Tyle tylko, że to nie był on. On nie postępował w ten sposób. Nie chciał tego robić. Od samego początku bezwiednie przyjmował zupełnie inną narrację. Nie tą. Nie taką, w której byłby całkowicie obojętny wobec wszystkiego, co ich dotyczyło. Nie potrafił tego robić. Nie umiał udawać niewzruszenia. Nagromadzone emocje biły od niego zarówno latem, jak i za każdym razem, gdy mieli nieliczne okazje stanąć twarzą w twarz po rozstaniu.
Przez ostatnie półtora roku wcale nie zachowywał się jak człowiek obojętny. Teraz, gdy padło między nimi coś na kształt wyjaśnień, tym bardziej nie próbował tego zrobić. To, że nie chciał wiedzieć nie oznaczało, że zamierzał być zupełnie obojętny. Musiała zdawać sobie z tego sprawę. Te dwa fakty wcale nie były ze sobą bezpośrednio połączone.
- Nie zgrywaj głupiej - wymamrotał w końcu, odwracając wzrok na tak długie minuty jak tylko ostentacyjnie mógł to zrobić.
Powinien się cieszyć z tego, co padło z jej ust? Tyle tylko, że czemu brzmiało mu to tak ironicznie? Wcale nie napawało go to satysfakcją. Jasne, to było jego miejsce, ale co z tego, skoro nie miał go zająć? A harmonia nie lubiła pustki.
- Wyśmienicie, bo to moje miejsce - odburknął, nie zdając sobie sprawy z tego, że w tym momencie niewiele mu brakowało do brzmienia jak obrażony dzieciak powtarzający po niej słowa tylko po to, żeby podkreślić swoją pozycję.
Jego miejsce, tak? Jego rola, jego mieszkanie, jego dom, jego przyszłość. Jego dziewczyna. Jego stracone szanse, zrujnowane plany, niespełnione marzenia. Jego prywatne piekło na ziemi. Jego i jej, bo przecież byli w tym razem. Należeli do siebie nawzajem. Robili sobie te wszystkie paskudne rzeczy, stosowali coraz niższe zagrywki, żeby się ranić.
Sami to wszystko utrudniali. Nie mogąc być ze sobą w ten właściwy sposób, ale też nie potrafiąc odpuścić. Dać sobie odejść. Faktycznie pozwolić komuś na to wszystko, czego nie mogli mieć ze sobą. Zamiast tego macerowali się w swoim własnym bagnie. Z kłótni na kłótnię coraz głębszym.
- Podziękujmy za to naszym wyśmienitym talentom - rzucił ostrzej niż planował, kolejny raz nie widząc absurdu sytuacyjnego, który kiedyś już dawno by do niego dotarł.
W innym czasie, w innym życiu pewnie przystopowałby już wieki temu. Dostrzegłby komizm sytuacyjny. Rzucanie swoją własną własnością, syczenie i furczenie jak nastroszony kocur, zachowywanie się zupełnie nielogicznie, niezgodnie z tym, do czego oboje powinni dążyć i zmierzać. A teraz jeszcze te teksty, które padały z jego ust.
Jasne, nigdy kurwa nie byli utalentowani, jeśli chodzi o słowa. Nie mieli zdolności krasomówczych. Nie potrzebowali ich mieć, żeby dusić spory w zarodku. Wyjaśniać je na dużo wcześniejszym etapie, nie pozwalając sobie na aż taką eskalację konfliktu. Tym bardziej, że przecież się kochali. W dalszym ciągu darzyli się tymi wszystkimi uczuciami. Nie byli sobie obcy czy obojętni. Wręcz przeciwnie.
Tyle tylko, że teraz to bolało. Tyle tylko, że nie umieli powiedzieć pas, zrobić kilka kroków wstecz, wciągnąć powietrze w płuca, zdystansować się od emocji i wspólnie podejść do problemu. Rozmawiać, wyjaśniać. Mieli tego namiastkę wtedy w gabinecie w szpitalu, kolejny raz doszczętnie niszcząc to na dachu.
A teraz doszła do tego wizualna oprawa. Dopiero w tej chwili tak naprawdę się na tym złapał, mierząc wzrokiem szczątki doniczek, jakby wcześniej w ogóle nie zwracał na nie uwagi. Zaskoczyły go. On się zaskoczył, mrugając parokrotnie na widok ziemi na swoim bucie. Dopiero teraz czując spięte ramiona, napięcie w karku, ból szczęki.
Biorąc oddech, potem kolejny.
- Nie zamierzałem - mimo wszystko, pomimo wydźwięku tych słów, w dalszym ciągu bardziej burknął niż powiedział w kierunku Geraldine.
On też nie zamierzał. Nie planował tego mówić. Nie chciał tego robić. To wszystko za bardzo go rozkładało. Robiło mu kisiel z mózgu. Próbował nie dać się ponieść nerwom i przegrywał dosłownie za każdym razem. Znów i znów.
- Nie możesz wybierać, kiedy bierzesz odpowiedzialność a kiedy ją zrzucasz - odbił, tym razem już na ciężkim wydechu.
Nerwowo, ale bez cedzenia słów. I może nie do końca wyłącznie do niej, nie tylko w stosunku do Riny kierował te słowa. Szczególnie, że miała rację w tym, co chwilę później opuściło jej usta. Znów trafili do punktu wyjścia. Zapędzali się tak daleko, żeby i tak trafić do tej samej konkluzji. Nie mieli zgodności.
- Zabawne, bo ja już nie wiem, którą narrację ty przyjmujesz, wiesz? Ja przynajmniej próbuję być stały - dolewał oliwy do ognia, tak.
Jednocześnie próbował wygasić konflikt i wypowiadał te wszystkie słowa. Ponownie wpychał palce w rany, drapał i gryzł, nawet jeśli fizycznie zaczął sprawiać wrażenie kogoś, kto odpuszcza. Kto mówi, kontynuuje, ale sam nie do końca wierzy we własne słowa. Nie miał gniewnego wyrazu twarzy. Zupełnie nie. Już nie. Nie ciskał gromami z oczu. Był zmęczony. Zrezygnowany. Przybity.
Wreszcie robiąc długi krok nad doniczkami. Wcześniej gasząc papierosa o zewnętrzny papapet i zamykając okno. Bez słowa wracając bliżej blatu. Tak, żeby stanąć twarzą w twarz z dziewczyną, przymykając powieki na sekundę czy dwie i dopiero wtedy (wraz z ponownym otwarciem oczu) zabierając głos.
- Czyli przynajmniej tu mamy jasność - marna pociecha, naprawdę marna. - Nie możemy wracać do tego, co było i już się nie sprawdziło. Możemy tylko iść - dalej?
Zabawne, bo obecnie zamiast tego kręcili się w miejscu, dając sobie kolejne sprzeczne komunikaty. Chcąc, ale nie mogąc. Potrafiąc, bo przecież już kiedyś było dobrze, ale jednocześnie nie umiejąc. Kotłując się w tym wszystkim. Zadając sobie niechciane ciosy, gdy prawda była jedna.
- Ja też chcę zostać - odmruknął dużo bardziej zgaszonym głosem, tym razem doszczętnie pozbawionym wcześniejszej zaczepnej nuty.
Zamiast tego mówił równie cicho, co Geraldine. Niemalże tym samym tonem. Znacznie bardziej ugodowo, łagodniej, ale też dużo bardziej ostrożnie. To było coś zupełnie nowego. Obcy element raz za razem wkradający się w ich rozmowy, gdy zdenerwowanie przestawało grać pierwsze skrzypce.
Kiedyś tego nie było. W teorii ich kłótnie w dalszym ciągu wyglądały podobnie. Nadal nie unosili na siebie głosu, wciąż nie wchodzili w znacznie bardziej głośne, krzykliwe tony. Tyle tylko, że w tym wszystkim i tak zaczęła pojawiać się ta cała inna nuta. Żarliwość pojawiała się dosłownie znikąd tylko po to, żeby gwałtownie wygasnąć, pozostawiając po sobie zimne popioły.
Kiedyś nie byłoby w ten sposób. W tym momencie nie staliby naprzeciw siebie, nie wykonując żadnego gwałtownego kroku. Nie pilnowaliby się podświadomie, żeby nie przekroczyć żadnych niepisanych granic. Już dawno by ją do siebie przyciągnął, dawno zamknąłby jej usta gwałtownym, zaczepnym pocałunkiem. Dawno temu znaleźliby się w zupełnie innych okolicznościach. Korzystając z blatu stołu, zatracając się w coraz głębszych pocałunkach. Z nogami oplecionymi wokół jego pasa, z wargami na jej szyi. Tarmosząc włosy, wplatając w nie palce, od czasu do czasu wypluwając kosmyk z ust. Gniotąc ubrania, miętoląc je w chaotycznych zmierzaniach do tego, by i tak nie stanowiły już nic istotnego. Ot, zbędny element rzucony na podłogę.
Nie byłoby mowy o kolejnej próbie zmrużenia oka na kanapie. O samotnym prysznicu i konieczności brania ze sobą zapasowej pościeli do salonu albo którejś wolnej sypialni. Nie byli przyjaciółmi. Nie mieli nimi być. Ich rola dawno została określona.
Znali scenariusz. Sami go napisali. Tyle tylko, że kontynuacja nie wyglądała już w ten sam sposób. Nie była właściwa. Była wymuszona, przesadnie zachowawcza, zupełnie nie pasowała do tego, kim powinni być. Zarówno dla siebie nawzajem, jak i z osobna.
A kolejny raz stanęli w ten sposób. Spojrzenie łapiące spojrzenie, ręka nie chwytająca ręki. Opuszczona luźno wzdłuż ciała. Choć czy aby na pewno? Złapał się na zaciskaniu dłoni na materiale spodni, wbijaniu palców w materiał i we własną skórę. Na przyspieszonym oddechu i myślach wciąż skupionych wokół tego, co powinno być.
- Nie jako przyjaciel. Nie chcę być twoim przyjacielem - dodał w końcu na półwydechu, świdrując wzrokiem twarz dziewczyny.
Jednoznacznie. Bez krzty wątpliwości, co miał przy tym na myśli. Obcym też nie chciał być.
Stałość w narracji, tak?
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down