Rozliczono - Ambroise Greengrass - osiągnięcie Badacz Tajemnic II
Ironia, bo jak do tej pory, Roise nie dostrzegł jeszcze ani jednego członka organów interwencyjnych. Nie widział nikogo, kto próbowałby opanować ten cały chaos. Ministerstwo, jeśli w ogóle pojawiło się na miejscu, nie panowało nad sytuacją. Zresztą niespecjalnie go to dziwiło. Rząd był bezsilny w przypadku dużo mniejszych kryzysów a ten tutaj?
To był najprawdziwszy kataklizm. Fala ognia niosła się przez Londyn. Płomienie pochłaniały kolejne ciasno upchnięte kamienice. Pożerały ławki, parasole ogródków piwnych, wszelkie nasadzenia roślin. Wszystko, co tylko mogło zapłonąć prędzej niż później stawało się pożywką dla niepowstrzymanego żywiołu.
Było duszno i gorąco. Żar ogarniał coraz bardziej spocone i zdyszane ciała. Wraz z Geraldine nieustannie posuwali się do przodu. Parli przed siebie w kierunku przejścia, w którym Ambroise miał nadzieję nie napotkać tak skondensowanego mrowia ludzi. W stronę drogi, która raczej nie była zbyt powszechnie znana ani tym bardziej wykorzystywana, bo prowadziła przez naprawdę parszywe rejony.
To było przejście, które już z daleka wyglądało, jakby mogło zakończyć życie nieopatrznego przechodnia. Ciemne, nawet mimo łuny ognia bijącej od podpalonych budynków. Ciasne i wąskie, ale nie na tyle, żeby Greengrassowi wydawało się teraz grożące znalezieniem się w potrzasku.
Mieli co najmniej kilka opcji awaryjnych prowadzących przez łatwe do wyłamania lub obecnie wręcz otwarte drzwi prowadzące na zaplecza budynków. W razie potrzeby mogli spróbować z nich skorzystać. Jeszcze raz uniknąć wszechobecnego żywiołu. Tak jak zrobili to wtedy, gdy zawalił się tamten taras.
Próbował o tym nie myśleć. Wyprzeć te obrazy z pamięci, choć miał wrażenie, że na dobre odcisnęły swoje piętno na jego umyśle. Miały być jednymi z gorszych wspomnień tej nocy. Choć może nie? Nie wiedział, co jeszcze szykował dla nich los.
Zdawał sobie sprawę z tego, że to był dopiero początek kryzysu. Być może na chwilę opuścili domniemane epicentrum wydarzeń, ale czy tak naprawdę to zrobili? Nie wiedział, skąd ogień pojawił się na ulicy. Dlaczego tak szybko zaczął trawić okoliczne budynki. Gdzie w rzeczywistości zaczęło się to piekło i co je wywołało. Mógł się wyłącznie domyślać.
Jednakże nie miał czasu, by snuć przypuszczenia i analizować to, co nie było konieczne w celu ucieczki przed żywiołem. Dojścia do kamienicy, znalezienia Astarotha, później działania dalej. Mieli jasne założenia. Pozostawało im usilnie próbować je wykonać. Musieli dojść do budynku, który opuścili zaledwie kilka godzin wcześniej w naprawdę doskonałych nastrojach.
Nigdy nie przypuszczałby, że sytuacja tak bardzo wymknie się spod kontroli. Nie był przygotowany na taki obrót spraw. Zresztą. Kto byłby gotowy na coś takiego?
Dla niego samego oznaczało to tyle, że nie miał na sobie swoich zwyczajnych ubrań, które przywdziewał poruszając się po tej okolicy. W eleganckich wyjściowych butach znacznie trudniej było kontrolować ustawienie stopy. Nie reagować, gdy następowało się na deskę. Zazwyczaj nic by sobie nie robił z odłamków szkła na ziemi czy ostrych gwoździ. Strzykawek leżących na brudnym bruku. Wielu innych przedmiotów teraz kryjących się w dymie i mroku zasnuwających obskurną boczną uliczkę.
Właściwie to trudno byłoby to nawet nazwać ulicą. Było to przejście między budynkami. Wypełnione koszami na śmieci. Ciemne i odstręczające. Pełne dodatkowych odnóg. Zaułków. Ciasnych przestrzeni. Na ziemi mogło znajdować się wszystko a on brnął do przodu w tych cholernych butach przed kostkę, długim eleganckim płaszczu czepiającym się wszystkiego dookoła. Niemal na oślep, zupełnie na czuja, bazując na doświadczeniu i na orientacji w terenie. W końcu to nie był pierwszy raz, gdy krążył tu w zupełnych ciemnościach. Teraz byłoby nawet jaśniej niż zazwyczaj.
Gdyby nie dym. Duszący i gęsty. Wdzierający się w usta i do nosa. Szczypiący w oczy. Sprawiający, że Roise raz za razem zanosił się kaszlem, w dalszym ciągu nie mając możliwość podniesienia kołnierza golfu. Potrzebował puścić dziewczynę, aby to zrobić. Na ten moment nie mógł sobie na to pozwolić.
Niebo zasnuwały czarne chmury, z których sypał się duszący popiół wdzierający się wszędzie, nawet za kołnierz płaszcza. Mieli go we włosach, na czubkach butów, na ramionach. Wdychając kolejne opary, zdawał sobie sprawę z powagi sytuacji.
To nie mogło być nic dobrego. Skutki miały być co najmniej długofalowe. Być może nawet tragiczne dla części słabszych fizycznie osób. Pył i sadza oblepiały płuca. Dym sam w sobie także przyczyniał się do pogorszenia stanu zdrowia. A nikt tak naprawdę nie wiedział, czym było to, co spadało z nieba. Mogło być to znacznie bardziej trujące niż ktokolwiek śmiał zakładać. Tego dopiero mieli się dowiedzieć.
Na ten moment liczyło się znalezienie drogi. Przejście dalej. Przetrwanie, przeżycie. Oni. Ich ludzie, którzy także znajdowali się gdzieś w tym całym chaosie. To było najważniejsze. O dalszą przyszłość mieli martwić się później. O ile jakakolwiek nadejdzie.
W końcu musiał przystanąć. Potrzebował zatrzymać się na ułamek sekundy, gdy kaszel zbyt mocno wstrząsnął jego ciałem. Było mu gorąco, ubrania lepiły się do skóry, ale odsłonięte miejsca piekły znacznie gorzej. Nie było dobrej opcji. Nie mógł zrzucić z siebie nawet części warstw, bo straciłby tę złudną odsłonę od ognia.
Już i tak miał wrażenie, że poparzył się w momencie, w którym kawał drewna spadł na bruk tuż obok niego. Mimo to obecnie nie próbował oceniać własnego stanu. Potrzebował wyłącznie zatrzymać się na ułamek sekundy, zaczerpnąć płytki oddech i podnieść kołnierz, wreszcie osłaniając sobie twarz. Zrobił to jedną ręką, drugą w dalszym ciągu trzymając na ciele Geraldine.
Na moment znaleźli się sami. Nikt nie towarzyszył im w tym miejscu. Echo wrzasków odbijało się od ścian, ale docierało z głównych ulic. Tu było tak cicho jak tylko mogło być. Ale czy aby na pewno?
- Dajesz radę? Nic ci nie jest? Możemy iść? - Wyrzucił z siebie niemal na jednym wydechu. - Kocham cię. Wiesz, że cię kocham. Wyjdziemy stąd - dodał bardziej nerwowo niż planował, w dalszym ciągu brzmiąc jak ktoś w znacznie większym szoku niż mógłby się po sobie spodziewać.
Zazwyczaj nie reagował w ten sposób. Podczas kryzysu na marszu charłaków był znacznie bardziej opanowany. Tak samo wtedy w Dolinie i w wielu innych sytuacjach. Tyle tylko, że tamten taras, ci ludzie, to wszystko wyglądało jak koszmar na jawie. Jeden z tych, które ostatnio miewał zatrważająco często. Tyle tylko, że zamiast przejmującego chłodu panowało tu przeraźliwe gorąco.
- Odbijamy jeszcze raz w lewo. Potem w prawo i z powrotem na Horyzontalną - rzucił, starając się zachować zimną krew. - Będziemy mniej więcej przy domu, ale po drugiej stronie ulicy - czekało ich przepychanie się przez tłum.
Co dalej? Jeszcze nie myślał. Zamiast tego machnął głową. Mogli ruszać dalej.
Korzystam z przewagi Leczenie (III) - spekulacje odnośnie pyłu i dymu, świadomość konieczności zasłaniania ust i nosa, poprzednie doświadczenia w sytuacjach kryzysu medycznego.
Korzystam ze statystyki AF (III) - przepychanie się, brnięcie do przodu, kondycja fizyczna do dalszej drogi.
Korzystam z przewagi Znajomość półświatka (II) - przy okazji bytowania w tym gronie, znam mniej uczęszczane skróty, próbuję się przez nie przebić, umknąć na chwilę głównemu tłumowi, potem wrócić na drogę.
Korzystam z zawady Tafefobia - strach przed byciem pogrzebanym żywcem (0) - w dalszym ciągu jestem w szoku, mniej panuję nad sobą po sytuacji z zawalonym tarasem, który pogrzebał ludzi.
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down