ramionach, poczuć smak ust mężczyzny, wtedy dopiero poczuła, że wszystko jest na swoim miejscu, że znowu znaleźli się w domu, tak niewiele jej było trzeba do szczęścia, chociaż może wiele. Nie zamierzała już więcej odpuszczać, nie kiedy wiedziała, że może jej się udać osiągnąć cel.

Nie musieli się nigdzie spieszyć, mieli w końcu cały dzień przed sobą, faktycznie powinni odpocząć, bo przecież nie przespali poprzedniej nocy, mogli sobie jeszcze jednak dać chwilę, odpoczynek im przecież nie ucieknie, tak samo jak prysznic.

- Sypialnia. - Odpowiedziała dosyć szybko, dawno go w niej nie było i nie miała nic przeciwko temu, aby właśnie się w niej znalazł. Najwyraźniej kanapa ponownie miała zostać odrzucona, nigdy więcej nie będą jej potrzebowali, chociaż czy mogła być tego stuprocentowo pewna? Tutaj każda wspólna chwila przynosiła coś zupełnie innego. Nie było to jednak teraz istotne, skoro już ustalili wspólną decyzję, to zamierzała go zabrać do swojej sypialni, właśnie w tej chwili.


Koniec sesji
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek: 1 gości
Podsumowanie aktywności: Geraldine Yaxley (6050), Ambroise Greengrass (8188)


Strony (2): « Wstecz 1 2


  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa