• Londyn
  • Świstoklik
    • Mapa Huncwotów
    • Ulica Pokątna
    • Aleja horyzontalna
    • Ulica Śmiertelnego Nokturnu
    • Ministerstwo Magii
    • Klinika Św. Munga
    • Niemagiczny Londyn
    • Dolina Godryka
    • Little Hangleton
    • Wyspy Brytyjskie
    • Reszta świata
    • Zmieniacz czasu
    • Opisy lokacji
  • Dołącz do gry
  • Zaloguj się
  • Postacie
  • Accio
  • Indeks
  • Gracze
  • Accio
Secrets of London Poza schematem Retrospekcje i sny v
1 2 3 4 5 … 14 Dalej »
[02.1972] The ballad of Malfoy Family

[02.1972] The ballad of Malfoy Family
The Nocturn's Delight
My name is Ozymandias,
King of Kings;
Normalnie skóra zdjęta z ojca! 177 cm wzrostu, waży koło 70 kg. Szczupły młodzieniec, chodzi wyprostowany emanując pewnością siebie. Ma wyjątkowo jasne włosy, które od razu zdradzają jego pochodzenie od Malfoyów. Oczy jasne w szarym odcieniu. Można odnieść wrażenie, że jest wiecznie z czegoś niezadowolony, ale wrażenie to umyka, gdy otwiera usta - charyzmatyczny chłopiec z łagodnym, może nieco chrapliwym głosem.

Baldwin Malfoy
#1
23.05.2025, 23:55  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 24.05.2025, 00:00 przez Baldwin Malfoy.)  
Nokturn wiosenną porą zawsze przypominał mu otwartą ranę- ciemny, cuchnący zgnilizną, ale dziwnie żywy. A jednak ta dzielnica nigdy nie oddychała. Ona sapała ciężko, świszczącym charczeniem, kaszlem i rzężeniem oświadczając światu, że jeszcze nie zdechła do końca. Ściany tutejszych kamienic przesiąknięte wilgocią, błyszczały od pleśni jak ciała starych topielców; na bruku leżały resztki śniegu - nie do końca białe, poszarzałe od brudu i ulicznego kurzu. Zręcznie przeskakiwał przez te, które w mętnym świetle latarni błyszczały odcieniami żółci. Wolał się nie zastanawiać czy zeszczał się tu jakiś bezpański pies czy równie bezpański żul.
Z zaułków wyglądały szczury, ulice śmierdziały rybami, zgnilizną i przypalonym kadzidłem.
Typowy Nokturn. Dom.
Zatrzymał się przez moment przed witryną małego, zamkniętego na trzy spusty zakładu Nikitienki - a raczej przed tym co z niego zostało. Potrzaskana szyba została zabita deskami. Kurz osiadał warstwami na przegniłych, lawendowych ramach okna. Pamiętał ten dzień i brawurową akcję psów. BUM wpadł na Nokturn z hukiem, krzykiem i sądowym nakazem, rekwirując fiolki wspomnień, którymi tu handlowano. Dziś do zbutwiałego drewna przybijano ogłoszenia. Jedne jeszcze świeże, inne już rozmazane od deszczu i tłuszczu ludzkich palców.
“Sprzedam wspomnienie śmierci matki - przyczyny naturalne. Umarła mi w ramionach. 25 galeonów”. Pismo było nierówne, jakby ręka autora drżała. Nic interesującego. Obok, przybita krzywo szpilką wisiała kolejna karteczka. “Oddam wspomnienie egzekucji (Białoruś, czerwiec 1916). Nie chcę już z tym żyć.”  Zastanowił się przez moment, ale jego wzrok podążył już dalej.
Na przetartym pergaminie łamaną angielszczyzną zapisano: „Sprzedaję pamięć: narodzenie córka, 1970 rok, luty. Bez modyfikacja. Szczęśliwe. Potem żona umiera, dziecko zabrane przez urząd. Ja potrzebuję pieniądze na leczenie. Cena: 20 galeon. Proszę nie pytać więcej.” Pierwotna cena została przekreślona już dwukrotnie. Wpierw na 15. Potem na 7.
Uczciwa cena.
Bez słowa oderwał kartkę i wsunął ją do kieszeni płaszcza, uważając, by nie rozerwać wilgotnego papieru. Czuł pod palcami chropowatość taniego pergaminu i drobne grudki kleju, który puścił pod wpływem mrozu. W powietrzu unosił się cierpki zapach stęchlizny i żelaza – sam Nokturn oddychał krwią. Spojrzał na kolejne ogłoszenia, przybite krzywo zardzewiałymi gwoźdźmi, zaklęciami i pinezkami; z pismem rozmazanym przez deszcz i czas. Było coś przerażająco formalnego w każdej jednej ofercie. Ich ton, jakim zwykle sprzedaje się meble, stare różdżki, ziemię po dziadkach. Tylko że tutaj handlowało się czymś znacznie cięższym. Cierpienie, radość, żal – wszystko podane jasno, bez ozdobników, z wyceną w galeonach i knutach. Jakby świat od dawna już pogodził się z tym, że wspomnienia są towarem, a człowiek nie jest niczym więcej niż magazynem emocji na sprzedaż. Odsunął się o parę kroków od witryny, wciskając zmarznięte ręce głębiej do kieszeni.
Po zimie zawsze było ich więcej.

Ruszył dalej. Szedł powoli, przesiąknięty potem, pudrem i zaschniętymi na policzkach łzami, które przez ostatnie godziny wylewał na deskach The Globe. Czuł jeszcze echo ostatniego aktu. Rozbrzmiewało mu w uszach, tarło o gardło, choć nie mówił od dobrych dwudziestu minut. Zbiegł po kilku stopniach, skręcając przy Desdemonie w wąską uliczkę.
Ukłonił się lekko starej Fletcherowej, która jak zawsze siedziała na rozwalonym taborecie, owinięta w płaszcz z lisiej skóry. Kopciła fajkę, a zapach palonego bzu, cynamonu i szałwii unosił się w powietrzu, zabijając stęchliznę okolicy.
- Znów w królewskich łachmanach Baldwinie.- Zaskrzeczała bez powitania, wypuszczając z ust obłoczek dymu. Skinęła fajką w stronę jego głowy, a gdy podniósł rękę, poczuł pod palcami koronę, z którą występował. Westchnął cicho. Bezwartościowy rekwizyt. Wrzucił ją do stojącej obok taborecika skrzynki wypełnionej podejrzanymi fiolkami z równie podejrzaną zawartością, suszonymi skrzydłami nietoperzy i czymś co wyglądało jak potrzaskana kryształowa kula. Ludzie kupowali je, bo chcieli wierzyć, że amulety poprawią ich życie. Fletcherowa je sprzedawała - bo sama dawno wierzyć przestała.
- Dziecko jak?- Spytała, gdy już zamierzał odejść. Mniej jak współczująca babuszka za którą mogłaby uchodzić - raczej jak handlarz, który sprawdza stan towaru.- Śpi? Dzisiaj ostra noc. Ciemna.
Drgnął nerwowo.
- Choroba ją trzyma.- Westchnął, zbyt zmęczony by kłamać. Może powinien? Wiedźma skinęła tylko w odpowiedzi głową. Pogrzebała chwilę po przepastnych kieszeniach; przywołała go kościstym palcem, gdy wreszcie znalazła co szukała.
- Bierz. Kadzidła. Dym przepędzi co trzyma dziewczynkę w sidłach. Nieumarli nie znają snu, ale mogą śnić.- Wyszczerzyła wszystkie trzy posiadane zębiska w krzywym uśmiechu, gdy skinął z wdzięcznością głową.- Idź już dzieciaku. Zakłócasz mi kąpiel w blasku księżyca.
Wolał nie komentować faktu, że właśnie zaczynało mżyć, a księżyca to już nie widzieli od kilku dobrych nocy. Po prostu poszedł w swoją stronę.

Necronomicon powitał go znajomą ciszą, przerwaną tylko przez jego cicho wymruczane “kurwa mać”, gdy potknął się o próg. Jak zwykle zresztą. Nie zapalał światła, żeby nie zwabić do środka nieproszonych gości i klientów. Znał rozkład tego miejsca na pamięć. Wąskie, skrzypiące schody prowadziły na wyższe piętra - wchodził powoli, pilnując każdego kroku, czując pod stopami chwiejność konstrukcji. Budynek żył swoim własnym życiem. Oddychał. Kruczył się i rozciągał niczym stary organizm, któremu nie pozwolono umrzeć.
Ponoć do gabinetów wypadało pukać. Kultura wymagała, aby zaanonsować swoje pojawienie się. Może innym razem. W innym życiu. Drzwi, choć ciężkie, otworzyły się bez oporu ukazując wnętrze wypełnione przytłumionym światłem lampy oliwnej i świec pozostawionych na blacie biurka.

Prześlizgnął spojrzeniem po Lorraine, która otoczona na wpół zapisanymi pergaminami, otwartymi księgami i listami, próbowała nad czymś pracować. Skrobanie pióra o papier milkło raz po raz, gdy przerywała nasłuchując czegoś czego nie dane było mu usłyszeć. Nie wiedział nad czym ślęczy- nie wnikał w jej sieć i małe imperium sekretów.
Zamiast tego utkwił wzrok w ghoulce ułożonej wygodnie na kolanach kobiety, niemal niewidocznej spod ciężkiego, wełnianego  pledu. Oddychała płytko, nieregularnie, sądząc po ruchach materiału, wtulona w pozbawioną głowy lalkę.
Przekroczył ten niewielki dystans dzielący go od czarownicy, ale odezwał się dopiero, gdy kucnął przy nich.
- Hej.- Szepnął cicho, starając się nie spłoszyć pogrążonej w swoim dziwacznym letargu dziewczynki. Frida jednak od razu uchyliła ciężkie powieki, spoglądając spod zlepionych potem i kurzem loków.- Jak się ma nasza dzielna pacjentka?
Our Lady of Sorrows
and you don't seem the lying kind
a shame that I can read your mind
and all the things that I read there
candlelit smile that we both share
Spowita nimbem wyższości i aureolą sięgających za pas srebrzystoblond włosów, Lorraine wygląda dokładnie tak, jak powinien wyglądać Malfoy z krwi i kości. A jednak... Coś hipnotyzującego jest w jej czystym, wysokim głosie, w sposobie, w jaki intonuje słowa. W pełnych gracji ruchach, które cechuje elegancka precyzja profesjonalnej pianistki. Coś w przenikliwym spojrzeniu jasnoniebieskich oczu, skrytych pod ciężkimi od niewyspania powiekami. Przedziwny czar półwili, który wyróżnia Lorraine z tłumu mimo raczej przeciętnej postury (1,67 m), długo nie pozwalając ludziom zapomnieć o jej uśmiechu. Wygląda na istotę słabą, wątłego zdrowia. W przeszłości, Lorraine zmagała się z zaburzeniami odżywania, przez co teraz cechuje ją nienaturalna wręcz kruchość. Chorobliwie chuda, kości zdają się niemal przebijać delikatną, bladą skórę. Uwagę zwracają zwłaszcza wydelikacone dłonie o długich, smukłych palcach, w których często obraca w zamyśleniu srebrny pierścionek z emblematem rodu Malfoy. Obyta towarzysko, zawsze wie jednak, co powiedzieć i jak się zachować. Bez względu na okoliczności dba o zachowanie nienagannej postawy. Ubiera się skromnie, w otrzymane w spadku po bogatszych kuzynkach, klasyczne, mocno zabudowane suknie, na których wprawne oko dostrzec może ślady poprawek krawieckich. Nie da się ukryć, że jako młoda, atrakcyjna kobieta, przyciąga wzrok, nosi się jednak konserwatywnie, nigdy nie odsłaniając zbyt wiele ciała. Najczęściej spowita jest od stóp do głów w biel, która przydaje jej bladej skórze świetlistości, choć chętnie stroi się także w odcienie zieleni i błękitu. Zawsze otula ją mgiełka ciężkich perfum, których słodka, dusząca woń przywodzi na myśl palony cukier.

Lorraine Malfoy
#2
07.08.2025, 12:47  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 07.08.2025, 12:57 przez Lorraine Malfoy.)  
Frida nie spała. Frida nigdy nie spała.  Frida nie spała, chociaż wyglądała na pogrążoną w głębokim śnie; nie, Frida trwała w chorobliwym letargu, który nie miał przynieść jej ukojenia, jakie dla zwykłych ludzi przynosił sen. A jednak Lorraine, licząc wciąż na nowo jej płytkie oddechy, dziękowała Matce, że nie ma w jej małej dziewczynce nic zwykłego, wciąż wierząc, że zwalczy chorobę. Wierząc, że wszystko będzie dobrze. Ta sama wiara, która trzymała uparcie Fridę przy życiu, trzymała bowiem Lorraine na nogach. Bo Lorraine też nie spała. Jak mogłaby spać? Kołysała Fridę w ramionach, krążąc wte i wewte po pokoiku, który służył jej za gabinet: głaskała dziecko po główce, śpiewając cicho sentymentalne piosenki, które szybko zmieniły się w psalmy, w szeptane zachrypłym głosem modlitwy. Na początku otulać musiała marznące dziecko kocem – serce łamało jej się, gdy widziała, jak dreszcze wstrząsają drobnym ciałem martwej, ale przecież wciąż jeszcze żywej dziewczynki. Potem już niemal wyłącznie chłodziła rozpalone czoło za pomocą zimnych okładów, przebierała Fridę w czyste ubranka, gdy na ciało dziecka występowały poty, próbowała poić ją eliksirami od Rachel... Wszystko, byle zbić gorączkę. Nie dopuścić do strasznych drgawek, których widok doprowadzał ją niemal do płaczu.

Wyrzucała sobie, że porzuciła eliksiry. Gdyby tylko kontynuowała naukę, gdyby częściej pochylała się nad książkami... Chociaż to nie brak czasu był problemem, i dobrze o tym wiedziała. Łatwiej było jednak usprawiedliwić bezradność brakiem odpowiednich umiejętności aniżeli biedą. Niekompetencja była mniej bolesna niż przyznanie się do niedostatku. Mniej poniżająca. Bo skąd wzięłaby łuski boomslanga? Były drogie. Galeon za ćwierć uncji. Muchy siatkoskrzydłe chodziły na rynku po dwa sykle za paczkę. Nie można zresztą było być pewnym jakości sprzedawanych na ulicy składników. Nie znała się na surowcach odzwierzęcych wystarczająco, aby po samym tylko rzucie okiem na ulicznym straganie móc ocenić ich przydatność wytwórczą. Przynajmniej ludzie z Nokturnu nie próbowali jej zwykle oszwabić. Kiedyś sama sobie warzyła eliksiry na bezsenność, dopóki nie zrozumiała, że opłaca się to mniej niż kupienie takowych w aptece. Przynajmniej przy tych z apteki miała gwarancję, że pomogą. Przestała w końcu ufać własnym zdolnościom.

Mogła gdybać na temat składu mieszanki, która pomogłaby Fridzie, ale prawda była taka, że gdybać sobie mogła, ile chciała, a i tak nie mogłaby przynieść malutkiej ghoulce ulgi w chorobie. Mogłaby być najgenialniejszą alchemiczką, ale bez pieniędzy... Nie mogłaby zrobić absolutnie niczego, aby pomóc. Jak wiele matek na Nokturnie mierzyło się codziennie z podobnymi dylematami? Jak wiele dzieci Lorraine musiała pochować poprzedniej zimy? Po tych dzieciach pozostawały tylko małe trumienki, których, przewidująco, zamawiała na zimę więcej. Pozostawały po nich tylko małe groby na cmentarzu. A czasem, ale tylko czasem, małe karteczki z wycenionymi wspomnieniami za witryną zakładu Nikitienki, przynajmniej dopóki nie przeniosła się na Podziemne Ścieżki.

Nie potrafiłaby nigdy oddać swoich wspomnień o Fridzie. Nie oddałaby, postanowiła, w momencie, w którym razem z Baldwinem myśleli już, że zbliża się jej koniec. Nie oddałaby nigdy nikomu wspomnień o tym dziecku.

Pochowała przybory do warzenia eliksirów, zanim wrócił Baldwin. Nie chciała go dobijać jeszcze bardziej. Wystarczyło, że ją samą dobijało poczucie bezradności, poczucie, że nic nie jest w stanie zrobić, tak jak wtedy, gdy odchodziła Miranda. Nie schowała jednak starych zeszytów z notatkami, które wciąż wertowała, tak jak czasem wertowała modlitewnik. Jak gdyby samo to, że trzymała go w rękach, robiło jakąś różnicę. Chociaż wszystkie zeszyty podpisane były jej imieniem i nazwiskiem – starannie wykaligrafowanym "Lorraine Malfoy", opatrzonym eleganckimi zawijasami, pamiętającymi czasy, kiedy ćwiczyła swój "dorosły" podpis – wszystkie nosiły na sobie ślady rąk Baldwina. Po skończeniu szkoły wciskała mu je na siłę niemal, prosząc, aby próbował więcej czasu poświęcać nauce. "Jeśli nudzi cię podręcznik", powtarzała, w przesyłanych listach, "spróbuj przynajmniej przeczytać przed lekcją moje notatki". Wiedziała przecież, że próbował. Na wolnych stronach zostawiał rysunki, na marginesach szkicował głupotki: pokazywał je chętniej niż dobre stopnie, a ona nigdy nie miała serca go za to łajać. Uśmiechnęła się na widok karykatury profesora Slughorna, który z rozmarzoną miną wygrzewał się w pękatym kociołku z bulgoczącym wesoło eliksirem, niby w kąpieli z bąbelkami. Wcale podobny, musiała przyznać, rozbawiona. Obok niego już zacierał ręce mały Baldwin, kompletnie niespodziewanie wyciągający zza pleców komicznie wielką w stosunku do swojego wzrostu łyżkę. Wyglądał na bardzo zadowolonego z siebie, gdy zaczynał mieszać tą wielgachną łychą w kociołku, tworząc wir, który porywał ze sobą krzyczącego w nagłym przestrachu profesorzynę... Dopóki po mości Slughornie nie pozostawały już tylko bąbelki piany. A potem wszystko powtarzało się od początku.

Quae sanat, etiam necat, podpisała szkic. To, co leczy, również zabija.

Z Fridą nie było za specjalnie lepiej: lekarstwa dla żywych nie przyniosły w jej stanie wielkiej poprawy, ale przynajmniej niczego nie pogorszyły. A jednak ciężar poczucia winy wciąż spoczywał na plecach Lorraine. Przygniatał ją. W ktorymś momencie zaczęła słaniać się na nogach, więc usiadła, przygarniając Fridę do siebie, jak gdyby sama jej bliskość miała pomóc dziewczynce wyzdrowieć. Nie chciała się z nią rozstawać choćby na moment. Gładziła ją uspokajająco po włoskach, cicho czytając głupawe podpisy pod obrazkami, albo opowiadając Fridzie bajki, które nie miały początku, ani końca, pozwalając myślom dryfować w rytm oddechów dziecka.

Tylko to się liczyło.

Słysząc trzask drzwi wejściowych spięła się nagle jak gdyby dopiero teraz zdała sobie sprawę z upływu czasu, zaraz jednak uspokoiła się, rozpoznając kroki Baldwina. Już od progu wiedziała, że to on. Czuła jego bliskość pod skórą, czuła jego oddech na karku, jego dłonie na jej ramionach, prostujących się mimowolnie, jak gdyby sama obecność Baldwina zdjęła z nich niewidzialny ciężar. Odłożyła zeszyt od eliksirów na podołek, słysząc jego kroki na schodach.

– Wiesz, że Baldwin już wrócił? – wyszeptała, musnąwszy dłonią policzek Fridy. Wciąż ciepły, ale nie gorący, więc chyba było lepiej. Musiało być lepiej. – Strasznie się za tobą musiał stęsknić, ale dzisiaj znowu potrzebowali go w teatrze. Gra teraz w przedstawieniu rolę króla... Bardzo smutnego króla. Król jest smutny, bo jego córka... – urwała, jak gdyby zabrakło jej nagle tchu, ale zaraz podjęła temat na nowo, nie przerywając pieszczoty. – Gdy już wyzdrowiejesz, pójdziemy razem zobaczyć go na scenie. Musisz szybko wyzdrowieć, bo niedługo szykuje się nowa premiera, a w tej nowej sztuce będzie grał... A zresztą, sam ci opowie.

Uśmiechnęła się do Baldwina, ledwie przestąpił próg pokoju, a jej zmęczone oczy widocznie rozpromieniły się uczuciem.

– Najdzielniejsza – odpowiedziała z przekonaniem Lorraine. Jak wiele czułości było w jej głosie, gdy wiedziała, że nikt inny nie słucha. Gdy byli sami w swoim małym świecie. Odkąd pojawiła się w tym świecie Frida, Baldwin coraz częściej mógł mieć swoją Lorraine. Prawdziwą Lorraine. – Wypiła cały eliksir od Rachel! – Lorraine pochwaliła skuloną pod pledem dziewczynkę, która wykonała taki ruch, jakby chciała wyciągnąć rączki w stronę Baldwina, przytulić się na powitanie, jak zawsze, ale zbyt wielka trzymała ją wciąż niemoc, aby włożyć w ten gest więcej niż myśl jedynie: zamrugała zmęczonymi oczętami, wydając z siebie ciężkie westchnienie, jak gdyby ten mały wysiłek wyczerpał resztę jej nadwątlonych sił.

Lorraine przez chwilę wpatrywała się we Fridę w napięciu, zanim przeniosła wzrok na Baldwina.

– Przemokłeś. – Nietrudno było teraz o chorobę, pomyślała, a na jej twarz wrócił wyraz zatroskania. – Przebierz się – poprosiła miękko, wyciągając dłoń w stronę Baldwina, aby odgarnąć mu mokre kosmyki włosów z twarzy. – Bo się przeziębisz.


Yes, I am a master
Little love caster
The Nocturn's Delight
My name is Ozymandias,
King of Kings;
Normalnie skóra zdjęta z ojca! 177 cm wzrostu, waży koło 70 kg. Szczupły młodzieniec, chodzi wyprostowany emanując pewnością siebie. Ma wyjątkowo jasne włosy, które od razu zdradzają jego pochodzenie od Malfoyów. Oczy jasne w szarym odcieniu. Można odnieść wrażenie, że jest wiecznie z czegoś niezadowolony, ale wrażenie to umyka, gdy otwiera usta - charyzmatyczny chłopiec z łagodnym, może nieco chrapliwym głosem.

Baldwin Malfoy
#3
23.08.2025, 11:37  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 23.08.2025, 11:38 przez Baldwin Malfoy.)  
Błądził przez chwilę spojrzeniem po starych zeszytach i notatkach. Eliksiry. Oczywiście, że w takiej chwili skierowała się właśnie ku nim. Milczał. Nie oszukiwał się. Nie było magicznego środka, który wyciągnąłby ich córkę ze śmiertelnego marazmu. Potrzebowała czasu. Jej małe ciało potrzebowało czasu i odpoczynku, siły, żeby zwalczyć choróbsko. Nawet jeśli nie chciał jej oddawać Matce - wiedział, że to co trzymało duszę Fridy i jej świadomość nie należało już do tego świata. Więc nic co z tego świata zapewne nie mogło jej pomóc. Tu nie potrzeba było książek o eliksirach. Potrzeba było tomów, które spoczywały zamknięte w kufrze na strychu. Zaraz obok drzwi, pod stertą mniejszych pudełek i słoików starego Malika. Tu potrzeba było nekromancji. Magii krwi i życia.
Gdyby mógł, gdyby tylko wiedział jak, zakląłby w tym drobnym ciele cząstkę własnej duszy, by mieć pewność, że Frida będzie żyć wiecznie. Na przekór Bogom i ludziom.

Nachylił delikatnie głowę, by mogła przeczesać palcami jego mokre włosy; przesunął ją później tak, by dłoń spoczęła na zimnym od wieczornego, zimowego powietrza, policzku. Przekręcił się, składając pełen czułości pocałunek na miękkiej skórze siostrzanej dłoni. Tęsknił za tym - świadomie czy nie. Za jej oddechem, za ciepłem.
Jestem tu. Przepraszam, że tak późno.

- Ten niesmaczny? To rzeczywiście najdzielniejsza.- Odparł z niemal przerysowanym uznaniem i podziwem. Ale to wystarczyło, żeby ghoulka uśmiechnęła się słabo. Zbyt słaba, żeby wyciągnąć ręce; Baldwin znał jednak  ten niemrawy ruch.
W odpowiedzi na prośbę o przebranie się, zsunął po prostu z ramion przemoczoną wierzchnią szatę, zostając tylko w spodniach i szarym podkoszulku. Pewnie kiedyś był biały, ale czasy te dawno przeminęły. Tyle musiało wystarczyć, bo zaraz potem wydłubał ze zmęczonych objęć półwili dziecięcy kokonik. Pilnując, żeby Frida była nadal okryta ciepłym pledem, ułożył ją sobie na piersi. Ghoulka oparła główkę o zgięcie między szyją, a ramieniem Malfoya. Oddychała cicho. Wciąż płytko, więc cokolwiek zagnieździło się w jej płucach jeszcze nie odpuściło. Ale przynajmniej nie była tak rozpalona jak rano.
- Spotkałem Fletcherową. Dała jakieś zioła do spalenia. Są w kieszeni. Nie wiem czy pomogą ale... można zapalić.- Powiedział, wspierając podbródek o czubek głowy dziewczynki. Cały czas wpatrywał się w Lorraine. Z tą nietypową dla siebie troską. Jakąkolwiek maskę nosił na co dzień - teraz została zdarta.  Transakcja zawsze była obustronna. W cichych ścianach zakładu pogrzebowego odzyskiwał swoją Lorraine. Ale i ona w tym małym świecie, niedostępnym dla ciekawskich oczu, mogła mieć swojego Baldwina. Tego prawdziwego.
Dokładnie tego, który właśnie wyciągnął w jej stronę dłoń i wsparł ją o szczupłe ramię siostry. Nie pytał czy cokolwiek dzisiaj jadła. Wiedział, że nie. Widział to w zapadłych policzkach i spojrzeniu błądzącym po ścianach gabinetu. Wiedział też, że nie spała. Czy go to dziwiło? Skądże. Sam nie zmrużył oka, nasłuchując cichego oddechu dziecka, przy którego łóżku spędził całą poprzednią noc. Nie pozwolił jej położyć do wyścielonej aksamitem trumny, którą trzymali w schowku na tą rzadką okazję, gdy przychodził jakiś bogacz i kręcił nosem na wszystkie “normalne” z ekspozycji. Wszyscy wiedzieli, że pokurwiała szlachta rozkładała się najlepiej otulona dębem, atłasem  i złotymi okuciami. Nie pozwolił Fridy tam położyć, bo choć aksamit był miękki i wygodny, to nie zniósłby widoku córki w trumnie, na zawsze wdrukowanego w swoją pamięć. Więc Frida odpoczywała w jego starym łóżku, które pamiętało szkolne czasy Baldwina, przykryta wszystkimi kocami jakie znaleźli. 
- Powinnaś się wykąpać.- Zadecydował nagle. Wygrzać w ciepłej wodzie; pozwolić odpocząć spiętym mięśniom, które cały dzień pewnie trzymały jego dziecko w objęciach.
Widzę Cię taką jaką jesteś. Widzę twoje poświęcenie.
Bo poświęcenie matki nie było pustym słowem. Nie miało w sobie nic z heroizmu. Było za to cichym, żmudnym rytuałem, składanym każdego dnia w ofierze Bogom. Ciche jak oddech dziecka, dla którego biło jej zmęczone serce; wokół którego błądziły wszystkie myśli. Każdy dzień choroby Fridy odbierał coś Lorraine - oddawała siebie, kawałek po kawałku, tak niepostrzeżenie, że sama tego pewnie nie dostrzegała. Wykrwawiała się, kropla za kroplą, jakby nie znała innego sposobu na kochanie.
Przełożył Fridę nieco wygodniej na swoje ramię. Ważyła tyle co piórko złożone na wadze Anubisa, a ciążyła w objęciach bardziej niż najcięższy z grzechów. Podniósł się z ziemi, po czym… wyciągnął w stronę Lorraine dłoń.
Pomogę ci.
Ale tym razem w jego dłoni nie było gasnącej latarenki, a oni nie byli w ciemnych katakumbach. Byli w domu.- Chodź, naszykuję ci kąpiel.
Our Lady of Sorrows
and you don't seem the lying kind
a shame that I can read your mind
and all the things that I read there
candlelit smile that we both share
Spowita nimbem wyższości i aureolą sięgających za pas srebrzystoblond włosów, Lorraine wygląda dokładnie tak, jak powinien wyglądać Malfoy z krwi i kości. A jednak... Coś hipnotyzującego jest w jej czystym, wysokim głosie, w sposobie, w jaki intonuje słowa. W pełnych gracji ruchach, które cechuje elegancka precyzja profesjonalnej pianistki. Coś w przenikliwym spojrzeniu jasnoniebieskich oczu, skrytych pod ciężkimi od niewyspania powiekami. Przedziwny czar półwili, który wyróżnia Lorraine z tłumu mimo raczej przeciętnej postury (1,67 m), długo nie pozwalając ludziom zapomnieć o jej uśmiechu. Wygląda na istotę słabą, wątłego zdrowia. W przeszłości, Lorraine zmagała się z zaburzeniami odżywania, przez co teraz cechuje ją nienaturalna wręcz kruchość. Chorobliwie chuda, kości zdają się niemal przebijać delikatną, bladą skórę. Uwagę zwracają zwłaszcza wydelikacone dłonie o długich, smukłych palcach, w których często obraca w zamyśleniu srebrny pierścionek z emblematem rodu Malfoy. Obyta towarzysko, zawsze wie jednak, co powiedzieć i jak się zachować. Bez względu na okoliczności dba o zachowanie nienagannej postawy. Ubiera się skromnie, w otrzymane w spadku po bogatszych kuzynkach, klasyczne, mocno zabudowane suknie, na których wprawne oko dostrzec może ślady poprawek krawieckich. Nie da się ukryć, że jako młoda, atrakcyjna kobieta, przyciąga wzrok, nosi się jednak konserwatywnie, nigdy nie odsłaniając zbyt wiele ciała. Najczęściej spowita jest od stóp do głów w biel, która przydaje jej bladej skórze świetlistości, choć chętnie stroi się także w odcienie zieleni i błękitu. Zawsze otula ją mgiełka ciężkich perfum, których słodka, dusząca woń przywodzi na myśl palony cukier.

Lorraine Malfoy
#4
31.08.2025, 14:28  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 31.08.2025, 14:58 przez Lorraine Malfoy.)  
Nie sądziła, że pokocha małą ghoulkę, którą Baldwin znalazł na ulicy z niczym więcej, jak książką z bajkami pod pachą. Nawet jeżeli nigdy nie potrzebowała wiele, żeby kochać, harde miała przecież serce. A jednak, za kilka dni miały minąć dwa miesiące, odkąd Frida stała się częścią ich cichego życia. Odkąd stała się ich dzieckiem... Ich dzieckiem. Kiedy zaczęli o niej myśleć w ten sposób? Wkradła się w ich serca tak cicho jak poranny przymrozek. Zanim zaryglowała drzwi za Baldwinem tamtej grudniowej nocy, wyjrzała na zewnątrz, na mróz. Tylko jego ślady widoczne były na śnieżnej pokrywie, bo niósł przecież ghoulkę w ramionach... A jednak Lorraine wyobraziła sobie przedzierającą się przez zasypane ulice dziewczynkę, która, stąpając, niemalże nie zostawiała po sobie śladów w śniegu. Jak gdyby wraz z życiem utraciła cały ciężar. A przecież dziecinne trumienki zawsze są najcięższymi, pomyślała wtedy ze smutkiem.
Nie sądziła, że będzie smucić się dlatego, że nie da rady nosić dziewczynki przez cały dzień na rękach.

Nie zapomniała o grozie, jaka przejęła ją na widok główki niechlujnie przyszytej na powrót do drobnego ciałka. Na widok śladów przemocy, której ktoś dopuścił się wobec dziecka, pozbawiając je nie tylko życia, ale i godności należnej śmierci. Dziecko. Kto miałby śmiałość krzywdzić dziecko? A jednak wszędzie na świecie krzywdzono dzieci. Przynajmniej nikt więcej nie może jej już skrzywdzić, pomyślała wtedy Lorraine, przytulając dziewczynkę. Widok pokaleczonej szyjki, jakkolwiek upiorny, nie był bowiem w stanie wstrząsnąć posadami świata Lorraine. Zbyt wielu niegodziwości była świadkiem. Zbyt wielu sama się dopuściła. Ziejące korytarze Podziemnych Ścieżek żywiły się nędzą, pożerając tych, którzy zapuścili się zbyt głęboko. Jej własny ojciec żerował na ludzkich żywotach, żeby pisać wiersze krwią, którą wysysał. Bo kości przecież wypluwał. Kości należały do Lorraine. Może dlatego jej dłonie nie drżały, gdy wyciągnęła je w stronę ożywieńca. "Ty też przynosisz mi kości, Baldwinie?", pomyślała, przyklękając przed dziewczynką tak, żeby jej twarz znajdowała się na poziomie oczu dziecka. "Jak wiele czasu minie, zanim przyjdzie nam ją pochować?"
Wszędzie na świecie krzywdzono dzieci. Teraz... Teraz starała się nie myśleć o tym, że krzywdzi Fridę. Bo być może krzywdziła ją, podtrzymując ją w tym stanie zawieszenia między życiem a śmiercią. Może istniało bardziej chwalebne rozwiązanie, ale Lorraine prędzej sama odebrałaby sobie życie, niż pozwoliłaby jakkolwiek nędzną jego namiastkę odebrać Fridzie. Wiedziała, że Baldwin zrobiłby to samo.

Pokazał jej wtedy książkę, którą dziewczynka miała przy sobie. Pokazał jej przedziwne obrazki, na widok których aż cierpła skóra. Choć nie byli w stanie stwierdzić, czy były nasycone magią, było w nich coś niepokojącego. Lorraine zmrużyła oczy na widok opowiadania zatytułowanego po prostu: "Dziewczynka z zapałkami". Dreszcz przeszedł jej wtedy po plecach, mimo że na sukienkę nałożyła sweter. "Ona nie czuje już bólu", zapewniła czule Baldwina, widząc udręczenie ma jego twarzy. Zamknęła książkę, nie chcąc dłużej patrzeć na zdobiące ją, upiorne ilustracje. Nie chcąc, żeby Baldwin dłużej patrzył. Wystarczyło, że już na zawsze miał te obrazki wyryte w pamięci. Odwróciła jego twarz, tak, żeby musiał patrzeć na nią, tylko na nią. Na niej skupił pełnię swej uwagi. "Nie czuje też zimna", wyszeptała Lorraine, skinąwszy głową w stronę skulonej przy krematoryjnym piecu dziewczynki. "Nie może umrzeć. To co jest martwe, nie może umrzeć."

Więc żyli.

Wszyscy troje.

Ledwie Baldwin wziął Fridę w ramiona, Lorraine podniosła z ziemi jego przemoczoną szatę. Sięgnęła do kieszeni, po kadzidła, które dostał od starej Fletcherowej, trudniącej się sprzedażą amuletów. Wyjęła je ostrożnie, odstawiwszy na stolik obok kanapy. Szatę brata stryjecznego rozłożyła tymczasem schludnie na kolanach, przesuwając z przyzwyczajenia palcami wzdłuż zawilgoconego materiału, aby sprawdzić, czy nie ma na nim żadnych przetarć. Czy na którymś ze sfatygowanych szwów nie pojawiła się przypadkiem nowa dziura. Malfoy nie może chodzić obdarty, powtarzała z mocą. Frida nie była Malfoyem, ale nosiła jej dziecinne sukienki, których Lorraine nie nadążała już fastrygować. Serce jej się ścisnęło, gdy patrzyła, jak rączki dziecka nie mają w sobie siły zapleść się jak zawsze wokół szyi Baldwina. Zawsze była taka niecierpliwa, żeby wziął ją na ręce, żeby mogła widzieć wszystko z góry, bo do tego ograniczał się przecież jej świat. Do obserwacji. Wyglądała przez okno gabinetu Lorraine, siadała na kuchennym parapecie, żeby móc zza zasłony podglądać przechodniów, kryła się po kątach, gdy ktoś nowy zaglądał do zakładu pogrzebowego. Ale potem pakowała się Baldwinowi na kolana, gdy opowiadał przy stole o swoim dniu, bawiła się w prosektorium u boku pracującej Lorraine, wyczekiwała bajek na dobranoc, kąpieli w bąbelkach, i zaznaczania w kalendarzu dni do przyjazdu dziadka Alhazreda, którego nigdy jeszcze nie widziała, a który miał niedługo wrócić do Anglii! Wynajdowali sposoby na to, aby Frida uczestniczyła w ich życiu, widząc, jak zafascynowana jest wszystkim wokół, jednocześnie chroniąc dziewczynkę przed światem, który tak straszliwie ją skrzywdził. Powróciły do Lorraine wspomnienia nocy, kiedy na nowo prowadziła szwy przytrzymujące główkę dziewczynki. Zacisnęła mimowolnie palce na szacie Baldwina, jak gdyby z samej jego obecności czerpała pociechę. Nie odzywała się przez chwilę, obracając wciąż w głowie słowa krótkiej modlitwy, którą dziękowała za jego bezpieczny powrót do domu.
Podniosła jednak głowę, gdy zdała sobie sprawę, że położył opiekuńczo rękę na jej ramieniu: uśmiechnęła się w dobrze mu znany, uspokajający sposób, "wszystko dobrze, tylko się zamyśliłam", odkładając szatę na bok. Nieco opóźnionymi wydawały się jej reakcje, bo wciąż skupiona była na dziecku, które Baldwin trzymał w ramionach. Ostrożnie ujęła jednak kadzidła od Fletcherowej, a obracając je w dłoniach, próbowała odgadnąć skład ziołowej mieszanki. Waleriana, szaławia, passiflora... Ale co jeszcze? Nie wiedziała, czy jest na tyle zdesperowana, aby zaufać starej handlarce, w której pracowni widziała parę zasuszonych ludzkich głów. Podobno amulety z części ciał albinosów miały szczególne właściwości magiczne. Niemal wzdrygnęła się na myśl o tym, jak przeczesała kiedyś jej blond włosy swoimi szponami. Lorraine z trudem powstrzymała się od wyciągnięcia ręki w stronę Fridy, jak gdyby tym samym gestem mogła odczarować wątpliwości.

"Nie wiem, czy pomogą, ale... Można zapalić."

– Czasem Matka przychodzi pod postacią dziecka, dziewczynki oddzielonej przedwcześnie od jej łona, aby przypomnieć nam wszystkim, że tylko ona się liczy... – zawahała się, jak gdyby trudno jej było znaleźć słowa, które oddałyby, co czuje, ale wiedziała, że Baldwin zrozumie. – Tylko to się liczy. – Dzieci. Nie tylko Frida, która była ich dzieckiem w każdym tego słowa znaczeniu, poza tym najbardziej dosłownym. Ale i dzieci, którymi byli kiedyś, i którymi nigdy nie przestali być. Nie potrafili przestać być. Bo Lorraine i Baldwin byli dużymi dziećmi, które zbyt szybko musiały stać się samodzielnymi. Zbyt szybko stracili właściwą dzieciom niewinność... Czy na pewno ją stracili?, zastanawiała się Lorraine, obracając w dłoniach podarowane przez Fletcherową kadzidła. Leżąca między nimi Frida była przecież ucieleśnieniem niewinności. A niewinności nie dało się zabrać gwałtem. Dziewica nie straciłaby przyrodzonej sobie czci, nawet gdyby jej niewinność zbrukano. Dojrzewała do roli Matki, która nie przestawała być matką nawet wtedy, gdy obumierało dziecko w jej łonie. Wiele razy powtarzała to Madeleine, biorąc łkającą czarownicę w objęcia, wtedy, gdy razem siedziały w przestrzeni tego gabinetu. Wtedy, gdy pani Malouel musiała pogrzebać swoją małą córeczkę. – Czasem przychodzi pod postacią staruchy, w której intencje wątpisz, dopóki nie przypomnisz sobie, że była niegdyś matką. – Lorraine spojrzała poważnie na Baldwina. – Fletcherowa pochowała u mnie syna, wtedy, gdy chodziłeś jeszcze do Hogwartu. Zaufam jej.

Jak matka matce.

Gdy zaczął mówić o kąpieli, pomyślała najpierw, że mówi do dziecka, bo narastająca fatyga przytępiała nieco osąd. Otworzyła usta, aby się sprzeciwić. "Boję się, że rozchoruje się bardziej", czaiło się na końcu języka, tak jak łzy czaiły się pod powiekami, bo tylko o tym była przecież w stanie myśleć przez ostatnie dni. Odsuwała od siebie te myśli najlepiej jak potrafiła. Gdy dotarło do niej jednak, co powiedział potem, między wdechem a wydechem Fridy, drgnęła, ledwie zauważalnie, zamykając usta. Drgnęła, a jednak, była to decyzja.
A potem Lorraine skinęła głową.
Nie protestowała, pozwalając Baldwinowi podejmować decyzje. Wszystko będzie dobrze, przekonywała się. Ufała mu, tak samo jak ufała Frida, a może Frida ufała mu tak, jak Lorraine. Na ślepo. Tym razem nie zamknęła jednak oczu, jak wtedy, gdy kroczyli pośród podziemnych korytarzy. Zamiast tego, zmęczony uśmiech pojawił się na jej twarzy, gdy ujęła jego dłoń. Baldwin umiał się nimi zająć, kiedy tego potrzebowały, prawda? Podniosła się z miejsca, poprowadziwszy go najpierw ku szafie. Machnęła różdżką, żeby ściągnąć z półki starannie poskładane ręczniki, a z wieszaka – świeżą szatę wierzchnią dla Baldwina. Bywał tutaj tak często, jak bywała sama Lorraine, więc naturalnie trzymała dla niego ubrania na zmianę między swoimi. Szata pamiętała lepsze czasy... Ale przynajmniej była czysta.


Yes, I am a master
Little love caster
The Nocturn's Delight
My name is Ozymandias,
King of Kings;
Normalnie skóra zdjęta z ojca! 177 cm wzrostu, waży koło 70 kg. Szczupły młodzieniec, chodzi wyprostowany emanując pewnością siebie. Ma wyjątkowo jasne włosy, które od razu zdradzają jego pochodzenie od Malfoyów. Oczy jasne w szarym odcieniu. Można odnieść wrażenie, że jest wiecznie z czegoś niezadowolony, ale wrażenie to umyka, gdy otwiera usta - charyzmatyczny chłopiec z łagodnym, może nieco chrapliwym głosem.

Baldwin Malfoy
#5
16.09.2025, 21:17  ✶  
Stara książka z baśniami Fridy leżała od dwóch miesięcy na stoliku przy łóżku dziewczynki. Bo ghoulka dostała swoje łóżko. Swój koc. Swoje sukienki w spadku po Lorraine.
Zawsze w tym samym miejscu. Czytywana nieczęsto, odkąd wygrzebali na targu starości książeczki dla małych czarodziejów i czarownic. Ale historie w mugolskiej księdze były... przedziwne. O syrenie podobnej do tej z witraży w łazience dla prefektów, do której się często zakradali za dzieciaka. Nikt tego nie pilnował, a uraczona komplementami malowana panienka nigdy nie nakablowała nauczycielom. Ale książkowa syrena prosiła złą podwodną wiedźmę o nogi, by móc chodzić po lądzie. A w zamian oddawała swój głos. A na koniec? Na koniec i tak książę poślubił inną, a syrenka zamieniła się w morską pianę.
Albo o dziewczynce tak zakochanej w czerwonych trzewikach, że zapomniała jak się modlić przed obliczem mugolskiego boga i tylko tańczyła, tańczyła i tańczyła póki nie spotkała kata z siekierą, który… zatrzasnął książkę zanim Frida zdążyła zobaczyć ostatni obrazek. Ale żadna z opowieści nie wzbudzała w nim takiego wewnętrznego buntu jak ta pieprzona dziewczynka z zapałkami.
Przeczytał ją córce raz. Od początku do końca. To wystarczyło, żeby oczy dziecięcia napełniły się łzami; by wczepiła się rozpaczliwie w jego koszulę jak przerażone i zbłąkane kocie, szlochając przez kilka kolejnych godzin. Nie mogli jej uspokoić - nie pomagały żadne zabawne opowiastki, obietnice, nie pomogły pajączki w czekoladzie i lukrowane karaluszki. W końcu z ciężkim sercem otworzył skrzynię w rupieciarni. Wygrzebał z niej starą lalkę należącą do Calanthe - tą, którą na złość siostrze zaklął tak, żeby jej porcelanowa  głowa odpadała raz po raz.  Maria Antonina ubrana w koronkową, pastelowo różową sukienkę stała się jedynym ratunkiem na wszelkie smutki tego świata.

Tego dnia Baldwin oświadczył bardzo ostro, że nikt nie ma prawa czytać tej przeklętej opowieści nigdy więcej. Bo Frida była ich dzieckiem, a kto jak nie ojciec miał autorytarne prawo do podejmowania takich decyzji?

“Napraw ją.” Chciał powiedzieć Lorraine tamtej zimowej nocy, siedząc przy stole prosektoryjnym na roztarganym skądś stołku. Ale ghoulka nie była zepsuta. I nie była kośćmi. Była dzieckiem. A żadne dziecko nie zasługiwało na to by jego potwory zyskały ludzkie twarze. Dlatego nie myślał wtedy o tym, co kiedyś będzie trzeba zrobić.
Nie myślał o tym i teraz, trzymając w objęciach ciężar nie większy niż ten, który zapamiętał z grudniowej nocy.

Łazienka na piętrze Necronomiconu była mała, klaustrofobiczna, wciśnięta w boczną ścianę starego zakładu pogrzebowego tylko po to, by spełnić wymóg funkcjonalności jego mieszkańców. Ale była czysta. Żadnej pleśni, która królowała na Nokturnie jak cichy despota. Żeliwna wanna - doszorowana do perfekcji. Jej boki zdobiły ornamenty i chyba roślinne motywy. Dzisiaj emalia dawno już spękała, odsłoniła rdzawiący metal.
Zardzewiałe były też krany, które odkręcił, by napełnić wannę czystą wodą. Ciepłą. Zresztą wystarczyło proste zaklęcie, by z ciepłej stała się gorącą  - taką jakiej ciało, mięśnie i dusza Lorraine teraz potrzebowały.

Nie pytał półwili czy chce, żeby wyszedł. Może powinien uszanować choć tak niewiele, zadbać o jej resztkę prywatności. Po co? Znał na pamięć każdy fragment jej ciała; każdą ostrą linię w miejscach, gdzie kości naciągały wręcz półprzezroczystą skórę; mógłby z zamkniętymi oczami mieszać popiel, biel i błękit pruski, by uzyskać kolor oczu; srebro na włos. Mógłby fachowym okiem stwierdzić ile cali tym razem straciła w talii. Wystarczyło, żeby zerknął.
Ale nie patrzył na czarownicę. Patrzył tylko i wyłącznie na Fridę. To jej uczył się tym razem. Przysiadł więc na chłodnych kafelkach, oparł plecami o powoli rozgrzewającą się wannę. To było przyjemne.

- Wiesz, że stara wiedźma zmieniła nam scenariusz? Na tydzień przed premierą.- Zagadał, bardziej w eter niż do którejkolwiek z obecnych tu panien.
Kiedy Frida poruszyła się nerwowo, ostrożnie rozwinął kawałek pledu, którym była okryta. W zaparowanej łazience nawet rozgrzanej chorobą ghoulce musiało być gorąco. Ale gdzieś słyszał, że to pomaga w odkrztuszaniu. Więc jeśli trzeba będzie - planował z nią tu siedzieć całą noc.
- Wyczytała w jakimś wróżbiarskim pisemku o połączeniu dusz. Tym co czasem czytasz Lorr. Coś tam, że masz jedną duszę, a potem - cyk. Robią się z tego dwie dusze.- Połaskotał dziewczynkę po zaczerwienionych policzkach, przy okazji ostrożnie sprawdzając temperaturę. Słuchała. Kontaktowała. To dobrze.
- I od razu pomyślałem, nie no moja Frida to na pewno oddała pół duszyczki tacie…- Frida zmarszczyła lekko nos.- Auć. Nie tacie? Cóż za zdrada. Mamie oddała?- Znów to samo marszczenie noska.- Nie mamie? Przecież mamę kocha najmocniej na świecie!
Zaśmiał się udając szczere oburzenie, kiedy ghoulka tylko cierpiętniczo westchnęła w odpowiedzi. Nie miała nawet siły na przewracanie oczami, a co dopiero na tłumaczenie, że takie pół duszy to na pewno jest bardzo bardzo ważne i oddałaby je tylko…
- A może Marii Antoninie?
No i tutaj nastąpiła ewidentna chwila zawahania. Blond dziewczę przytuliło do siebie ulubioną lalkę odrobinę tylko mocniej niż wcześniej. Baldwin odchylił odrobinę głowę do tyłu, by móc spojrzeć na Lorraine. Uśmiechnął się słabo. Czy tak wyglądała Ofelia, gdy po raz ostatni zstąpiła do bezmiaru rzeki? Czy tak się świeciły jej jasne oczy, lepiły do skóry długie kosmyki włosów?
- Zostanę na noc Lorr, żebyś mogła się przespać.- Obiecał, zupełnie jakby nie spędził w zakładzie pogrzebowym ostatnich kilku dni. Ale powtarzana obietnica brzmiała dobrze. Brzmiała jak pewność.
A czego jak nie pewności, choćby tej najmniejszej, właśnie teraz potrzebowali.
Our Lady of Sorrows
and you don't seem the lying kind
a shame that I can read your mind
and all the things that I read there
candlelit smile that we both share
Spowita nimbem wyższości i aureolą sięgających za pas srebrzystoblond włosów, Lorraine wygląda dokładnie tak, jak powinien wyglądać Malfoy z krwi i kości. A jednak... Coś hipnotyzującego jest w jej czystym, wysokim głosie, w sposobie, w jaki intonuje słowa. W pełnych gracji ruchach, które cechuje elegancka precyzja profesjonalnej pianistki. Coś w przenikliwym spojrzeniu jasnoniebieskich oczu, skrytych pod ciężkimi od niewyspania powiekami. Przedziwny czar półwili, który wyróżnia Lorraine z tłumu mimo raczej przeciętnej postury (1,67 m), długo nie pozwalając ludziom zapomnieć o jej uśmiechu. Wygląda na istotę słabą, wątłego zdrowia. W przeszłości, Lorraine zmagała się z zaburzeniami odżywania, przez co teraz cechuje ją nienaturalna wręcz kruchość. Chorobliwie chuda, kości zdają się niemal przebijać delikatną, bladą skórę. Uwagę zwracają zwłaszcza wydelikacone dłonie o długich, smukłych palcach, w których często obraca w zamyśleniu srebrny pierścionek z emblematem rodu Malfoy. Obyta towarzysko, zawsze wie jednak, co powiedzieć i jak się zachować. Bez względu na okoliczności dba o zachowanie nienagannej postawy. Ubiera się skromnie, w otrzymane w spadku po bogatszych kuzynkach, klasyczne, mocno zabudowane suknie, na których wprawne oko dostrzec może ślady poprawek krawieckich. Nie da się ukryć, że jako młoda, atrakcyjna kobieta, przyciąga wzrok, nosi się jednak konserwatywnie, nigdy nie odsłaniając zbyt wiele ciała. Najczęściej spowita jest od stóp do głów w biel, która przydaje jej bladej skórze świetlistości, choć chętnie stroi się także w odcienie zieleni i błękitu. Zawsze otula ją mgiełka ciężkich perfum, których słodka, dusząca woń przywodzi na myśl palony cukier.

Lorraine Malfoy
#6
02.10.2025, 16:03  ✶ (Ten post był ostatnio modyfikowany: 02.10.2025, 16:46 przez Lorraine Malfoy.)  
Nienawidziła mugolskich bajek. Nie dlatego, że się ich bała, po prostu... Były wypaczoną wersją bajek, jakie w dzieciństwie opowiadał jej ojciec. Bo Armand Malfoy zawsze wymyślał własne bajki. Zaludniał świat, który tworzył dla swojej córki najróżniejszymi dziwami. Wymyślał mitologie, kradnąc po trosze z ludowych wierzeń, po trosze z ulubionych książek. Wszystko było ze sobą połączone. Rodowe sagi o zdradach, zakazanych namiętnościach, dramatycznych samobójstwach i mordach z zemsty. Krwawe były to opowieści. Ale wszystkie, nawet te najbardziej krwawe, były... Na pewno nie "sprawiedliwe", stwierdziła, wchodząc do wanny, bo świat, o którym opowiadały, nie był sprawiedliwym miejscem. Nie był miejscem na morały. Lorraine nie nazwałaby też tych bajek "satysfakcjonującymi", bo rzadko udawało się ich bohaterom to, co sobie zamierzyli. Zbyt często przegrywali, częściej z samymi sobą niż z losem. Nie były "szczęśliwe", bo szczęście stanowiło tak w bajkach, jak i w życiu dzieci Armanda Malfoya, towar deficytowy.
Więc jakie były? Długo nie potrafiła znaleźć odpowiedniego słowa. A jednak, w opowieściach ojca Lorraine i Baldwina każdy zdawał się posiadać godność, trudną do wytłumaczenia głębię, której w mugolskich bajkach brakowało. Piękny książę mógł nosić w piersi zepsute serce, ale gotów był poświęcić swe dziedzictwo, aby bronić czci siostry, która pod wpływem klątwy zmieniała się w ptaka. Były paladyn ubierał biedny wór pokutny, ale oprócz modlitwy, niósł niewiernym ogień, który buchał w nim gniewem na widok krzywdy niewinnych. A smutna egzorcystka snująca się samotnie po świecie, jak duchy, wśród których próbowała szukać miłości? Odnajdowała poczucie wspólnoty pośród trupów, czyniąc dom z cmentarnego mauzoleum.
Godność.
To właśnie czyniło ich ludźmi.
Nigdy zaś Armand Malfoy nie był bardziej ludzkim niż wtedy, gdy opowiadał bajki. Mówił o opowieściach jak o żywych ludziach, a może to z ludzi czynił opowieści. Czy to słowo przyoblekał w ciało, czy z ciał preparował słowa?
Być może odpowiedź zawsze leżała gdzieś pomiędzy, tak samo jak Frida leżała bezsennie przez kilka ostatnich nocy między Lorraine i Baldwinem, desperacko próbujących znaleźć szczęśliwe zakończenie dla ich bajki.

A mugolskie bajki zawsze miały nieszczęśliwe zakończenia. Oprócz tego z bajki o dziewczynce zapałkami, której kategorycznie zabronił czytać Fridzie Baldwin, Lorraine szczególnie nienawidziła zakończenia bajki o syrenie. Być może nie cierpiała go właśnie dlatego, bo wiedziała, że nie cierpiałby go ojciec. Ból, jaki sprawiało syrenie chodzenie po stałym lądzie, był zrozumiałą konsekwencją jej wyboru. Ale utrata głosu? Wiedziała, że Armand Malfoy nazwałby to bluźnierstwem. Spaliłby książkę z baśniami, a popiołów użył do wysuszenia pergaminu, na którym lśniłaby wypisana czerwonym atramentem nowa wersja bajki o syrenie.

A jednak, dzięki tej bajce Lorraine zrozumiała coś bardzo dla niej ważnego.

Jakże Armand Malfoy, który był już samym tylko głosem, mógłby zainteresować się czymś, co nie miało własnego głosu.
Czymś, pomyślała na pół z żalem, na pół z ulgą, czymś, nie kimś.
Znała przecież swojego ojca. Kochała go, bo był jej ojcem. Bała się go, bo jakie dziecko nie boi się choć trochę swego ojca. Frida, odpowiedziała samej sobie Lorraine. Frida nie boi się Baldwina.
Bo czym od pozbawionej głosu syreny różniła się dla Armanda Malfoya pozbawiona głosu Frida.
Dla niego Frida nie była niczym więcej niż zabawką. Ładniutką porcelanową laleczką, którą brat sprawił w prezencie siostrze. Taką, którą można myć, czesać i kołysać do snu. Taką, która w końcu się znudzi, bo dzieci zwykły nudzić się zabawkami, a już na pewno zwykły z nich wyrastać. Zabawki lądowały na strychu, z resztą zapomnianych przez czas pamiątek z dzieciństwa.

Dla Armanda, Frida była nudna. Nijaka. Nie warta niczyjej uwagi... A już na pewno nie warta jego uwagi.

A Lorraine każdego dnia dziękowała za to bogom.

– Bo to prawda, sam mistrz Dolohov o tym pisał – odpowiedziała leniwie. – To ten słynny jasnowidz, z którym Peregrinus prowadzi swoje badania... Zapal kadzidła – dodała cicho, podsuwając w stronę Baldwina różdżkę, którą odłożyła wcześniej na brzeg wanny. Swoją zostawił przecież w jej gabinecie. Sama wyciągnęła ją z kieszeni przemoczonej szaty wierzchniej, zanim rozwiesiła ją, żeby wyschła porządnie. Co za różnica, skoro jej różdżka leżała w dłoni Baldwina tak samo dobrze. – To nie jest tak, że oddajesz komuś część swojej duszy – wyjażniła. – Nie okaleczasz tego, co winno być boskim. Wasze dusze są jak... Wykute z tego samego materiału. Jak dwa bliźniacze rdzenie w różdżkach, których nie można zwrócić przeciwko sobie. Jak... – zastanowiła się dłuższą chwilę, złożywszy głowę na brzegu wanny, żeby móc widzieć lepiej twarz Fridy, która również uczestniczyła w rozmowie. Potrzebowała jednak prostszych słów, żeby pojąć jej sens. – Jak w bajce o braciszku i siostrzyce, którzy zagubili się w lesie, i zasnęli w dziupli wydrążonej w starym dębie – zwróciła się do Fridy, przypominając o jedynej chyba mugolskiej bajce ze szczęśliwym zakończeniem, jaką zdołali odnaleźć z Baldwinem w dziecięcych książeczkach sprzedawanych na pchlim targu. – "A dwa serca, zaklęte w drzewie, biły tym samym rytmem. A las zdawał się oddychać wraz z nimi, tym samym oddechem." – Nie pamiętała, co było dalej. Nie pamiętała już nawet, co powiedziała przed chwilą.

Wsłuchując się w oddech Fridy, zrozumiała bowiem, że słyszy nie trzy oddechy, lecz dwa. Jeden należał do Fridy, drugi do Lorraine i Baldwina.


Yes, I am a master
Little love caster
« Starszy wątek | Nowszy wątek »

Użytkownicy przeglądający ten wątek:
Podsumowanie aktywności: Lorraine Malfoy (3395), Baldwin Malfoy (2531)




  • Pokaż wersję do druku
  • Subskrybuj ten wątek

Przydatne linki
Kolejeczka
Tryb normalny
Tryb drzewa