• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Scena główna Aleja horyzontalna v
« Wstecz 1 2 3 4 5 … 10 Dalej »
[08.09.1972] We fight fire with silence and pray somebody hears || Roise & Geraldine

[08.09.1972] We fight fire with silence and pray somebody hears || Roise & Geraldine
Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#1
24.03.2025, 15:37  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 13.09.2025, 22:51 przez Król Likaon.)  
adnotacja moderatora
Rozliczono - Geraldine Yaxley - osiągnięcie Badacz Tajemnic III
Rozliczono - Ambroise Greengrass - osiągnięcie Badacz Tajemnic II

08.09.1972 zmierzch, pomiędzy Horyzontalną a Nokturnem, boczne alejki
Pierwsza z uliczek, na której się znaleźli nie wyglądała jeszcze zupełnie najgorzej. Była przepełniona ludźmi, ale nie tak zatłoczona jak główna droga. Zdecydowanie mniej osób instynktownie odbiło w tę stronę. Poniekąd miał rację. Większość ludzi odruchowo gnała w kierunku Pokątnej, głównego placu, Banku Gringotta czy przejścia gmachu Ministerstwa licząc na to, że znajdzie schronienie pod ochroną systemu.
Ironia, bo jak do tej pory, Roise nie dostrzegł jeszcze ani jednego członka organów interwencyjnych. Nie widział nikogo, kto próbowałby opanować ten cały chaos. Ministerstwo, jeśli w ogóle pojawiło się na miejscu, nie panowało nad sytuacją. Zresztą niespecjalnie go to dziwiło. Rząd był bezsilny w przypadku dużo mniejszych kryzysów a ten tutaj?
To był najprawdziwszy kataklizm. Fala ognia niosła się przez Londyn. Płomienie pochłaniały kolejne ciasno upchnięte kamienice. Pożerały ławki, parasole ogródków piwnych, wszelkie nasadzenia roślin. Wszystko, co tylko mogło zapłonąć prędzej niż później stawało się pożywką dla niepowstrzymanego żywiołu.
Było duszno i gorąco. Żar ogarniał coraz bardziej spocone i zdyszane ciała. Wraz z Geraldine nieustannie posuwali się do przodu. Parli przed siebie w kierunku przejścia, w którym Ambroise miał nadzieję nie napotkać tak skondensowanego mrowia ludzi. W stronę drogi, która raczej nie była zbyt powszechnie znana ani tym bardziej wykorzystywana, bo prowadziła przez naprawdę parszywe rejony.
To było przejście, które już z daleka wyglądało, jakby mogło zakończyć życie nieopatrznego przechodnia. Ciemne, nawet mimo łuny ognia bijącej od podpalonych budynków. Ciasne i wąskie, ale nie na tyle, żeby Greengrassowi wydawało się teraz grożące znalezieniem się w potrzasku.
Mieli co najmniej kilka opcji awaryjnych prowadzących przez łatwe do wyłamania lub obecnie wręcz otwarte drzwi prowadzące na zaplecza budynków. W razie potrzeby mogli spróbować z nich skorzystać. Jeszcze raz uniknąć wszechobecnego żywiołu. Tak jak zrobili to wtedy, gdy zawalił się tamten taras.
Próbował o tym nie myśleć. Wyprzeć te obrazy z pamięci, choć miał wrażenie, że na dobre odcisnęły swoje piętno na jego umyśle. Miały być jednymi z gorszych wspomnień tej nocy. Choć może nie? Nie wiedział, co jeszcze szykował dla nich los.
Zdawał sobie sprawę z tego, że to był dopiero początek kryzysu. Być może na chwilę opuścili domniemane epicentrum wydarzeń, ale czy tak naprawdę to zrobili? Nie wiedział, skąd ogień pojawił się na ulicy. Dlaczego tak szybko zaczął trawić okoliczne budynki. Gdzie w rzeczywistości zaczęło się to piekło i co je wywołało. Mógł się wyłącznie domyślać.
Jednakże nie miał czasu, by snuć przypuszczenia i analizować to, co nie było konieczne w celu ucieczki przed żywiołem. Dojścia do kamienicy, znalezienia Astarotha, później działania dalej. Mieli jasne założenia. Pozostawało im usilnie próbować je wykonać. Musieli dojść do budynku, który opuścili zaledwie kilka godzin wcześniej w naprawdę doskonałych nastrojach.
Nigdy nie przypuszczałby, że sytuacja tak bardzo wymknie się spod kontroli. Nie był przygotowany na taki obrót spraw. Zresztą. Kto byłby gotowy na coś takiego?
Dla niego samego oznaczało to tyle, że nie miał na sobie swoich zwyczajnych ubrań, które przywdziewał poruszając się po tej okolicy. W eleganckich wyjściowych butach znacznie trudniej było kontrolować ustawienie stopy. Nie reagować, gdy następowało się na deskę. Zazwyczaj nic by sobie nie robił z odłamków szkła na ziemi czy ostrych gwoździ. Strzykawek leżących na brudnym bruku. Wielu innych przedmiotów teraz kryjących się w dymie i mroku zasnuwających obskurną boczną uliczkę.
Właściwie to trudno byłoby to nawet nazwać ulicą. Było to przejście między budynkami. Wypełnione koszami na śmieci. Ciemne i odstręczające. Pełne dodatkowych odnóg. Zaułków. Ciasnych przestrzeni. Na ziemi mogło znajdować się wszystko a on brnął do przodu w tych cholernych butach przed kostkę, długim eleganckim płaszczu czepiającym się wszystkiego dookoła. Niemal na oślep, zupełnie na czuja, bazując na doświadczeniu i na orientacji w terenie. W końcu to nie był pierwszy raz, gdy krążył tu w zupełnych ciemnościach. Teraz byłoby nawet jaśniej niż zazwyczaj.
Gdyby nie dym. Duszący i gęsty. Wdzierający się w usta i do nosa. Szczypiący w oczy. Sprawiający, że Roise raz za razem zanosił się kaszlem, w dalszym ciągu nie mając możliwość podniesienia kołnierza golfu. Potrzebował puścić dziewczynę, aby to zrobić. Na ten moment nie mógł sobie na to pozwolić.
Niebo zasnuwały czarne chmury, z których sypał się duszący popiół wdzierający się wszędzie, nawet za kołnierz płaszcza. Mieli go we włosach, na czubkach butów, na ramionach. Wdychając kolejne opary, zdawał sobie sprawę z powagi sytuacji.
To nie mogło być nic dobrego. Skutki miały być co najmniej długofalowe. Być może nawet tragiczne dla części słabszych fizycznie osób. Pył i sadza oblepiały płuca. Dym sam w sobie także przyczyniał się do pogorszenia stanu zdrowia. A nikt tak naprawdę nie wiedział, czym było to, co spadało z nieba. Mogło być to znacznie bardziej trujące niż ktokolwiek śmiał zakładać. Tego dopiero mieli się dowiedzieć.
Na ten moment liczyło się znalezienie drogi. Przejście dalej. Przetrwanie, przeżycie. Oni. Ich ludzie, którzy także znajdowali się gdzieś w tym całym chaosie. To było najważniejsze. O dalszą przyszłość mieli martwić się później. O ile jakakolwiek nadejdzie.
W końcu musiał przystanąć. Potrzebował zatrzymać się na ułamek sekundy, gdy kaszel zbyt mocno wstrząsnął jego ciałem. Było mu gorąco, ubrania lepiły się do skóry, ale odsłonięte miejsca piekły znacznie gorzej. Nie było dobrej opcji. Nie mógł zrzucić z siebie nawet części warstw, bo straciłby tę złudną odsłonę od ognia.
Już i tak miał wrażenie, że poparzył się w momencie, w którym kawał drewna spadł na bruk tuż obok niego. Mimo to obecnie nie próbował oceniać własnego stanu. Potrzebował wyłącznie zatrzymać się na ułamek sekundy, zaczerpnąć płytki oddech i podnieść kołnierz, wreszcie osłaniając sobie twarz. Zrobił to jedną ręką, drugą w dalszym ciągu trzymając na ciele Geraldine.
Na moment znaleźli się sami. Nikt nie towarzyszył im w tym miejscu. Echo wrzasków odbijało się od ścian, ale docierało z głównych ulic. Tu było tak cicho jak tylko mogło być. Ale czy aby na pewno?
- Dajesz radę? Nic ci nie jest? Możemy iść? - Wyrzucił z siebie niemal na jednym wydechu. - Kocham cię. Wiesz, że cię kocham. Wyjdziemy stąd - dodał bardziej nerwowo niż planował, w dalszym ciągu brzmiąc jak ktoś w znacznie większym szoku niż mógłby się po sobie spodziewać.
Zazwyczaj nie reagował w ten sposób. Podczas kryzysu na marszu charłaków był znacznie bardziej opanowany. Tak samo wtedy w Dolinie i w wielu innych sytuacjach. Tyle tylko, że tamten taras, ci ludzie, to wszystko wyglądało jak koszmar na jawie. Jeden z tych, które ostatnio miewał zatrważająco często. Tyle tylko, że zamiast przejmującego chłodu panowało tu przeraźliwe gorąco.
- Odbijamy jeszcze raz w lewo. Potem w prawo i z powrotem na Horyzontalną - rzucił, starając się zachować zimną krew. - Będziemy mniej więcej przy domu, ale po drugiej stronie ulicy - czekało ich przepychanie się przez tłum.
Co dalej? Jeszcze nie myślał. Zamiast tego machnął głową. Mogli ruszać dalej.

Korzystam z przewagi Leczenie (III) - spekulacje odnośnie pyłu i dymu, świadomość konieczności zasłaniania ust i nosa, poprzednie doświadczenia w sytuacjach kryzysu medycznego.

Korzystam ze statystyki AF (III) - przepychanie się, brnięcie do przodu, kondycja fizyczna do dalszej drogi.

Korzystam z przewagi Znajomość półświatka (II) - przy okazji bytowania w tym gronie, znam mniej uczęszczane skróty, próbuję się przez nie przebić, umknąć na chwilę głównemu tłumowi, potem wrócić na drogę.

Korzystam z zawady Tafefobia - strach przed byciem pogrzebanym żywcem (0) - w dalszym ciągu jestem w szoku, mniej panuję nad sobą po sytuacji z zawalonym tarasem, który pogrzebał ludzi.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#2
24.03.2025, 23:30  ✶  

Udało im się uciec z Alei Horyzontalnej. Przedrzeć się przez tłum. Znaleźć w nieco węższej uliczce, mimo to również trochę mniej zatłoczonej. Większość osób przemykała ku tym głównym ulicom chcąc kierować się ku miejscom, które mogły wydawać się bezpieczne. Yaxleyówna uniosła głowę w górę, kiedy się w niej znaleźli, żeby zobaczyć, jak tutaj wyglądają budynki. Nie, żeby spodziewała się cudów, chociaż może trochę? Nic z tego. Płomienie pożerały Londyn również od tej strony, popiół nadal sypał się z nieba, a dym unosił się nad ziemią. Nic się nie zmieniło. Pewnie szybko się nie zmieni. Ogień powoli zaczynał chłonąć cały Londyn.

Wokół panował chaos, nie było nigdzie widać pracowników Ministerstwa, którzy zamierzali pomóc jakoś go opanować. Cały ten dramat ledwie chwilę wcześniej się rozpoczął, właściwie to nie miała pojęcia ile minęło od tego, kiedy te gęste chmury pojawiły się na niebie i zaczął się sypiać z niego popiół. Trudno jej było to określić. Wszystko działo się bardzo szybko, a z drugiej strony powoli, czuła dziwne zawieszenie w czasie i przestrzeni. Nigdy jeszcze nie spotkało jej coś takiego, nie znalazła się w centrum podobnych wydarzeń. To było dla niej zupełnie nowe.

Robiło się gorąco, nie dało się zbyt długo ignorować ciepła, które pochodziło od ognia, który pochłaniał okoliczne budynki. Yaxleyówna przetarła dłonią czoło, czuła, że zaczęły jej się zbierać na nim drobne kropelki potu. Szal, którym miała okrytą twarz nie pomagał, również przynosił ciepło, które teraz nie było mile widziane, ale miała świadomość, że miał jej pomóc. Miał osłonić jej nos i usta przed dymem, którego i tak zdążyła się dość sporo nawdychać, czuła jego ciężar na płucach.

Na szczęście nie była tutaj sama. Miała przy sobie Roisa, co jeszcze tego ranka, wcale nie mogło być takie oczywiste. Sporo się zmieniło. Wiele się wydarzyło w ciągu tych kilku godzin, mimo to, ten dzień nie przestał ich nadal zaskakiwać, szkoda, że teraz w ten nieco gorszy sposób. Cóż, powinni do tego przywyknąć, było zbyt pięknie, by mogło to trwać zbyt długo, los dosyć szybko postanowił im przypomnieć o tym, że życie wcale nie było takie kolorowe.

Yaxleyówna miała w pamięci widok tego zapadającego się tarasu i ludzi, których tam widziała, jednak chyba nie przejęła się tym, aż tak bardzo. Musieli przywyknąć do widoku ofiar, spodziewać się najgorszego, bo nie zapowiadało się na to, aby z upływającym czasem miało być lepiej. Powinni skupić się  na tym, aby ich nie spotkało coś podobnego, jakoś dostać się do mieszkania, ogarnąć Astarotha i szukać reszty bliskich. Nie mogła rozpaczać nad losem wszystkich niewinnych, bo nie starczyłoby jej na to życia.

W uliczce w której się znaleźli było nieco spokojniej, ale tylko odrobinę. Mogli jednak przystanąć choć na chwilę, zaczerpnąć powietrza? Nie, tego też nie mogli zrobić, bo dym unosił się również i tutaj. Najwyraźniej zaczął pochłaniać cały Londyn, co nie wróżyło niczego dobrego. To nie mogło się stać przypadkowo, takie pożary nie działy się bez większej przyczyny.

Nie do końca wiedziała, gdzie się znajduje. Dym utrudniał jej określenie konkretnego miejsca, w którym aktualnie przebywali. Kamienice wydawały się być do siebie kurewsko podobne, gdy pochłaniał je ogień.

Liczyła na to, że Roise wie co robi, na pewno wiedział, nie pociągnął by ich w te stronę, gdyby nie miał pojęcia, gdzie się znajdują.

Miała ochotę zapalić, ale nie była to chyba na to odpowiednia chwila, nie mieli tyle czasu, żeby mogła sobie pozwolić na tę drobną przyjemność, czy opanowanie nerwów, jak zwał tak zwał. Przez to nieco się irytowała. Nie do końca wiedziała, co powinna zrobić z rękoma, gdyby miała w nich szluga, to mogłaby się nim zająć.

Usłyszała kaszel. To Ambroise, Ambroise wydawał z siebie te dźwięki. Odwróciła się dość nerwowo, bo nie miała pojęcia, czy wszystko z nim w porządku. Co jeśli nawdychał się tego kurestwa? Nie wiedziałaby nawet, w jaki sposób mu pomóc, to było przytłaczające.

Kiedy wydawało jej się, że są sami, odwróciła się w końcu w stronę Roisa. Zmierzyła go wzrokiem, chciała zobaczyć, jak się miewa, czy wszystko z nim w porządku o ile właściwie w sytuacji jak ta mogło być w porządku.

- Nic mi nie jest. - Nie czuła, żeby coś jej dolegało, no, może poza tym, że nieszczególnie mogła oddychać, ale w tej chwili chyba wszystkim to doskwierało. Za to Ambroise wydawał jej się być wyjątkowo zdenerwowany, a on raczej tak nie miewał.

- Wszystko w porządku? - Musiała o to zapytać, bo wyczuwała, że jest zdenerwowany. Nie, żeby sytuacja tego nie powodowała, ale coś jej nie pasowało, nie grało jej to z jego typowym zachowaniem.

- Wiem, że mnie kochasz, ja Ciebie też Roise. - To był jeden z tych momentów, kiedy wypadało obnosić się z najoczywistszymi rzeczami. Świat płonął, musiał wiedzieć, co do niego czuła, chociaż na pewno nie potrzebował tych słów, wiedział, nie zmieniało to jednak faktu, że chciała, żeby wiedział bardziej.

Zacisnęła mocniej swoją dłoń na jego. Musieli stąd spierdalać, tutaj nie było bezpiecznie, wypadało w końcu trafić do domu, zabrać stamtąd Astarotha i ruszyć dalej, szukać wszystkich innych, na których im zależało.

Kiwnęła jeszcze głową, potwierdzając, że dotarły do niej wskazówki. Lewo, prawo. Poradzą sobie, nie mieli innego wyjścia. Ruszyła szybkim tempem przed siebie. Nie mogli tracić czasu.



// uzależnienie
Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#3
25.03.2025, 00:59  ✶  
Naprawdę nie zamierzał pozwalać sobie na zbyt długie postoje. Nie mogli stanąć w jednym miejscu. To oznaczałoby zwiększenie prawdopodobieństwa rychłego wpadnięcia w pułapkę żywiołu. Zetknięcia się z narastającą ścianą ognia albo czymś znacznie gorszym. Poza tym musieli dotrzeć do mieszkania.
Byli razem - to było dla niego najważniejsze. Nie wiedział, jakby postąpił, gdyby było inaczej. Nawet nie próbował o tym myśleć. Tym bardziej, że jeszcze poprzedniej nocy znajdowali się w zupełnie innym miejscu. Byli na skraju rozstania. Możliwość, że teraz próbowałby ją znaleźć pośród tłumu...
...nie chciał snuć tych rozważań. Wystarczyło, że mieli o kogo się martwić. Wystarczyło, że sami w dalszym ciągu nie byli bezpieczni. To, że znaleźli się poza zasięgiem spanikowanego tłumu nic nie znaczyło. Wciąż musieli wrócić na Horyzontalną i przebić się przez mrowie ludzi. Każda minuta coraz bardziej rozmywała ich szanse.
A jednak potrzebował się zatrzymać. Nie był w stanie dłużej powstrzymywać kaszlu. Musiał naciągnąć golf na twarz. Potrzebował też skontrolować sytuację, zadać to jedno pytanie. Wymienić kilka słów.
- Jeśli cokolwiek - zaczął z niepokojem, urywając w połowie zdania i po prostu kręcąc głową.
Powiedziałaby mu, prawda? Oczywiście, że by mu powiedziała. A przynajmniej usiłował tak teraz myśleć, bo w rzeczywistości miał tę podskórną pewność, że chuja a nie by mu powiedziała. Na jego nieszczęście nie mógł teraz ocenić jej faktycznego stanu zdrowia.
W ciemnościach rozświetlanych wyłącznie przez łunę ognia, nie był w stanie dostrzec na tyle wiele, żeby upewnić się co do tego, że fizycznie nic jej nie jest. Psychicznie? Mało kto trzymałby się dobrze. Na mało kim nie wywarłoby to wrażenia.
Patrząc na podstawie poprzednich wspólnych doświadczeń, jego dziewczyna miała przeklętą tendencję do bagatelizowania swojego stanu. Nie mówienia o tym jak w istocie wygląda sytuacja. Ale musiał jej teraz zaufać. Nie mógł interweniować. Potrzebowali wpierw znaleźć się w bezpiecznym miejscu. O ile takie gdziekolwiek jeszcze istniało.
To musiał być wyłącznie Londyn. Może nawet nie cały. Pożar nie mógł pochłonąć wszystkiego. Wystarczyło, aby wydostali się za miasto.
- W porządku - kiwnął głową, powstrzymując kaszel, po czym ponownie otwierając usta, żeby odpowiedzieć na pytanie.
W pierwszej chwili odruchowo zamierzał postąpić tak jak robił to przez wiele miesięcy. Nie dawał po sobie poznać tego, co tkwiło głęboko w nim. Robił dobrą minę do złej gry. Zachowywał pokerową twarz. Poza tym jednym momentem tuż po sytuacji w Kniei oraz tamtą chwilą, gdy zupełnie rozsypał się na podłodze w ogarniętym mrokiem salonie w Piaskownicy, nie uzewnętrzniał się w żaden sposób.
Nawet tamtego lata w siedemdziesiątym pierwszym usiłował jak najszybciej wrócić do sprawiania wrażenia poukładanego. Nieważne, że miał wokół siebie naprawdę bliskich przyjaciół. Nie chciał, nie umiał, nie był w stanie znieść wizji przerzucania na nich swoich najbardziej żałosnych problemów. Tych, które nie dotyczyły bezpośredniego zagrożenia albo czegoś, przy czym można było zainterweniować.
Jego demony, jego widma były jego własnym ciężarem. Nie chciał przerzucać ich na kogokolwiek innego. Zamiast tego wolał być traktowany jak ktoś kto był w stanie bronić innych ludzi. Przyjmować na siebie ich problemy, służyć im pomocą, być kimś, do kogo mogli przyjść ze swoimi własnymi trudnościami.
Oczywiście nie wszyscy. W oczach wielu mógł wypadać na chłodnego. Profesjonalnego, ale na swój sposób lodowatego. Zdystansowanego. Dla nielicznych (takich jak ich kompan z jaskini albo większość ludzi, z którymi robił mniej legalne interesy) mógł być bezwzględnym skurwysynem. Człowiekiem nie przejawiającym zbyt wielu cieplejszych uczuć. Kimś innym.
Najważniejsze, że nie okazywał słabości. Nie pękał w nieodpowiednich momentach. Nie zaczynał mazać się jak małe dziecko. Nie potrzebował, by go przytulać. Nie robił wokół siebie szopki. Mógł sprawiać wrażenie kogoś, kto lubi być traktowany jak pępek świata, natomiast nie zamierzał być słaby. Nie był ofiarą.
Nienawidził czuć się w ten sposób. Nie cierpiał własnej słabości. Ledwo był w stanie znieść ją w samotności, gdy przewracał się z boku na bok targany bezsennością. Wtedy nie było z nim dobrze. W takich momentach raz za razem ulegał temu wszystkiemu, co nie pozwalało mu zmrużyć oka przez długie godziny. Często aż do bladego światła świtu za oknem.
Dusił w sobie tak wiele, że w pewnym momencie zaczęło go to całkowicie przerastać. Niemal skutecznie go to pogrążyło, ale trudno byłoby powiedzieć, że czegokolwiek się po tym nauczył. W dalszym ciągu to robił. Przez ostatnie półtora roku nie miał zupełnie nikogo, przy kim mógłby do końca wyzbyć się masek. Przez dwa lata sam walczył ze swoimi widmami. W tym momencie cholernie ciężko było mu odpowiedzieć na pytanie.
Tym bardziej, że to nie był moment na dbanie o takie rzeczy jak jego własny mental. Nie, gdy musieli jak najszybciej się stąd wynosić. Nie zamierzał dać się ponieść swoim najgorszym myślom. Próbował zachować zimną krew. Rozmowa o tym, co się dzieje byłaby absurdalna. Całkowicie, zupełnie niewłaściwa z perspektywy przetrwania w starciu z siłą żywiołu.
Ale czy to znaczyło, że kolejny raz zamierzał machnąć ręką? Skłamać, stwierdzić, że wszystko jest w porządku? Zdając sobie sprawę z tego, że nie byłoby to łgarstwo, które przyszłoby mu gładko? Z tego, że skoro spytała go o to, musiała widzieć i wiedzieć jak wyglądała rzeczywistość?
- Nie - odpowiedział zamiast tego, mimo to sprowadzając wyjaśnienia do jednego prostego słowa, które poprzedziło kolejne dwa. - Poradzę sobie - nie miał zamiaru ulec panice, poddać się postępującym myślom.
Geraldine mogła być tego pewna. Może nie brzmiał zupełnie jak on, ale to była jedyna słabość, na którą zamierzał sobie pozwolić. Nie mogli nic zrobić w tamtej sytuacji. Nie dotyczyła ich bezpośrednio. Nie byli jej częścią. Nie znali tamtych ludzi.
Wszystko wydarzyło się wyjątkowo szybko. Na tyle, że pogrzebani najpewniej zginęli w ułamku sekundy. Nie cierpieli tak bardzo jak podpowiadała mu to wyobraźnia. Nikt nie byłby w stanie przeżyć czegoś takiego. Przecież to wiedział. Zdawał sobie sprawę. Miał doświadczenie medyczne. Naprawdę próbował to sobie racjonalizować, jeszcze przez moment stojąc w miejscu i ciężko oddychając. Potrzebował się uspokoić.
Te kolejne słowa same opuściły jego usta. Nie musiał o tym myśleć. Nie potrzebował zastanawiać się nad tym. Musiał jej to powiedzieć. Potrzebował, aby to usłyszała, nawet jeśli w ostatnim czasie powtórzyli to sobie naprawdę wiele razy. W takich momentach jak ten nie należało wstrzymywać się przed podkreślaniem tych wszystkich uczuć. I on zdecydowanie nie zamierzał tego robić.
- Tym razem będzie inaczej - nie mówił wiem, nie musiał.
Zamiast tego posłał Geraldine jedno z tych naprawdę głębokich spojrzeń, patrząc na łunę ognia odbijającą się w oczach jego dziewczyny i w końcu mocno kiwając głową.
Zareagował na ściśnięcie ręki, mocniej zaciskając swoją. Podejmowali działanie. Musieli ruszyć przed siebie i zamierzali to zrobić. Ruszyli przed siebie. Krok za krokiem. Zdecydowanie prąc do przodu.


W dalszym ciągu korzystam z przewagi Znajomość półświatka (II) - nadal kluczymy bokiem.

W dalszym ciągu gram też pod zawadę Tafefobia - strach przed byciem pogrzebanym żywcem (0).


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#4
25.03.2025, 12:03  ✶  

To było oczywiste, że nie mogli się zatrzymywać na zbyt długo. Ogień rozprzestrzeniał się bardzo szybko, musieli zmieniać położenie, aby nie znaleźć się w pułapce. Im szybciej trafią do mieszkania, tym lepiej, upewnią się, że kamienica stoi, a Astaroth jest bezpieczny. Później będą myśleć nad tym, co dalej. Nie wydawało jej się, że powinni zostać w Londynie. Faktycznie może lepiej byłoby się przenieść do ciotki Kornela już dzisiaj, i tak czekał ich ten wyjazd, to co działo się w Londynie mogło go tylko przyspieszyć. To nie byłoby najgłupszym rozwiązaniem, bo przecież i tak mieli tam wyjechać, aby doprowadzić jej brata do porządku.

Grunt, że spędzali ten dzień razem, że nie musieli się o siebie martwić, że w końcu doszli do porozumienia, tak było zdecydowanie łatwiej. Miała świadomość, że nawet gdyby wszystko ułożyło się inaczej, to i tak przejmowałaby się jego losem i to jego szukała podczas tych pożarów.

- Nic. Nic mi nie jest. - Najwyraźniej musiał to usłyszeć bardziej wyraźnie. Nie tak łatwo było ją skrzywdzić, powinien mieć tego świadomość. Nie była osobą, którą łatwo było skrzywdzić, nie miała większego problemu z tym, aby przebić się przez spanikowany tłum, bo należała do osób wyjątkowo sprawnych fizycznie, nie odczuwała żadnych skutków tego, co robiła przed chwilą. No, może poza tym, że niezbyt lekko jej się oddychało, bo ten pierdolony dym był wszędzie, tyle dobrego, że szal chociaż odrobinę go powstrzymywał.

Wiadomo, że psychicznie dźwigała to na tyle, na ile mogła. Miasto chłonął ogień, musiała się do tego przystosować, na szczęście nie miała problemu z tym, żeby odnajdywać się w sytuacjach, które się jej przytrafiały. Była narwana, porywcza, więc nie rozmyślała zbyt wiele nad tym, co się działo, po prostu ruszała przed siebie próbując jakoś się odnaleźć w tym całym burdelu. Lata praktyki robiły swoje.

Nie wydawało jej się, aby było z nim w porządku, przez co mierzyła go wzrokiem szukając tego, co wydawało się oczywiste, jakichś ran na ciele, ale stał przed nią w jednym kawałku, więc nie o to chodziło, to musiało być coś innego. Widziała jak zareagował na ten walący się taras, być może tu był pies pogrzebany, tyle, że to działo się tak szybko, że nie mógł z tym nic zrobić, nie mogli uratować każdego. Miała nadzieję, że Roise zdaje sobie z tego sprawę, brakowało tylko, żeby zaczął się o to obwiniać.

Miała świadomość, że Ambroise miał tendencje do tego, żeby nie mówić zbyt wiele o swoich zmartwieniach, nie dzielił się tym, co zresztą nie było dla niej niczym nowym. Ona robiła przecież to samo. Jednak ostatnio zaczęli wyjątkowo się na siebie otwierać pod tym względem, mówili dużo, przynajmniej jak na nich. Była w stanie dostrzec, że coś go męczyło, tyle, że jeszcze nie wiedziała co.

W końcu wspomniał, że nie jest w porządku. To był spory krok, jak na nich. Przynajmniej nie udawał, że jest dobrze. Nie miała pojęcia, co się działo, ale przynajmniej miała świadomość, że coś jest nie tak. Była tutaj, była przy nim, gotowa go wesprzeć. Musiała być jego ostoją, to też była jej rola. Co by się nie działo, zamierzała mu pomóc, tyle, że teraz mieli średnio czas na to, aby o tym rozmawiać.

Ogień nie gasł, popiół nie przestawał sypać się z nieba, pożar nadal pochłaniał okolicę, będą musieli wrócić do tego później.

- Już jest inaczej. - Byli w tym razem, to wiele zmieniało. Znajdowali się u swojego boku podczas tej katastrofy. Mogli się wspierać. Nie musieli działać w pojedynkę. To mówiło samo za siebie, pokazywało, że sytuacja była zupełnie inna.

Pamiętała tamten dzień, gdy Ambroise znalazł ją po ataku śmierciożerców, prawie wyzionęła ducha, od tego momentu zaczął patrzeć na nią inaczej. Wtedy dotarło do nich to, że mimo, że mogą chcieć się trzymać z daleka od magicznej wojny, to wcale nie będzie takie proste, bo różne sytuacje się zdarzały. Mogli znaleźć się w nieodpowiednim miejscu o niedopowiedniej godzinie, to wystarczyło. Zresztą teraz? Najwyraźniej płonęło całe miasto, czy chcieli tego, czy nie. To ich dotyczyło.

Zrobiła krok w przód, aby dojść do wąskiego przejścia, przez które mieli dostać się na Horyzntoalną, ale wtedy zauważyła ruch. Przeniosła spojrzenie w tamtą stronę.

Dostrzegła sylwetkę, miała wrażenie, że kojarzy tego czarodzieja, tylko dlaczego ciągnął za sobą kogoś? Kobieta wydawała się być zupełnie bezradna. Wtedy dotarły do jej uszu słowa, których zdecydowanie nie chciała usłyszeć. Nie zamierzała pozwolić, aby komuś stała się krzywda, nie w ten sposób. - Nie możemy tego zignorować. - Mruknęła cicho do Ambroisa. Jasne, nie powinni się wtrącać, nie powinni próbować uratować wszystkich, ale nie mogła pozwolić na to, żeby ktoś krzywdził ludzi w ten sposób na ulicach, tutaj i tak było niebezpiecznie, szalejący żywioł mógł ranić każdego, ale najwyraźniej to było za mało. Niektórzy postanowili jeszcze mu pomóc.



//percepcja
Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#5
25.03.2025, 14:25  ✶  
Słońce już dawno skryło się za horyzontem, ale Londyn, mimo że pogrążony w ciemności, zdawał się tak żywy jak nigdy wcześniej. Żywy i martwy. Wypełniony tysiącami dźwięków, śwądem spalenizny i śmierci. Powietrze nie przynosiło już orzeźwienia. Dusiło i gryzło. Paliło wnętrze gardła, przełyk, wypełniało płuca w taki sposób, że Ambroise raz za raz zanosił się coraz mocniejszym kaszlem. Już niemal nie panował nad tymi odruchami. Nie był w stanie ich stłumić. Zamiast tego oddychał ciężko, charcząc, ale wciąż jeszcze przesuwając się do przodu.
Wokół nich unosiły się kłęby dymu. Swąd spalenizny drażnił nos a w oddali widać było wielką łunę ognia, która rozświetlała szare niebo. Ciemne chmury naznaczone blaskiem łuny ognia zdawały się pulsować w rytmie rozprzestrzeniania się niszczycielskiego żywiołu. Echo setek stóp w szaleńczym pędzie uderzających o brukowane ulicy wdzierało się w świadomość, zlewając się z odgłosami pękających szyb i krzyków przerażonych ludzi.
Jego umysł działał na najwyższych obrotach, analizując każdy ruch, każdy dźwięk. Musieli się stąd wydostać. Szybko, ale i ostrożnie. Depcząc szkło i kawałki desek, które leżały na ziemi, starał się skupić na drodze. Nie mogli pozwolić, by ogień ich rozdzielił. To była ich chwila, choć w zupełnie innym sensie niż to sobie wyobrażali.
Echa wrzasków docierały do ich uszu, przerywając spokój, który w innym kontekście mógłby być czymś na kształt złudnego błogosławieństwa. Chwilowej ulgi, bowiem świadczył o tym na kilka minut znaleźli się poza epicentrum wydarzeń. Może nie był to całkowity brak dźwięków. W innych okolicznościach nazwanie tego ciszą byłoby znaczącą hiperbolą, nieśmiesznym, makabrycznym żartem. Pomówieniem.
A jednak byli sami. Przynajmniej tak wydawało mu się na pierwszy rzut oka. Ten, który zdecydowanie mógł go okłamywać. Szczególnie, że dym coraz gęściej zasnuwał wąskie przestrzenie. W tym momencie nie znajdował się już wyłącznie na wysokości kostek. Ogarniał kolana i wznosił się coraz wyżej. Nie mogli tu zostać. Wkrótce nie mieli już widzieć przed sobą żadnych kształtów, nawet zamazanych i nieostrych.
Piekły go oczy. Nawet sam palony lakier czy topiony plastik wystarczały, żeby łzy zbierały się w kącikach, dodatkowo pogarszając wzrok i zmniejszając zakres widzenia. Powieki szczypały od żaru, pyłu i prawdopodobnie toksycznych wyziewów. W tym momencie szedł już wyłącznie na pamięć, niemal na oślep, korzystając z prawie półtorej dekady doświadczenia i wiedzy na temat topografii tego parszywego rejonu.
Nowe przeszkody, jakie pojawiały się przed nimi wraz z rozwojem pożogi i zapadaniem się kolejnych fragmentów okolicznych kamienic mogły ich pogrążyć. Odciąć im drogę, zmuszając ich do zboczenia z obranej trasy lub co gorsza nawet próby przedostania się przez jeden z płonących budynków. Teoretycznie mieli dostęp do tylnych drzwi.
W teorii mieli co najmniej kilka odnóg, zaułków zakończonych murkami, przez które mogli spróbować przeskoczyć, wspinając się po rozgrzanych kamieniach. Teoretycznie byli w stanie przecisnąć się przez znacznie węższe przestrzenie niż ta, przez którą teraz się przedzierali.
Szczególnie Geraldine. Geraldine miała znacznie więcej możliwości niż on. Gdyby zaistniała taka konieczność, nie wahałby się ani sekundy, żeby posłać ją jedną z tych dróg. Zdawał sobie z tego sprawę. Wiedział, że musiałby się uciec do kłamstwa. Do sztuczki czy mistyfikacji. Do zrobienia czegoś, czego wcale nie chciał musieć robić. Czegoś, co niechybnie by ich rozdzieliło.
A jednak wiedział, że zrobiłby to. Wyłącznie w ostateczności. W momencie, w którym nie istniałaby jakakolwiek inna racjonalna możliwość. W tej chwili naprawdę nie chciał rozważać takich scenariuszy. Zdecydowanie w niczym mu to nie pomagało. Mimo to nie mógł nic na to poradzić. Głęboko w swojej skołowanej podświadomości dopuszczał do siebie nawet najbardziej drastyczne scenariusze. Niechciane decyzje. Wszystko, byleby tylko zadbać o bezpieczeństwo jego osoby. Nawet, jeśli wyłącznie tymczasowe, bardzo kruche, mogące rozmyć się w każdej kolejnej chwili.
Prawdziwa pewność tego, że jeszcze będzie dobrze nie istniała. Nie tutaj. Nie dopóki znajdowali się w Londynie. Kto wie, jak było gdzieś indziej. Czy tylko to jedno miasto stało w ogniu. A może kataklizm ogarnął również dalsze części kraju, rejony wiejskie znajdujące się dookoła metropolii, kolejne miasta i miasteczka? W tym momencie mogło się zdawać, że apokalipsa sięgnęła nawet tam. Ogień był wszędzie.
Ale w uliczce, w której przystanęli na kilkadziesiąt sekund panowała cisza przerywana wyłącznie ich chrapliwymi oddechami i kaszlem, jaki raz za razem wydostawał się z ust Ambroisa. W porównaniu do echa paniki, było tu naprawdę spokojnie. Teraz jednak stawało się to wyłącznie wzmacniać niepokój.
Cisza była przeszkodą. Dało się usłyszeć w niej zbyt wiele. Była bezdźwiękiem ostrzegawczym, który nieustannie przypominał o niebezpieczeństwie czyhającym tuż za rogiem. Noc w Londynie spowijała miasto mrokiem, ale nie było to zwykłe spokojne zmierzchowe zaciemnienie. Ciemne chmury wiszące nad nimi odbijały światło płonących ulic, tworząc surrealistyczny obraz, który mógłby być groteskowym dziełem sztuki, gdyby nie wstrząsająca rzeczywistość.
Nie do końca wierzył w to, że nic jej nie jest. Zbyt dobrze się znali. Wiedział, że było stanowczo za wiele momentów, w których mogła coś sobie zrobić. Wtedy, kiedy przeciskali się przez tłum. Gdy uderzały w nich snopy iskier. Gdy oni sami torowali sobie drogę przy pomocy łokci i kolan. W momencie, w którym weszli w boczną alejkę, depcząc szkła i cholera wie, co jeszcze.
Być może Geraldine miała na sobie znacznie lepsze buty niż on, ale wciąż mogła wykręcić sobie kostkę lub wbić coś w podeszwę. Najpewniej nic by mu o tym nie powiedziała. Nie, gdy mieli zupełnie inny cel. Mimo to nie mógł nic zrobić. To nie były ani czas, ani miejsce na drążenie. Musiał zaufać jej osądowi. Wyraźnie kiwnął głową, wpatrując się w pociemniałe niebieskie tęczówki dziewczyny, w których odbijała się łuna ognia.
Musieli stąd wyjść. Potrzebowali wydostać się z tego koszmaru. To nie mógł być koniec. Mieli zbyt wiele do nadrobienia. Stracili za dużo czasu. Teraz powinni być w stanie odzyskać namiastkę spokoju. Ponownie znaleźli drogę do siebie nawzajem. To nie mogło skończyć się już tego samego wieczoru. Los nie mógł być aż tak brutalny.
Tak. Już było inaczej.
Blond włosy Geraldine były teraz siwo-czarne od popiołu. Mimowolnie przesunął po nich palcami zanim ponownie mocno ścisnął ją w talii, ruszając razem do przodu. Musieli przejść jeszcze zaledwie kawałek. Kilkanaście metrów, nie więcej. Potrzebowali skręcić w bok, odbijając z powrotem na główną ulicę i przedzierając się przez tłum na drugą stronę. Wtedy byliby w domu.
A jednak to także nie było im dane. Nie, gdy do ich uszu dotarły zatrważająco jasne słowa a przed oczami pojawiły się sylwetki ludzi. Mężczyzna i kobieta. Nie byli tu wspólnie. Nie w takim sensie jak oni. W czymkolwiek, co robił niepokojąco znajomy czarodziej nie było ani krzty dobrych zamiarów. Panika, jaka biła od ciągniętej przez niego czarownicy wyłącznie podkreślała pierwotne, nieludzkie znaczenie tego, co miało się wydarzyć.
Ale co mogli z tym zrobić? Usiłując myśleć racjonalnie, czy byli w stanie pozwolić sobie na jeszcze większą stratę czasu, którego i tak nie mieli? Musieli znaleźć Astarotha, upewnić się co do losu Fabiana, odnaleźć resztę grupy, jak najszybciej opuścić miasto. Nie mogli pozwalać sobie na stratę celu z oczu. Na ratowanie każdego, kto znalazł się na ich drodze.
Szczególnie, że ocalenie tej jednej osoby przed losem gorszym niż śmierć wcale nie oznaczało zagwarantowania jej przeżycia. Tego, że kobieta (ani mężczyzna) nie zginą za kilka sekund przygnieceni przez walący się dach kamienicy albo balkon. Tak jak tamci ludzie pod tarasem.
Nie był bez serca. Nie był niewrażliwy na cudzą krzywdę. Gdzieś tam pod skórą naprawdę chciał zainterweniować. Szczególnie, że czarownica nie była w stanie sama wyrwać się oprawcy. Ten niechybnie miał zrobić jej krzywdę. Później najpewniej zabić, wcześniej? To też było zatrważająco jasne.
- Nie - a jednak to słowo same wydostało się z jego ust.
Twarde, zdecydowane, brutalne w swoim wydźwięku. Tak. Był uzdrowicielem. Tak. Miał serce. Tak. Jego powołaniem było ratowanie życia. Tyle tylko, że nie kosztem innego. Tego, które miało dla niego dużo głębsze znaczenie. Mocniej zacisnął ręce na ciele Geraldine, zdecydowanym ruchem pchając ją do przodu. W kierunku, w którym powinni iść.
Już kiedyś przeprowadzali tę rozmowę. Nie osiągnęli wtedy kompromisu. Nie doszli do niczego, w czym byliby choć trochę zgodni. A ona prawie zginęła. Niemal umarła mu na rękach, poświęcając się dla ludzi, którzy sami uciekli jak tchórze. Nie zamierzał znów o tym dyskutować. Mogła uznać go za ostatniego skurwiela. W tym momencie to nie miało dla niego znaczenia.
To były dylematy moralne, przed którymi nikt nie powinien stawać. A jednak oboje znaleźli się w ich obliczu. W sytuacji, w której to był wybór mogący skutkować więcej niż jedną śmiercią. Ktoś miał zginąć. Ambroise nie zamierzał pozwolić na to, by ta tragedia stała się też ich dramatem. Ktoś musiał to zrobić. Ktoś musiał podejmować racjonalne decyzje. Ratować to, co najważniejsze.
- Idziemy - być może nie warknął, ale nie potrzebował tego robić; brzmiał dostatecznie zacięcie i zdecydowanie.
Dało się po nim poznać, że nie czuł się dobrze w tej roli. Wcale nie chciał być tym człowiekiem. Ale musiał. Tu chodziło o jego dom. Jego rodzinę. Nie zamierzał pozwolić Geraldine zboczyć z drogi.

Aktywność Fizyczna (III) - próbuję zmusić Geraldine do pójścia w przód, ściskam ją i pcham

Rzut Z 1d100 - 85
Sukces!


---

Nadal korzystam z przewagi Znajomość półświatka (II) - w dalszym ciągu w ten sam sposób.

Nadal korzystam z zawady Tafefobia - strach przed byciem pogrzebanym żywcem (0) - wpływa na mój stan psychiczny.

Korzystam z zawady Uparciuch (I) - nie zamierzam zmienić zdania w obliczu dylematów moralnych, narażam się na kłótnię, w tym momencie bliscy są dla mnie ważniejsi.

Korzystam ze statystyki AF (III) - w kontrze dla działań Geraldine.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#6
25.03.2025, 22:09  ✶  

Mimo, że na niebie można było dostrzec ciemne chmury, które przysłaniały Londyn, to ta noc nie była ciemna. Zewsząd dochodziły jasne błyski, spowodowane płomieniami pochłaniającymi kolejne kamienice. Nie była to też chłodna, jesienna noc, ciepło biło ze wszystkich świąt, jednak nie było to takie ciepło, którego pragnęli ludzie, to przypominające ciepłe, letnie wieczory. Był to żar, który miał odbierać życia, niszczyć wszystko, co stanęło na jego drodze, był to śmiercionośny ogień.

Zewsząd można było usłyszeć krzyki, podniesione głosy, nie były to jednak typowe dźwięki, które rozchodziły się po mieście, te które zwiastowały dobrą zabawę, był to odgłos tragedii, która właśnie się rozgrywała, tragedii setek, a może tysięcy osób. Nie miała pojęcia, ilu z nich przeżyje, ilu zginie. Wolała w tej chwili o tym nie myśleć.

Mieli szansę odetchnąć, chociaż może nie do końca, bo przecież przez ten dym nie dało się tak naprawdę oddychać, zaciągać powietrzem, ale tutaj było mniej ludzi. Nikt na nich nie napierał, nie musieli się martwić póki co, czy uda im się uciec przed spanikowanymi ludźmi. To było całkiem przyjemnym uczuciem, bo przez ostatnią chwilę czuła, że znajdują się w potrzasku, ale jakoś udało im się uciec z miejsca, w którym znaleźli się wszyscy okoliczni mieszkańcy.

Nie brała pod uwagę w ogóle możliwości, że mieliby się rozdzielić, że któreś z nich miałoby zostać w tyle, bo znaleźli się tutaj razem. Wiedziała, że ma nad nim przewagę fizyczną, ale nigdy w życiu nie uciekłaby stąd sama, nie zaryzykowałaby jego życia. Jeśli mieli dzisiaj umrzeć, to zrobią to razem. Nie dopuszczała w ogóle innej wersji. Zresztą, śmierć była ostatecznością, póki co wierzyła, że uda im się stąd wydostać, mieli ku temu odpowiednio umiejętności, jeśli ktoś miał przeżyć coś takiego, to oni.

Nie bała się tego, że może się uszkodzić. Wiele razy przecież zdarzało jej się doświadczać fizycznego bólu, nie bała się go zupełnie, wiedziała, że prędzej, czy później minie, dużo bardziej przerażało ją to, co może stać się z ich psychiką. Te rany zasklepiały się dużo dłuższej, w przypadku kiedy na każdym kroku wiedzieli tragedię, ciężko będzie się im z tego otrząsnąć. To ją przerażało, a nie ewentualne obrażenia, które nie byłyby dla niej niczym nowym.

Wydawało jej się, że powinni stąd odejść, to było racjonalne, przynajmniej na samym początku. Do momentu, w którym nie zobaczyła tej kobiety. To był odruch. Jasne powinna się skupić na swoich najbliższych, tyle, że tutaj nie było nikogo więcej, tylko oni, a tamta znajdowała się w niebezpieczeństwie. Wyzywana od mugolaków, jakby miała wpływ na to, kim się urodziła. Nikt inny nie mógł jej pomóc. To nie był żywioł, który mógł skrzywdzić każdego, a człowiek, którego mogłaby od niej odciągnąć. Pomóc jej gdy tego potrzebowała. Nie wybaczyłaby sobie, gdyby przeszła obojętnie. Nie zamierzała przecież skakać dla niej w ogień, prawda? To miała być chwila, krótka chwila, dzięki której tamta mogłaby uniknąć niechcianej sytuacji.

Poczuła, że dłonie Ambroisa zacisnęły się mocniej na jej talii. Próbował ją zatrzymać, próbował ją zatrzymać po tym, jak wspomniała o tym, że mogą pomóc tej kobiecie. Nie spodziewała się tego, ale może powinna? Już zaliczyli kłótnię o podobną sytuację, wtedy wszystko zaczęło się sypać, gdy postanowiła pomóc niewinnym podczas starcia z śmierciożercami, wtedy gdy oberwała zaklęciem i omal nie przypłaciła tego życiem.

Nie byłaby jednak sobą, gdyby nie spróbowała czegoś zrobić. Ambroise mógł ją spróbować trzymać, ale kurwa mać, tamta kobieta była sama, to zajęłoby tylko krótką chwilę. Nie mogła odpuścić, nie tym razem. Yaxleyówna spróbowała mu się wyrwać, wiedziała, że nie przejdzie to bez echa, na pewno się na nią wkurwi, że zareagowała nieprzemyślanie, ale nie wybaczyłaby sobie, gdyby nie spróbowała jej pomóc. Była uparta, zawsze stawiała na swoim, nie zamierzała tym razem tego nie zrobić. Musiała spróbować jej pomóc. Nie było to do końca przemyślane, bo ryzykowała, ale miała to w głębokim poważaniu.

Czy jej się udało wyrwać, czy nie, było jednak za późno na reakcję. Posypał się strop, budynek przed nimi się zwalił i odciął przejście. Nie miała szansy dotrzeć do niej na czas, już niczego nie mogła zrobić. Tamci zniknęli za ścianą gruzu.

Nie miała jak znaleźć się koło nich, nie miała jak zareagować. Zrobiła to zbyt późno, Roise jej przeszkodził próbując ją zatrzymać. Zawiodła. Była zła, wkurwiona na siebie, że nie zareagowała szybciej. Może nie miała wpływu na walące się budynki, na ludzi, którzy umierali zagrzebani pod cegłami, czy płonącymi w pożarze, ale w tej sytuacji mogła coś zrobić, gdyby tylko szybciej postanowiła się ruszyć.

Odwróciła się do mężczyzny i posłała mu krótkie spojrzenie. Mógł dostrzec rozczarowanie w jej oczach, nie skomentowała jednak tego w tej chwili, to nie był odpowiedni moment. Najwyraźniej mieli jeszcze sporo do przedyskutowania, ale nie teraz, teraz musieli wrócić do tego, co robili przed chwilą, musieli dotrzeć do jej mieszkania przy Horyzontalnej, sprawdzić, czy stoi i wyciągnąć stamtąd jej brata.



Rzut W 1d100 - 95
Sukces!
◉◉◉◉◉ na AF, próba wyrwania się Roisowi



// Zawady: Uparciuch, porywczy
Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#7
25.03.2025, 23:14  ✶  
Już kiedyś kłócili się o bezcelowy heroizm. Tyle tylko, że wtedy dotyczył kogoś, kogo Geraldine przynajmniej znała a Ambroise nie sądził, żeby przyjaźniła się akurat z tą konkretną kobietą. W innym wypadku zareagowałaby jeszcze bardziej porywczo i gwałtownie. Tymczasem na ułamek sekundy stanęła w miejscu. To wystarczyło, żeby założył, że próbowała być bohaterem z przypadku.
Znów. Po tym jak raz niemalże ją to zabiło. Czy naprawdę nie pamiętała tamtych chwil? Tego konkretnego momentu, lecz także ich rozmowy na sali w szpitalu. Następujących po tym dni i nocy? Zachowywała się zupełnie tak, jakby wszystko to, co wtedy przeszli nie miało zupełnie żadnego znaczenia. Oto kolejny raz chciała rzucić się na ratunek komuś, kto wcale nie był jej problemem.
Oczywiście, że nie zamierzał na to pozwolić. Mogła nazwać go jak chciała. W swoim życiu musiał podejmować wiele trudnych decyzji. W pracy również. Potrzebował działać instynktownie. Oceniać realne szanse powodzenia w sytuacji. Patrzeć przez szerszy pryzmat. W tym wypadku mieli już swój cel. Potrzebowali ocalić inne życie. Życia. Nie mogli ratować każdego.
Mocniej zacisnął dłonie na talii dziewczyny. Być może miał promil złudnych nadziei, że to mogło wystarczyć, ale rozwiały się w ułamku sekundy, gdy Geraldine szarpnęła się do przodu. Bardzo gwałtownie mu się wyrwała i mimo że stał twardo na nogach, niemalże bujnął się przez to do przodu.
Musiał zareagować w inny sposób. Zamierzał spróbować ją złapać. Odciągnąć w bok zanim skoczyła w tamtym kierunku. Tyle tylko, że nie zdążył tego zrobić. Ani odruchowo. Ani w chwili, w której fragmenty ściany runęły w dół, odcinając jedyną drogę prowadzącą w ślepy zaułek. Najpewniej nie przygniotły tamtej dwójki. Uliczka, w którą czarodziej zaciągnął tamtą kobietę była dużo dłuższa niż mogłoby wydawać się na pierwszy rzut oka. Nawet przy wszechobecnej łunie pożaru sprawiającej, że miasto wyglądało niczym zlane światłem zachodzącego słońca, znaczna część tamtej alejki pozostawała w mroku.
Nieznajomi... ...a może częściowo znajomi?... ...skądś pamiętał tamten zarys nosa mężczyzny, jego sylwetka wydawała się nie tak bardzo nieznana... ...ludzie zniknęli za ścianą gruzu i płonących zgliszczy. Huk wypełnił powietrze. Wstrząsnął ziemią, poniósł się echem pomiędzy ceglanymi ścianami jeszcze stojących budynków. Wypełnił uszy brzęczeniem. Całą resztę zrobiła bliskość dźwięków dochodzących z Alei Horyzontalnej.
Tej, na którą musieli wrócić.
Tym razem zdawał sobie sprawę z tego, że mogli coś zrobić. Najpewniej w dalszym ciągu byli w stanie utorować sobie przejście przez gruzy. Przelewitować część cegieł, dotrzeć do tamtej dwójki, która zapewne znajdowała się w tak dużym szoku, że mężczyzna mógł na chwilę oddalić swoje zamiary. Prawdopodobnie oboje żyli. Pomoc była możliwa.
Tyle tylko, że teraz, patrząc prosto w oczy Geraldine, Ambroise nie otworzył ust. Nie zająknął się nawet słowem na ten temat. Nie powiedział nic, co zasugerowałoby, że wyłącznie przejście zostało odcięte. Miał jakieś siedemdziesiąt, może osiemdziesiąt procent pewności, że tamci ludzie nadal żyli. Nie wiedział czy ona zdała sobie z tego sprawę. Nie zamierzał weryfikować tych przekonań.
Odbił spojrzenie z całą intensywnością, na jaką było go stać w tym momencie. W przeciągu pół minuty, może kilkudziesięciu sekund, przez jakie mierzyli się wzrokiem. Oczywiście, że dostrzegł wszystkie niewypowiedziane myśli zawarte w oczach dziewczyny. W jej ciemnych tęczówkach odbijających teraz płomienie ognia szalejącego dookoła.
Tyle tylko, że on sam też był równie wściekły. On także nie miał zamiaru odpuścić. Kajać się za podejmowane decyzje. Tak, jemu też było trudno. Tak, on także nie miał w naturze olewania losu innych ludzi. Tyle tylko, że w całym swoim życiu musiał dokonywać ciężkich wyborów. Spotykał się ze śmiercią znacznie częściej niż inni.
Nawet wtedy w Dolinie Godryka pod banderą pogotowia magicznego spoglądał kostusze bezpośrednio w oczy. Aż za dobrze pamiętał tamten moment i wszystkie chwile, jakie nastąpiły później. Pierwszy szok, późniejsze druzgocące wizje i obrazy. Myśli naprawdę trudne do odgonienia. Jeśli Geraldine sądziła, że mógł jej pozwolić ponownie zaangażować się w coś, co nie było jej walką...
...nigdy nie mieli mieć tu zgodności, bo Ambroise nie miał zamiaru tolerować bezmyślnego heroizmu. W imię czego? Tego, by zamienić się miejscami z niedoszłymi ofiarami tak jak to prawie zrobiła wtedy w styczniu? Naprawdę tak spieszno jej było za Zasłonę? Zwłaszcza teraz, kiedy na nowo chcieli odbudować wspólną rzeczywistość? Wolała ryzykować życiem. Umrzeć pod gruzami dla kogoś, kto prawdopodobnie nie zrobiłby tego samego dla niej?
Bo nie. Tamci ludzie tego nie zrobili. Jej znajomy z Doliny tego nie zrobił. Uciekł jak tchórz. Pozostawił ją samą na arenie nierównej walki ze Śmierciożercami. A później nawet nie zainteresował się jej losem. Nie przyszedł podziękować. Nie spytał, co z nią. Stojąc w korytarzu w Mungu i dostrzegając Roisa, zwiesił głowę. Umknął spojrzeniem a potem wrócił do rodziny, żeby opuścić z nią szpital. Bez słowa.
Podczas, gdy rekonwalescencja Yaxleyówny nie zajęła godziny, jaką tamci spędzili w szpitalu. To on i jego dziewczyna ponieśli konsekwencje. Nie tamci. Nie mugole. Wmieszali się w nieswoją walkę. Później ponownie. Każdy kolejny raz mógł skończyć się tragicznie. Tymczasem Rina patrzyła na niego, jakby to on był tu tym nierozsądnym. Człowiekiem bez serca. Kimś, kto ją rozczarował.
Nigdy nie udawał, że jest krystalicznie czysty. Nigdy nie usiłował zgrywać herosa. Nie był nim. Nie zamierzał wdawać się w dyskusje dotyczące tego, co się stało. Ani przed momentem, w którym zawaliła się konstrukcja, ani już po fakcie. Nie w tej chwili. Ta rozmowa niechybnie miała ich czekać, ale to nie była ta chwila. Teraz musieli iść dalej.
Jeśli zamierzała cokolwiek mu wyrzucać, musiała wstrzymać się z tym do momentu, w którym znajdą się w bezpieczniejszym miejscu. Noc dopiero się zaczęła, kataklizm nabierał na intensywności, ogień rósł w siłę. Pożar szalał dookoła, pożerając wszystko i wszystkich, jakby miał swoją świadomość. Własną złowieszczą wolę.
Greengrass nie zamierzał tracić czasu na wyjaśnienia. Zwłaszcza odnośnie czegoś, przy czym i tak nie znaleźliby wspólnego zdania. Szczególnie, że we własnych oczach zachował się dokładnie tak jak powinien. Dokonał oceny sytuacji. Priorytetyzował to, co powinno być dla nich najważniejsze.
Triaż, tak? Pokrętna, makabryczna wersja oceny tego, kto pierwszy powinien otrzymać pomoc. W tym wypadku był to Astaroth. Był to Fabian. Była to Roselyn, która mogła znajdować się w mieście. Niezliczone inne osoby. Ich ludzie. Nie ci, którzy mogli umknąć tylko po to, żeby zaraz ponownie zaliczyć się do żniwa zabieranego przez śmierć.
Ta kobieta była skazana na Zasłonę na długo przed tym, gdy spostrzegli jak mężczyzna ciągnie ją w zaułek. Brutalna prawda. Reguły przetrwania. Zasada silniejszego. Wobec masowej paniki i wzmagającej się brutalności nie było lekarstwa. Nie wszyscy mieli przeżyć tę noc. Tu liczyły się najbardziej pierwotne instynkty przetrwania.
O ironio, gdyby był sam, pewnie istniała szansa, że by zainterweniował. Gdyby tego poranka nie podjęli decyzji o tym, że chcą do siebie wrócić. Jeśli w dalszym ciągu byłby święcie przekonany, że czeka go raczej krótkie i samotne życie. Jeżeli nie zależałby od niego los nikogo poza nim samym. Wtedy może, ale tylko może zachowałby się inaczej.
Nie był skurwielem. Jedynie dokonywał wyborów. Brał na siebie odpowiedzialność za to, żeby przeżyli tę noc. Yaxleyówna mogła obecnie ciskać w niego rozczarowanymi spojrzeniami. To były konsekwencje tych decyzji, które zamierzał ponieść. Nie spuścił wzroku. Nie zwiesił głowy. Wręcz przeciwnie. Był równie rozgoryczony, co ona w tej chwili.
Nie powiedział tego wyłącznie przez to, że musieli iść dalej. Zaraz zresztą ruszył, żeby zrównać się z nią przy przejściu, którym musieli podążyć. Potem zaś zrobił jeszcze jeden zdecydowany krok, żeby znaleźć się przed dziewczyną.
- Obejmij mnie w pasie. Teraz ja prowadzę - nie zamierzał dyskutować o tej zmianie i zdecydowanie nie brzmiał, jakby pozostawiał na to jakiekolwiek pole.
Jeśli chciała podważać jego polecenia (bo tak, teraz to były już polecenia) oczywiście, że mogła to robić. Tyle tylko, że traciliby wtedy kolejne cenne minuty. Chyba zdawała sobie z tego sprawę, prawda? Nawet jeśli ochujała.


W dalszym ciągu gram pod zawadę Uparciuch (I) - dokładnie w ten sam sposób.

Korzystam z przewagi Leczenie (III) - opisuję perspektywę uzdrowiciela działającego kiedyś również w terenie. Ocenę szans, sytuacji, triaż, etc. Podejście priorytety, nie ocalisz każdego.


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
Szelma
Yes, it's dangerous.
That's why it's fun.
Od czego warto zacząć? Ród Yaxley ma w swoich genach olbrzymią krew. Przez to właśnie Geraldine jest dosyć wysoka jak na kobietę, mierzy bowiem 188 cm wzrostu. Dba o swoją sylwetkę, jest wysportowana głównie przez to, że trenuje szermierkę, lata na miotle, biega po lasach. Przez niemalże całe plecy ciągnie się jej blizna - pamiątka po próbie złapania kelpie. Rysy twarzy dość ostre. Oczy błękitne, usta różane, diastema to jej znak rozpoznawczy. Buzię ma obsypaną piegami. Włosy w kolorze ciemnego blondu, gdy muska je słońce pojawiają się na nich jasne pasma, sięgają jej za ramiona, najczęściej zaplecione w warkocz, niedbale związane - nie lubi gdy wpadają jej do oczu. Na lewym nadgarstku nosi bransoletkę z zębów błotoryja, która wygląda jakby lewitowały. Porusza się szybko, pewnie. Głos ma zachrypnięty, co jest pewnie zasługą papierosa, którego ciągle ma w ustach. Pachnie papierosami, ziemią i wiatrem, a jak wychodzi z lasu do ludzi to agrestem i bzem jak jej matka. Jest leworęczna.

Geraldine Yaxley
#8
25.03.2025, 23:53  ✶  

Nie chodziło o to, kogo znała, kogo nie znała. To było coś głębszego. Yaxleyówna po prostu nie zamierzała zgadzać się na to, żeby ci pojebani fanatycy atakowali kogo popadnie. Ktoś musiał się temu sprzeciwiać, przynajmniej w takich sytuacjach. Nie miała zamiaru angażować się w jakiekolwiek działania, bo to nie była jej wojna, ale do kurwy nędzy nie powinna przechodzić obojętnie wobec krzywdy niewinnych osób. Jedyne, co doszło do jej uszu, to to, że kobieta była mugolaczką. Co z tego, przecież nie mogła niczego z tym zrobić, taka się urodziła. To nie była jej wina, że jakaś siła wyższa postanowiła zrobić z niej czarownicę, do jasnej cholery. Nie chciała więc udawać, że nie widzi tej sytuacji, nie chciała jej ignorować. Miała rożnych przyjaciół, co jeśli kogoś z nich spotkałoby coś podobnego? Jeśli nikt by nie zareagował? Jasne, mogła myśleć o tym, że miała kogo ratować, ale to zajęłoby jej chwilę, z jej umiejętnościami? Mogłaby roznieść tego typa w pył, gdyby się odrobinę postarała.

Niestety, nie wszystko poszło po jej myśli. Nie mogło być zbyt kolorowo. Tamci ludzie zniknęli. Nie mieli szansy się do nich dostać, znaczy pewnie jakaś by się znalazła, mogłaby zacząć próbować przebijać się przez te ruiny, tyle, że kosztowałoby to ją więcej czasu, a nie miała go zbyt wiele.

Udało jej się wyrwać z uścisku Ambroisa, który kurczowo trzymał ja w talii. Nie było to jednak dla niej problemem, Yaxleyówna miała w sobie naprawdę wiele siły zwłaszcza, gdy jej na czymś zależało, zwłaszcza, gdy sobie coś upierdoliła, była okropnie zawzięta. To czasem było błogosławieństwem, a czasem wręcz przeciwnie. Trudno było jej wybić z głowy te wszystkie błyskotliwe pomysły po które sięgała. Tym razem powstrzymał ja los, udało jej się wyrwać, ale nie dała rady zrobić nic z tym, że budynek przed nimi jebnął, odciął przejście do kobiety. Mogła się postarać o to, żeby to minąć, przebić się przez gruz, ale czas, czas się kończył. Wypadałoby sprawdzić bowiem, czy Astaroth faktycznie nadal żył, czy ich mieszkania również nie pochłonął ogień, a później mieli też dalszą część miejsc do odhaczenia. Sprawdzenie, czy cała ich ferajna jakoś się miewa, czy wszyscy przeżyli.

Wpatrywała się w Ambroisa, nie mówiąc nic. Nie musiała tego robić. Na pewno zdawał sobie sprawę, co chciała powiedzieć, co czuła. Wiedziała, jakie on miał zdanie na ten temat. Zdarzyło im się przecież ściąć o podobną sytuację. No, może nie do końca, aż taką podobną. Znała tamtą rodzinę, nie bez powodu wtedy zaryzykowała, teraz? Teraz po prostu nie potrafiła odpuścić, nie umiała zaakceptować ignorancji, wiedziała, że czeka ja jego umoralniający wysryw na ten temat, to na pewno jej nie ominie, ale była gotowa go wysłuchać, bardzo chętnie pokaże mu swoja perspektywę.

Miała gdzieś to, że pewnie za nią nikt by nie poszedł, że nikt nie zaryzykował by dla niej swoim życiem, nie ktoś obcy. Nie obchodziło jej to zupełnie, gdy mogła to starała się po prostu być lepszym człowiekiem. Tym razem jej się to nie udało, mimo tego, że zdołała się wyrwać z jego uścisku. Mogłaby dalej walczyć, próbować, ale to mogło okazać się zupełnie bezsensowne, szczególnie, że mieli wrócić do niej, do jej brata, sprawdzić, czy on żyje, czy nie spłonął, czy mieszkanie stoi. Tak, to nie był prosty wybór, ale teraz go podjęła.

Była zła na siebie, że nie udało jej się zareagować odpowiednio szybko, czuła, że mogła to zrobić. Zawiodła. Nie miała zamiaru jednak teraz kłócić się z Roisem, co do zasadności podejmowanych przez nią decyzji, znała jego zdanie. Widziała po jego minie, że niezbyt się zmieniło, przynajmniej jeśli chodzi o ten temat.

Znowu znaleźli się obok siebie. Zrównał z nią krok, stanął tuż obok. Bez słowa objęła go w pasie, tak jak sobie życzył. Przegrała, na pewno zdawał sobie sprawę z tego, jak się czuła w tej chwili, ale nie negowała jego słów. Oplotła go lewą ręką, aby mogli ruszyć dalej. Znowu razem, w tym momencie po to, aby znaleźć ich bliskich.

- Ruszajmy. - Mruknęła tylko pod nosem dając mu znać, że jest gotowa, że mogli wejść w tę alejkę i znaleźć się gdzieś dalej, być może u celu, przynajmniej tego pierwszego. Nie mogła jednak przestać myśleć o tej kobiecie, którą zostawili za sobą, czy uda jej się wyjść z tego cało? Próbowała sobie przypomnieć skąd znała tego typa, który próbował ją skrzywdzić, póki co - szło jej to jednak okropnie topornie.

Doktor Dom
Ain't no chariots of fire
Come to take me home

I'm lost in the woods and I wander alone
Wysoki, mierzący 193 cm. Dobrze zbudowany, umięśniony. Opalony, wręcz spieczony słońcem od prac na zewnątrz. Kawał czarodzieja. W granicach 100 kg. Wieloletni sportowiec, obecnie również pracujący w znacznym stopniu fizycznie, co widać na pierwszy rzut oka. Długowłosy, zielonooki blondyn. Ma falowane, gęste włosy w kolorze ciepłego jasnego blondu - poprzetykane pasmami rozjaśnionymi od częstego pobytu na słońcu i kilkoma pierwszymi kosmykami bieli. W kącikach oczu ma siateczkę zmarszczek, czoło również pokrywają pierwsze, jeszcze niezbyt głębokie linie. Roztacza wokół siebie zapach ziołowego dymu: ciężki, ale słodkawy, trochę kadzidłowy. Nosi się elegancko, klasycznie, choć nieczęsto sięga po magiczne szaty. W większości są to ubrania szyte na miarę. Preferuje proste, ale dopasowane spodnie i koszule z dobrych materiałów, skórzane buty. Czasami golfy albo płaszcze dostosowane do pogody. Wybiera ciemne kolory. Sięga głównie po zielenie, brązy i czerń, ale bez niebieskich podtonów (również w kierunku bardzo ciemnej zieleni albo kawowego brązu). Często sięga po skórzane rękawiczki. Na palcu niemal stale nosi złoty sygnet. Na lewym nadgarstku ma zegarek na skórzanym pasku, na prawym rzemykową bransoletę z przywieszką. Zazwyczaj mówi bez akcentu, nie unosi głosu. Raczej stawia na wizualny autorytet i chłodne, poważne, nieco kpiące spojrzenie.

Ambroise Greengrass
#9
26.03.2025, 00:28  ✶  
Dziesięć sekund. Może dwadzieścia. Na pewno nie było to aż pół minuty - ironicznie dużo czasu, prawda? Jednakże w tym momencie było na wagę złota. Wystarczyło jedno wolniejsze mrugnięcie oka, żeby ich cały świat obrócił się w ruinę. Nie miał pojęcia, czy do jego dziewczyny dotarła pełnia makabry tego, co niemalże się stało. Nie sądził, aby tak było. Ale on sam był świadomy każdego drobnego detalu tego, co niemalże wydarzyło się na jego oczach.
Dopiero ją odzyskał. Po półtora roku rozłąki tak naprawdę pierwszy raz znajdowali się we właściwym miejscu. Może nie fizycznie. W rzeczywistości nie mogli być w gorszym położeniu. Natomiast mentalnie udało im się wyrwać z tego marazmu. Z niezrozumienia, z zaplątania, z walki pomiędzy poczuciem obowiązku i odpowiedzialności a własnymi głębokimi pragnieniami. Sięgnęli po to. Ich sytuacja powinna być lepsza.
Tyle tylko, że oto znowu musiał patrzeć w oczy Geraldine i widzieć w nich to głębokie, cholernie oceniające rozczarowanie. Mógł udawać, że go to nie zabolało, ale w rzeczywistości zapiekło go to nawet bardziej niż skóra parzona przez żar bijący od wszechobecnego ognia. Nie widział swojego wyrazu twarzy, jednakże prawdopodobnie był teraz jak otwarta księga.
Jeśli nie dostrzegała tego na jego twarzy to z pewnością widziała to w oczach albo w całej postawie, jaką przyjął, gdy tak gwałtownie mu się wyrwała. Niewiele brakowało a znalazłaby się w zupełnie innym miejscu. Nie przy kobiecie. Nie w starciu siłowym z mężczyzną. Za Zasłoną.
Nie byłaby aż tak szybka, żeby dopaść do tamtych ludzi unikając walącej się ściany. Nawet przy swoim refleksie. Przy tych wszystkich wyćwiczonych mięśniach i szybkich reakcjach. Mogła w tym momencie znajdować się pod gruzami. Martwa. Nie darowałby sobie tego. Kolejny raz jednej nocy byłby świadkiem widoku mrożącego krew w żyłach.
Tyle tylko, że tym razem nigdy nie wybaczyłby sobie, że pozwolił jej wyrwać mu się z ramion. Do końca życia musiałby mierzyć się z tym, co się stało. Marnym pocieszeniem było to, że prawdopodobnie nie robiłby tego zbyt długo. Najpewniej już tej nocy wmieszałby się w coś, co jego także naraziłoby na śmierć. Oczywiście wpierw wciąż spróbowałby dotrzeć do Astarotha, ale...
...nawet nie chciał o tym myśleć. Nie próbował sobie tego wyobrazić. Walczył, naprawdę walczył z tymi wszystkimi wizjami, przez co robił się jeszcze bardziej nastroszony. Bardziej wściekły. Głównie przez to, że wewnątrz czuł jak zaczyna go ogarniać panika. Usiłował nie poddać się tym wszystkim otumaniającym wizjom, przez co całkowicie skupił się na tym, żeby wbić wzrok w Yaxleyównę.
Intensywne, wręcz przeszywające ją spojrzenie. Niezamierzenie naprawdę znaczące. Z dużym prawdopodobieństwem mówiące zbyt wiele, choć jednocześnie niedostatecznie dużo. W końcu nie podzielił się z nią tym lękiem. Nie miał na to siły. Nie chodziło wyłącznie o brak czasu czy możliwości. Nie chciał, żeby uważała go za słabego. Szczególnie teraz, gdy potrzebował być silny. Zwłaszcza po tak długim czasie, kiedy musiał radzić sobie zupełnie sam.
Byli ze sobą szczerzy. Znała jego podejście. Wiedziała, co sądził o angażowaniu się w cudze sytuacje mogące doprowadzić do jej własnej śmierci. Do bezcelowej tragedii. Do tego, że nigdy więcej nie mogliby na siebie patrzeć. Nie byłby w stanie trzymać jej dłoni. Nie mógłby nawet na nią nawarczeć. Bo jej już by przy nim nie było.
Skończyłby tu sam. Najpewniej gołymi rękami starając się odgarniać gruzy. Parząc dłonie, nadpalając sobie naskórek, przepalając nerwy. Usiłowałby na oślep machać różdżką. Straciłby kontrolę? A może zachowałby się tak jak wtedy w Dolinie? Kiedy z początku wpadł w coś na kształt transu. Manii. Całkowitej mobilizacji do zażegnania kryzysu, do zapobiegnięcia tragedii. Być może jednak zachowałby złudzenie zimnej krwi.
Tak jak usiłował to robić w tej chwili. Skoro najwyraźniej to on musiał być tu głosem rozsądku. Nieważne jak bardzo brutalnego i wyrachowanego. Liczył się cel. Liczyło się przetrwanie. Żadne z nich nie mogło nikomu pomóc martwe, czyż nie? Musieli oceniać sytuację, ważyć szanse. Postępować zgodnie z szansami na powodzenie, nie z własnymi coraz bardziej chaotycznymi emocjami.
Łatwiej powiedzieć aniżeli zrobić. Zachowanie Riny wzbudziło w nim uczucia, których wcale nie chciał teraz czuć. Na nowo rozchulało lęki. Dolało oliwy do ognia, który i tak płonął już niczym nieprzerwana ściana zagarniająca wszystko na swojej drodze. Trawiąca budynki i ludzi. Zbliżająca się coraz bardziej.
Ta część magicznego Londynu, w której byli również płonęła, ale nie tak mocno jak miejsce, z którego uciekali. Mieli jeszcze kilka chwil. Być może. To wcale nie było pewne. Wszystko i tak trawiły płomienie. Budynki zapadały się tak jak ten obok nich. Choć on teoretycznie należał do biedniejszej części miasta. Nawet w sile wytrzymałości konstrukcji nie spełniał żadnych norm. Zawalenie się całości było wyłącznie kwestią czasu.
Nie mogli tu zostać. Ich kamienice mogły nie płonąć jak łebki od zapałek. Jeszcze nie. Nie mieli czasu do stracenia. Musieli ruszyć dalej, więc gdy Geraldine złapała go w pasie, nie zastanawiał się ani chwili dłużej. Ruszył przed siebie, torując im przejście pomiędzy kawałkami desek, śmieciami, fragmentami budynków. Wszystko po to, żeby wreszcie ponownie znaleźli się na Alei Horyzontalnej.
W samym sercu paniki.

W dalszym ciągu gram pod zawadę Tafefobia - strach przed byciem pogrzebanym żywcem (0) - wpływa na mój stan psychiczny.

Nadal korzystam z zawady Uparciuch (I).


Koniec sesji


Because no matter how long the night
It's always darker
When the light burns out
And the sun goes down
The night will start anew
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek:
Podsumowanie aktywności: Ambroise Greengrass (5994), Geraldine Yaxley (3162)




  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa